Chciałem być stróżem prawa, zawsze broniącym słabszych. Dzisiaj, kiedy sobie to przypominam, zastanawiam się, ile zostało z tych ideałów. I śmiać mi się chce, bo wiem, że niewiele… Zamiast pilnować przestrzegania prawa, sam je łamię, w dodatku wspierany przez swoich kumpli po fachu, którym nawet przy tym powieka nie drgnie. W mojej miejscowości są bowiem różne zasady dla różnych ludzi. Prawo jest dla maluczkich, a ci ze znajomościami i pozycją stoją nad nim. Wiem, że nie wszędzie to tak wygląda, ale w naszej mieścinie zawsze ważne były znajomości. Jak już ktoś zrobił karierę, to ciągnął na niej wszystkich kumpli i krewnych, a sam korzystał z władzy, ile się da. Od rozpoczęcia pracy w naszej komendzie musiało minąć sporo czasu, zanim zorientowałem się w panujących tu zasadach, a jeszcze więcej wody upłynęło w rzece, nim zostałem dopuszczony do pewnych układów.
Po dziesięciu latach byłem już „swój”
Naprawdę nie wiem, co musiałbym zrobić, aby moi kumple odwrócili się ode mnie. Byłem częścią układu, znałem ich wszystkie tajemnice, a oni moje. Wszyscy wiedzieli, że czasem popijam. Zacząłem po śmierci matki, bo długo nie mogłem się pogodzić z jej odejściem. Była jeszcze przecież młoda... Harowała ciężko przez całe życie, a kiedy wreszcie ja zacząłem zarabiać i mogłem zapewnić jej lepsze warunki, zmarła. Ciężko to przeżyłem. Początkowo się pilnowałem i piłem tylko w dni wolne od pracy, ale potem… Potrafiłem przyjść pijany na swój dyżur na komendzie i przespać go w wolnej celi, nienagabywany przez żadnego z kolegów. W normalnej robocie po czymś takim pewnie by mnie zwolniono dyscyplinarnie, ale nie tutaj. Z moich kumpli przecież każdy popijał mniej lub więcej. A jeśli nie pił, to tylko dlatego, że akurat z tego wyszedł i doskonale wiedział, jakim koszmarem jest ten stan. Skoro kumple mnie kryli, jaką miałem motywację, aby walczyć z nałogiem? Żadnej! Było mi z nim naprawdę dobrze. Czułem się także bezkarny. Potrafiłem sam przed sobą udawać, że wcale nie piję tak wiele, a poza tym jak będę chciał, to przestanę. To oczywiście nie była prawda. Zatracałem się w piciu tak bardzo, że przestałem odróżniać dobro od zła. Może gdyby wtedy ktoś mnie złapał za rękę i mną potrząsnął, toby się nie wydarzyło najgorsze. Ale moi kumple woleli odwracać głowy, udając, że nie widzą, co się ze mną dzieje.
Tamtego dnia jeden z kumpli poprosił mnie, abym pojechał z nim do rodziny jego żony.
– Mam samochód w warsztacie, a oni akurat bili świniaka i narobili kiełbasy. Mówię ci, palce lizać! Naładujemy cały bagażnik, opłaci ci się, zobaczysz.
Uznałem, że taka wycieczka może być naprawdę fajna, a poza tym, czy jest coś lepszego od wiejskiej kiełbasy?
Propozycja była kusząca…
Na wsi, jak to na wsi, kiedy tylko pojawiają się goście, wódeczka obowiązkowo wjeżdża na stół. Wymawiałem się początkowo tym, że prowadzę, ale gospodarze wyglądali na obrażonych moją odmową. Usłyszałem, że taki wielki chłop jak ja może wypić kielicha czy dwa i nawet nie poczuje. Zwłaszcza, jak golnie sobie pod mięsiwa, które przygotowała pani domu. W końcu dałem się skusić, ale jak to u mnie, na dwóch kieliszkach się nie skończyło. Kiedy wsiadałem do samochodu, byłem już mocno wstawiony, podobnie zresztą jak mój kompan. W tym momencie było więc naprawdę obojętne, który z nas będzie prowadził samochód. Tyle że pół godziny później to ja spowodowałem wypadek…
Ten samochód wyjechał mi tak nagle z bocznej drogi. Sęk w tym, że na tamtym odcinku to on miał pierwszeństwo, czego ja nie uszanowałem. Miałem sto czterdzieści na liczniku. Jak się później dowiedziałem, tamto auto prowadził młody, osiemnastoletni chłopak, który dopiero co dostał prawo jazdy. Pożyczył brykę od ojca i jechał do swojej dziewczyny, chcąc pewnie przed nią zaszpanować.
