Nie byłam w cyrku od dwudziestu paru lat, a za każdym razem, kiedy widziałam pomalowaną na biało twarz, czerwony nos i jaskrawo pomarańczowe włosy, moje serce zamierało.
Jako córka cyrkówki nie miałam tak szerokiego wyboru kariery jak inne dzieci. Moja matka uprawiała woltyżerkę i była w tym naprawdę dobra, a ja byłam „wpadką”.
Nie miałam żadnej rodziny, poza mamą
Nie było żadnego ojca ani babci, któremu można byłoby mnie oddać, więc wychowywałam się w cyrku. Dzieciństwo spędziłam głównie z końmi, na które mama wsadzała mnie, nim jeszcze nauczyłam się chodzić, przyjaźniłam się z treserem słoni, których mieliśmy trzy, uczyłam się języków od międzynarodowych artystów.
Nie musiałam chodzić do szkoły cyrkowej, żeby nauczyć się żonglować piłeczkami, kłusując na koniu wokół areny, robić magiczne sztuczki czy podwójne salto. Nauczyłam się tego od tych, których uważałam za ciocie i wujków.
Jeden z wujków – dyrygent orkiestry, bardzo wykształcony i obyty w świecie, który za mną przepadał – zaproponował mamie, że będzie przerabiał ze mną program szkolny, więc nigdy nawet nie przekroczyłam progu podstawówki.
Tak, cyrk był całym moim światem, więc było dla mnie naturalne, że zaczęłam występować na arenie w wieku dwunastu lat. Chociaż mama chciała mnie wyszkolić na woltyżerkę, ja złapałam bakcyla akrobatyki.
– Od tego sezonu będziemy pracować z grupą akrobatyczną z Chin – zapowiedział dyrektor i poczułam przypływ ekscytacji.
Chinki były malutkie i gibkie, jakby nie miały w ciałach żadnych kości. Spodobałam się ich liderce i zaczęła mnie osobiście trenować. Chciała mieć blondynkę w swojej drużynie, uważała, że dzięki mojej obecności ich występy zyskają na oryginalności.
Z „Różami Orientu” pracowałam przez pięć lat
Tak się z nimi zżyłam, że kiedy podpisały kontrakt z innym cyrkiem, postanowiłam odejść wraz z nimi. Mój nowy cyrk był jeszcze większy i jeszcze bardziej międzynarodowy. Dawaliśmy olśniewające przedstawienia, mieliśmy najbardziej egzotyczne zwierzęta, co w tamtych czasach jeszcze nie było źle postrzegane.
Kiedy osiągnęłam swój normalny wzrost, byłam od „Róż” wyższa od głowę i wyglądało to dziwnie, zaproponowano mi wtedy, bym spróbowała akrobacji na trapezie.
Zaczęłam uczyć się latać. Wykonywałam coraz trudniejsze ewolucje na coraz większych wysokościach. Moim partnerem był Turek o imieniu Nafi, ale chociaż mieliśmy podczas ćwiczeń bliski kontakt fizyczny, nigdy nie zostaliśmy parą. Nafi był nieszczęśliwie i skrycie zakochany w jednym z siłaczy, a ja… cóż, jakkolwiek banalnie to zabrzmi – straciłam głowę dla poskramiacza lwów!
Lars był ode mnie starszy o siedem lat
Początkowo nie interesowała go taka siksa jak ja. Pochodził z Holandii i mówiono o nim, że potrafi hipnotyzować dzikie koty.
– Nie hipnotyzuję ich – śmiał się, kiedy mu powtórzyłam, co usłyszałam. – Po prostu przeczytałem wszystko, co można przeczytać o ich życiu i zwyczajach w naturze. Rozumiem je. Nie tresuję ich, tylko uczę. Wiesz, że Salsa, Odyn i Kira urodziły się w prywatnym zoo. Nigdy nie widziały sawanny.
Lubię myśleć, że kiedyś zarobię tyle, żeby móc je wykupić i zapewnić im godną emeryturę w jednym z tych afrykańskich ośrodków dla dzikich zwierząt…
To był Lars – z jednej strony wyglądał jak grecki bóg, kiedy z nagim torsem wchodził do klatki z porykującymi lwami i strzelał z bata, a z drugiej troszczył się o nie, bawił z nimi i pilnował, by nie działa im się krzywda.
A bat był tylko rekwizytem, którego Lars nie lubił
Niestety, mój piękny, męski, odważny pogromca lwów nie zwracał na mnie uwagi. Byłam dla niego jedną z wielu artystek, które fikają koziołki w powietrzu w obcisłych trykotach. Wiedziałam, że kiedyś był związany z kobietą spoza cyrkowego świata, ale związek ten nie przetrwał próby czasu.
I chociaż w cyrku każdy romansował z każdym, Lars jakoś zawsze był z boku tego wszystkiego. To też mnie w nim urzekało.
