Praca od ósmej do szesnastej, a potem wolny czas, który można spędzić z rodziną, przeznaczyć na rozrywkę, pasję albo realizację marzeń? Tak, pamiętam z dzieciństwa tatę i mamę, którzy wracali do domu popołudniu i… po prostu ze mną byli. Rozmawialiśmy, graliśmy w gry, chodziliśmy na spacery albo na plac zabaw. Podobno dzisiaj niektórzy ludzie nadal tak żyją. Gdzieś tam, daleko, w innych firmach, w innym świecie. Może w innej galaktyce?
Ja jestem przedstawicielem polskiej klasy średniej. Ciężko pracuję na swój sukces, a ten nie rodzi się pomiędzy ósmą a szesnastą. On powstaje na okrągło: dzięki długim, nocnym nadgodzinom spędzonym nad kolejnym projektem, dzięki pracy w weekendy, i dzięki temu, że od lat nie miałem urlopu. Rodzi się, spychając na margines inne sprawy: „drobnostki” ze szkolnego życia mojego dziecka, próby nawiązania komunikacji przez małżonkę, zaproszenia na grilla od znajomych czy rodziny…
Nazajutrz miałem jechać służbowo do Warszawy, spędzić tam jedną noc, odbyć ważną rozmowę z kontrahentem, a następnie przeprowadzić z nim inspekcję małego biurowca na obrzeżach stolicy, nad którego kupnem się zastanawiałem w ramach rozwoju swojej działalności. Wiadomość ta nieoczekiwanie zainteresowała moją rodzinę.
– Tato, mogę z tobą pojechać do Warszawy? – zapytała Monika. – Słyszałam, że to centrum handlowe Złote Tarasy koło Pałacu Kultury i Nauki jest super. Cały dzień można tam spędzić na zakupach.
– A szkoła? Wiem, że to dopiero początek nowego semestru, ale każda nieobecność może cię kosztować niższą ocenę z matematyki – oderwałem wzrok od ekranu komputera.
– Wtedy nie mamy lekcji, bo jest dzień wagarowicza – usłyszałem.
– Żartujesz? – oburzenie aż poderwało mnie z fotela. – Nie zgadzam się na żadne wagary. Co za czasy nadeszły, żeby oficjalnie tłumaczyć wagarami nieobecność w szkole?!
– Bo to jest oficjalne – wyjaśniła moja córka z kpiącym uśmiechem. – Nie ma lekcji. Są jakieś występy, a potem mecz piłki siatkowej: uczniowie kontra nauczyciele. Nuda.
Zaniemówiłem z wrażenia. Dzień wagarowicza stał się odgórnie narzuconym świętem? I do tego nudnym?! Co za czasy…
Przyzwyczaiła się, że nie mam czasu
– Ale ja tam jadę w interesach – broniłem się. – Całą podróż będę czytać dokumentację, potem non stop na spotkaniach, wieczorny lunch, hotel i od rana to samo. Nie będę miał dla ciebie ani chwili.
– Trudno, przyzwyczaiłam się – skwitowała moją argumentację.
– To jak, mogę z tobą jechać?
Zapadła cisza. Skinąłem głową. Monika popędziła do pokoju, żeby naszykować ciuchy na wycieczkę, a ja wróciłem do pracy. Jednak nie mogłem się skupić. Dotarło do mnie, co powiedziała. Przyzwyczaiła się, że nie mam dla niej ani chwili czasu… To nawet nie był zarzut, ale lakoniczne stwierdzenie faktu. Dawała sobie radę beze mnie przez kilka ostatnich lat, więc bez trudu poradzi sobie sama w Warszawie przez kilka godzin. Zaszkliły mi się oczy i zamazały liczby kosztorysu na ekranie. Czułem się tak, jakby całe moje życiowe starania przekreśliło to jedno krótkie zdanie.
– Też bym pojechała do Warszawy. Zarezerwujesz nam nocleg na trzy osoby? – powiedziała nagle żona.
Skinąłem głową. Na wszelki wypadek wolałem nie pytać, do czego ona się w ostatnich latach przyzwyczaiła…
Wszystko odbyło się zgodnie z planem: pokój w hotelu zarezerwowany, godzina spotkania umówiona, grafik wypełniony do ostatniej minuty. O szóstej rano pojawiliśmy się na dworcu. Monika niechętnie przystała na wyjazd skoro świt, bo wolałaby pobudkę koło południa. Gdy tylko pociąg ruszył, rozłożyłem laptop, podpiąłem się do szybkiego internetu w wagonie, podłączyłem do firmowej chmury danych i dałem nura w swój świat.
Panie drzemały, wszak było jeszcze wcześnie. Podróż przebiegała planowo, co kilka minut mijaliśmy kolejną stację. Sprawdzałem swoje obliczenia, kalkulacje kosztów, w myślach układałem argumenty, których użyję w kluczowych momentach negocjacji. Praca pochłonęła mnie całkowicie. Nie kłamałem odnośnie braku czasu dla innych podczas podróży.
W pewnym momencie pociąg stanął w lesie bez żadnego wyraźnego powodu. Nie zwróciłem na to uwagi. To sprawa przewoźnika, ja mam być na czas w Warszawie. Jednak po chwili przygasły światła, a komputer stracił połączenie z siecią. Uniosłem głowę. Właściwie dopiero wtedy do mnie dotarło, że stoimy.