Miał czym, bo to było całkiem fajne audi i pewnie właśnie temu, że jechał tak solidnym samochodem zawdzięcza to, że przeżył wpadek. Nie jestem tylko pewien, czy uważa to za swoje szczęście, skoro został ranny i już nigdy pewnie nie usiądzie za kółkiem. Mój kumpel natomiast… No cóż, ruszając nie zauważyłem, że nie ma zapiętych pasów, a on się wcale do tego nie kwapił, tylko zaczął drzemać na swoim siedzeniu. Pewnie nawet nie zauważył momentu zderzenia, tylko wyszarpnięty z fotela przez potężną siłę wyleciał przez przednią szybę. Znaleziono go kilkanaście metrów od wraku. Zginął na miejscu... Ja byłem paskudnie poturbowany, ale żywy.
Nie pamiętam, jak dostałem się do szpitala
Świadomość odzyskałem dopiero w drugiej dobie i… pierwsze, co usłyszałem od swojego przyjaciela-policjanta, który siedział przy moim łóżku, to:
– Pamiętaj, że ty byłeś pasażerem! Znaleźliśmy cię leżącego na tylnym siedzeniu!
„Co? Przecież to jakaś bzdura! Ja prowadziłem!” – chciałem wykrzyknąć, ale nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
Szczękę miałem strasznie obolałą, a umysł powolny. Jedno jednak do mnie docierało całkiem wyraźnie: moi kumple postanowili mnie wybronić przed więzieniem. Ale dlaczego? W ten sposób przecież wrabiali naszego kolegę.
– Jemu już nic nie pomoże – usłyszałem. – Nie żyje.
– Czy to jest jednak powód, aby robić z niego kozła ofiarnego? – byłem pełen wątpliwości.
– Jak nie chcesz, to zrobimy go z ciebie! – usłyszałem. – Policz sobie, ile lat posiedzisz w więzieniu za to, że spowodowałeś po pijanemu wypadek, w którym zginęła jedna osoba, a druga została ciężko ranna. A za kratkami nie lubią glin… I to będzie naprawdę ciężka odsiadka.
Zrobiło mi się słabo na samą myśl o więzieniu.
– Ale jego rodzina… Jak oni będą się z tym czuli, że ich mąż, ojciec, syn był taki nieodpowiedzialny? – nadal miałem wątpliwości.
– Ależ on był nieodpowiedzialny! Wiedział przecież, jak my wszyscy na komendzie, że pijesz, a tymczasem pojechał z tobą twoim autem na świniobicie! I pozwolił ci potem wsiąść po pijaku za kółko, tylko po to, abyś mu dostarczył do miasta te cholerne kiełbasy.
Było w tym ziarenko prawdy…
Mogłem zapomnieć o wyrzutach sumienia, wytłumaczyć sobie, że to, co robię, jest jedynie słuszne. I nadal pić bez poczucia żalu. Jednak gdzieś we mnie na szczęście tkwiły jeszcze jakieś resztki przyzwoitości. A punkiem zwrotnym okazała się wizyta u tego chłopaka, którego wóz zmiotłem z drogi. Został ciężko ranny, a tymczasem naprawdę do tej pory nie spotkałem człowieka, który by tak optymistycznie patrzył w przyszłość. On naprawdę wierzył, że jego los może się zmienić, a ciężka praca i medycyna sprawią, że znowu zacznie chodzić.
– Dopnę swego – usłyszałem od niego.
I zawstydziłem się. Ja bowiem nie miałem zamiaru robić czegokolwiek ze swoim życiem. Uważałem, że piję, bo mam do tego prawo. Straciłem przecież matkę. I nie otrzeźwiło mnie nawet to, że pozbawiłem życia człowieka.
„Muszę wziąć się w garść” – obiecałem sobie.
Kilka dni później zebrałem się na odwagę i poszedłem na spotkanie AA. Za pierwszym razem czułem się tam jak ostatni palant, ale wytrwałem. Nie piję od pół roku, chodzę na mityngi i wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Nie wystarczy mi bowiem wytrwać w trzeźwości, ja powinienem się przyznać do tego, co zrobiłem i zadośćuczynić tym ludziom: rodzinie mojego kumpla, poszkodowanemu chłopakowi i jego rodzicom. Czy jednak wystarczy mi na to odwagi? To się przecież wiąże nie tylko z więzieniem dla mnie, ale i z karą dla moich przyjaciół z policji, którzy zatuszowali całą sprawę. Czy mam prawo ich wydać? Chcieli przecież dla mnie dobrze…
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”