Jeśli chodzi o moje romanse, to nie miałam ich wielu. Ot, kilka miesięcy spędziłam, głównie kłócąc się z naszym iluzjonistą, który był absurdalnie zazdrosny o Nafiego. Potem poznałam pewnego widza, który jeździł za mną przez cały sezon. A we mnie zakochał się Vincenzo.
– Ciao, bella! – przywitał się ze mną, kiedy pierwszy raz się u nas pojawił. – Lubisz magię?
Nie, nie był iluzjonistą, tylko klaunem. Ale opracował sporo autorskich numerów iluzjonistycznych i marzyło mu się, że kiedyś nie będzie musiał malować twarzy na biało przed występem.
Od początku uciekałam przed Vincenzem
Bez charakteryzacji był nawet przystojny, ale coś mnie w nim odstręczało. Może te jego komplementy, którymi mnie zasypywał, może lubieżne spojrzenia, na jakich go przyłapywałam; w każdym razie unikałam go, jak tylko mogłam.
– Hej, bellissima mia! – zawołał mnie kiedyś, kiedy siedziałam po treningu przed przyczepą i gapiłam się w niebo. – Chcesz się ze mną napić? Mam prawdziwego szampana od wielbicielki – uśmiechnął się tak, że zrobiło mi się nieswojo.
Nie chciałam pić z nim alkoholu, ale też nie mogłam być niemiła dla kolegi z zespołu. Nie wpuściłam go do przyczepy, ale przyjęłam kubek z trunkiem.
–Wiesz, że mi się podobasz, prawda? – szepnął, wychyliwszy trzeci kubeczek. – Jesteś inna niż te zepsute dziewczyny tutaj. Warta zachodu.
– To są moje przyjaciółki – przypomniałam mu. – I pochlebia mi twoje zainteresowanie, ale…
– Ale ślinisz się do Larsa – dokończył z kpiącym uśmieszkiem. – Och, to tajemnica? – Zakrył usta w teatralnym geście godnym klauna. – Nikt nie wie, że akrobatka zakochała się w treserze lwów? Och, dziecinko, nigdy go nie zdobędziesz. A ja jestem cały dla ciebie, zobacz tylko…
W tym momencie złapał moją dłoń i przycisnął sobie do krocza. Krzyknęłam z odrazy i popchnęłam go, a potem uciekłam do przyczepy. Zza drzwi usłyszałam jego śmiech, który przyprawił mnie o ciarki.
Następnego dnia postawiłam wszystko na jedną kartę
Postanowiłam powiedzieć Larsowi, co do niego czuję. Odwiedziłam go w pomieszczeniu, które nazywaliśmy „zwierzętarnią”. Pracował z Kirą, młodą lwicą, która zachowywała się jak domowy kociak i ciągle chciała być drapana i pieszczona, zamiast skupić się na robieniu sztuczek.
– Lars! – zawołałam i po chwili podszedł do mnie z Kirą łaszącą się o jego bok. – Możemy chwilę porozmawiać?
Był zdumiony moim wyznaniem, ale mnie nie wyśmiał ani nie zlekceważył.
– Nie sądziłem, że taka dziewczyna jak ty może zainteresować się kimś takim jak ja – powiedział. – Jesteś młoda, niesamowicie piękna, masz talent, który zaprowadzi cię na szczyty kariery…
To nie było tak, że mnie pocałował i zostaliśmy parą. Po prostu zaczęliśmy spędzać ze sobą czas, rozmawiać, razem patrzeć w gwiazdy.
Kilka razy widziałam jakiś ruch za naszymi plecami, raz przyłapałam Vincenza za moją przyczepą, kiedy próbował zaglądać do środka, gdzie jadłam kolację z Larsem. Wiedziałam, że nas śledził, ale nie sądziłam, że jego zauroczenie przerodzi się obsesję.
Znałam wielu klaunów, bawiłam się z nimi w dzieciństwie, potem to byli moi koledzy z pracy. Znałam ich jako blondynów, brunetów, niektórzy byli pryszczaci, inni przystojni. Ale kiedy byli w perukach i makijażu, nie byłam w stanie ich rozróżnić, tym bardziej często zamieniali się charakteryzacjami i je modyfikowali.
Podczas próby na arenę zajrzał Lars
Nigdy nie przychodził, kiedy trenowałam, żeby mnie nie rozpraszać. Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam, że to coś ważnego i na moment się zdekoncentrowałam. Ten ułamek sekundy wystarczył, żebym źle podała rękę Nafiemu. On mnie nie złapał i poleciałam w dół, prosto na siatkę zabezpieczającą.
Tyle że siatka się zerwała, i spadłam z kilkunastu metrów na ubity piach. Nie słyszałam krzyku Larsa ani Nafiego. Nie czułam, kiedy ratownicy mnie podnosili i zakładali mi usztywnienie na kark. Ale jestem pewna, że jakimś cudem widziałam twarz klauna, która pochylała się nade mną ze złowrogim uśmiechem.