– Co się stało? – zapytała sennym głosem Monika, którą z drzemki wyrwało ustanie stukotu i kołysania.
Mruknąłem w odpowiedzi, że na pewno wkrótce ruszymy. Jednak jakby na przekór moim zapewnieniom, wciąż tkwiliśmy w lesie. Komputer stał się chwilowo bezużyteczny, ponieważ wszystkie istotne dane były dostępne tylko przez internet.
Kiedyś tak lubiłem długie wędrówki
Patrzyliśmy przez okno na drzewa. Słońce przedzierało się przez gałęzie, pogoda była śliczna, choć do wiosny zostało jeszcze kilka tygodni.
– Ładnie tu – mruknąłem.
Ostatnimi laty przestałem zwracać uwagę na coś takiego jak pogoda i otoczenie. Dostęp do internetu i ciepłe, suche miejsce w biurze – to mi wystarczało. A czy na zewnątrz pada śnieg, świeci słońce czy grzmi burza, było mi obojętne. A przecież nie zawsze tak odbierałem świat. Kiedyś dużo czasu spędzałem na powietrzu, na wędrówkach. To były czasy…
– Przepraszam, czemu stoimy? – moja żona zwróciła się do przechodzącego akurat konduktora.
– Coś z trakcją. Nie ma prądu – wyjaśnił lakonicznie i odszedł zaaferowany w kierunku czoła pociągu.
Czekaliśmy na dalsze informacje.
– O, patrzcie, lis, prawdziwy lis! – zakrzyknęła nagle Monika takim tonem, jakby za oknem wylądowało UFO i wskazała palcem na zieleń za oknem. Prawdziwie miejskie dziecko.
Przez moment zastanawiałem się, czy nie zacząć pracować przez telefon. Jednak zrezygnowałem. Na pewno zaraz ruszymy, a łączenie się i otwieranie programów na małym ekranie to prawdziwa mordęga. Jednak nie ruszaliśmy. Zaaferowany kolejarz przebiegł kilka razy obok nas. Nie umiał nic wyjaśnić ani tym bardziej powiedzieć, kiedy pociąg ruszy. Sytuacja chyba go przerosła.
Ludzie zaczęli się nudzić, niecierpliwić, złościć oraz dowcipkować. Innymi słowy, postój i brak prądu wymusił trochę ludzkich interakcji, których wcześniej praktycznie nie było. Gdy odblokowano drzwi wagonów, pierwsi wyskoczyli zdesperowani palacze, by po chwili łapczywie zaciągać się dymem papierosów.
– Nie wiem, naprawdę ciężko stwierdzić, co najmniej godzina, może dwie… – w tle słychać było nerwowe tłumaczenia konduktora.
Drzewa za oknem kołysały radośnie gałęziami, słońce świeciło.
– Słyszeliście? Przynajmniej godzina. Może zaczerpniemy powietrza? – zaproponowała moja żona.
sdfgsgsdgsdgsdgsdg
Wyszliśmy na nasyp. Potem niespiesznie zagłębiliśmy się między drzewa. Las nie był jeszcze zielony po zimie, pomijając choinki, ale i tak wydał mi się piękny oraz naturalnie cichy. Szum wiatru, odgłosy ptaków, pewnie gdzieś z krzaków obserwował nas widziany wcześniej lis.
Spacerowaliśmy tak kilkanaście minut. Dotarło do mnie, że nie byłem z żoną i córką na spacerze od bardzo dawna. Wieczne „nie mam czasu” stało się zaklęciem niszczącym wiele pięknych rzeczy, a tym samym niszczącym nas samych. Inni pasażerowie również wałęsali się wokół pociągu. Nawet dotychczas spięty konduktor zrobił sobie przerwę od nerwowego biegania po wagonach i pił kawę z termosu, opierając się o schodki pod drzwiami.
Powoli upływały kolejne kwadranse, a wraz z nimi malała szansa na punktualne dotarcie na umówione spotkania. Jakoś mnie to nie martwiło.
Rozmawiałem z dziewczynami o różnych sprawach i w ciągu kilkudziesięciu minut więcej dowiedziałem się o życiu mojej córki niż podczas ostatniego roku. Zadzwoniłem do kontrahenta z informacją, że nie przyjadę.
– Wie pan co? To nawet dobrze, bo i mnie coś wypadło! – usłyszałem.
Po trzech godzinach przymusowego postoju pociąg ruszył. Mogłem znowu włączyć laptop, mogłem zadzwonić do partnera w biznesie i ustalić późniejszą godzinę spotkania, ale już nie chciałem. Postanowiłem spędzić ten czas z rodziną. W Warszawie świetnie się bawiliśmy, a po powrocie przyrzekłem sobie, że będę robić częściej takie wagary. Od jednego wolnego dnia życie zawodowe nie legnie w gruzach, a można naprawdę wiele zyskać.
Czytaj także:
„Żyłem tylko pracą, prawie nie widywałem żony i dzieci. Ela straszyła, że pewnego dnia odejdzie, ale jej nie wierzyłem”
„Mój mąż był pracoholikiem, zależało mu tylko na karierze. Kiedy zaczął krzyczeć na dzieci, powiedziałam >>dość<<"
„Mam dość narzeczonego pracoholika. Mówi, że pracuje na naszą przyszłość, a tak naprawdę tylko niszczy nasz związek”