„Masz za swoje” – wyszeptały jaskrawo różowe, ogromne usta. „Jeśli ja cię nie będę miał, to on też nie!”
To musiało mi się śnić, bo przecież Vincenza tam wtedy nawet nie było. Ale faktem było, że ktoś pociął liny napinające siatkę. I ktoś zostawił Larsowi kartkę w drzwiach przyczepy, z prośbą, by przyszedł na próbę.
Miałam tyle obrażeń, że cudem było, iż lekarzom udało się mnie poskładać. Kiedy wybudzono mnie ze śpiączki farmakologicznej, było już po sezonie i mój cyrk odjechał na zimową przerwę. Jako artystka cyrkowa, miałam spore ubezpieczenie – mama nauczyła mnie, że na tym nie wolno oszczędzać – więc dobrze się mną zajmowano.
Tyle, że było niemal całkowicie pewne, że przez najbliższy czas nie będę sprawna. Miałam problemy z chodzeniem i potrzebowałam rehabilitacji.
Pamiętam, jaka oszołomiona byłam, kiedy mi to wszystko mówiono. Kiedy zobaczyłam Larsa, mało nie udusiły mnie łzy i ucisk w gardle.
–Twoja mama też tu była – powiedział. – Ma mieszkanie w Gdyni, chce, żebym cię tam zawiózł, kiedy cię wypiszą.
Wiedziałam, że mama wyszła za mąż i przeszła na emeryturę, ale od lat miałyśmy raczej sporadyczny kontakt.
Nie chciałam sprawiać jej problemów
– To on. Vincenzo – wyszeptałam. – Pociął liny siatki i sprowadził cię, żebyś mnie zdekoncentrował. Zrobił to, żeby mnie zabić. Czy ktoś o tym wie?
Dowiedziałam się, że było śledztwo, i faktycznie liny były pocięte, a pismo na kartce niby ode mnie należało do Vincenza. Nie był geniuszem zbrodni. Raczej głupcem chorym z obsesji, która zaćmiła mu umysł. Aresztowano go.
Lars zawiózł mnie do mamy, sam wrócił do tresowania lwów. Osobiście mu to rozkazałam, krzycząc, że nie potrzebuję jego litości. Zrobiłam to dla niego. Jaką inną pracę miałby znaleźć pogromca lwów? Poza tym przecież przed moim wypadkiem nie byliśmy nawet w związku, łączyła nas jedynie głębsza przyjaźń.
Przez całą zimę mama i jej mąż wozili mnie na rehabilitację i o mnie dbali. Byłam im wdzięczna, starałam się nie narzekać, ale straszliwie cierpiałam. Rozumiałam, że Lars musiał mnie opuścić. Jego życiem był cyrk, a ja już nie należałam do tego świata.
Ale myliłam się w tym
Mój Holender wrócił na wiosnę.
– Nie umiem żyć bez ciebie – powiedział. – Ciągle o tobie myślę. Nawet lwy to wiedzą, wyczuwają moją dekoncentrację, denerwują się. Straciłem serce do pracy z nimi. Chcę być z tobą, proszę…
Tym razem pozwoliłam mu zostać. Wyjechaliśmy do niego, do Niederlanów. Tu, gdzie mieszkamy, Lars dostał pracę w ogrodzie zoologicznym, oczywiście przy wielkich kotach. Działa też w organizacji, która wykupuje dzikie zwierzęta z cyrków i wypuszcza je na wolność.
Po tylu latach zdałam wreszcie maturę, myślę o studiach. Prowadzę małą agencję artystyczną – negocjuję kontrakty dla tancerzy, konferansjerów, muzyków i kojarzę ich z ludźmi, którzy chcą ich zatrudnić na swoim firmowym bankiecie czy weselu. Reprezentuję wszelkich artystów… poza klaunami.
Panikuję, kiedy widzę pomalowaną na biało twarz na festynie, czy nawet na obrazku. Za każdym razem wydaje mi się, że za tym błazeńskim, sztucznym uśmiechem kryje się prawdziwe zło.
Ale poza tym lękiem, nazywanym ponoć koulrofobią, nic mi już nie przypomina o dawnym życiu. Mam cudownego męża i dorosłą córkę. Studiuje medycynę i nawet nigdy nie była w cyrku.
Odziedziczyła tylko jedną cechę po swoim ojcu – uwielbia koty. W domu mamy ich sześć. Tak właśnie wygląda teraz życie byłej akrobatki. I uważam, że jest wspaniałe.
Czytaj także:
„Byłem winny kraksy, ale winę zrzuciłem na kumpla. Wyrzuty sumienia? Przecież to on zachęcił mnie do jazdy za kółkiem”
„Po zdradzie żony zupełnie się załamałem. W tym wieku nie liczyłem już na miłość, a jednak los miał inny plan”
„Dzisiaj panuje jakaś znieczulica. Prawie nikt nie pomógł nam w potrzebie, bo ludzie woleli nas nagrywać i z nas kpić"