„Pozwoliłam synom na zabawę nad stawem i sama sprowadziłam na moją rodzinę tragedię. Nigdy sobie tego nie wybaczę”

Załamana matka fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Rozpaczałam, za wolno biegłam, za wolno kopałam. Za mało zrobiłam, niewystarczająco dużo, nie dopilnowałam. Mąż zabierał mnie do łóżka, uspokajał, przytulał, ale i tak nie mogłam spać. To moja wina, mogłam im znaleźć zajęcia przy domu”.
/ 30.06.2022 13:15
Załamana matka fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Dzień, który wywrócił moje życie do góry nogami, zaczął się normalnie, jak każdy inny letni dzień. Wstałam wcześniej i nastawiłam wodę na herbatę. Wypiłam pierwszą filiżankę sama, bo mąż pracował do późna, więc nie chciałam go budzić.

Chłopaki… Ich nikt nie wyciągnąłby z łóżka przed dziesiątą. Lubiłam te chwile, które miałam tylko dla siebie, zanim dom napełnił się ruchem i gwarem, zanim trzeba było brać się do roboty.

Jego buzia była zapłakana

Potem zegar przyspieszał. Coś do jedzenia dla Piotra do pracy, kanapki albo jajecznica dla chłopaków, hałas, śmiechy, przepychanki przy stole… Dzień jak co dzień.

– Idziemy dziś budować bazę nad staw! – oznajmił starszy syn.

– Tylko ostrożnie, nie potopcie się tam.

– Spokojnie, mamo, przecież wiemy – jęknął młodszy. – Do stawu się nie zbliżamy. Najwyżej, żeby wziąć trochę wody na mokry piasek.

Mogłam im zaufać. Owszem, mieli czasem durne pomysły, ale wiedzieli, kiedy przestać albo poprosić o pomoc. A ja nie przesadzałam z ograniczenia. I gdy inne dzieciaki łamały liczne zakazy, moi chłopcy grzecznie trzymali się z dala od wody. Zjedli śniadanie, wzięli łopatę i poszli budować „bazę”.

Siadłam do komputera. Wprowadzałam do raportów kolejne cyfr, przesyłałam kolejne sprawozdania. Lubiłam pracować w domu, choć podejrzewałam, że pracuję więcej, niż gdy jeździłam do biura. Bo zawsze był jeszcze jakiś mail do wysłania i coś do poprawienia po kimś innym. Ale za to odpadały dojazdy i koszt benzyny.

Kiedy młodszy syn wpadł do domu z wrzaskiem, myślałam, że chce coś do picia albo jedzenia. Jednak jego buzia była zapłakana, a on sam przerażony. Jak nigdy wcześniej.

– Mamo, skarpa… skarpa się zawaliła! Na Antka! Mamo… On… on jest pod piaskiem! Nie mogłem go odkopać!

Nie mogłam się do niego dokopać

Zerwałam się z krzesła i chwyciłam za telefon. Wybrałam sto dwanaście i czekałam na połączenie, a Szymek mówił. Wezwałam pomoc i wybiegłam z domu, prosząc synka, by w nim został. Wiedziałam, że sama dotrę nad staw szybciej.

– Nie martw się, zaraz wrócimy z Antkiem! – krzyknęłam już spod furtki.

– Dzwoń do taty! Niech przyjedzie!

Biegłam, ile sił w nogach. Brakowało mi powietrza, ale biegłam dalej. Każdy krok wydawał mi się ciężki i nie dość szybki. Jak w snach, kiedy wiesz, że musisz uciekać, a podniesienie nogi zajmuje ci mnóstwo czasu i okazuje się wysiłkiem ponad siły.

W końcu dobiegłam nad staw. Już widziałam, że osunął się najbardziej wystający kawałek skarpy… Boże! Cała masa piasku i ziemi! Nie miałam chwili do stracenia. Dopadłam do zawaliska i zaczęłam odgarniać piach rękami oraz zostawioną przez chłopców dużą, plastikową łopatką.

– Antek, Antoś! Słyszysz mnie? – wołałam. – Jestem tu! Zaraz cię odkopię, synku! Bądź dzielny, już tu jestem!

Miałam wrażenie, że niewiele robię, choć za mną rosła góra przerzuconego materiału. Odkopywałam coraz więcej patyków i gałązek, w końcu trafiłam na róg starego koca, który chłopcy pewnie zabrali, żeby zrobić dach. Starałam się wyciągnąć go spod zwałów ziemi, ale nie miałam tyle siły.

Kopałam więc dalej, ostrożnie, choć jak najszybciej. W oddali usłyszałam sygnał karetki i prawie rozpłakałam się z ulgi. Pomogą mi. Na pewno. Musimy odkopać Antka, a potem już będzie dobrze. Musi.

– Karetka już jedzie. Trzymaj się, synku, zaraz będzie po wszystkim.

Nie oddycha! Boże, nie oddycha!

Ratownicy wyskoczyli z karetki. Razem szło nam zdecydowanie sprawniej i już po chwili krzyknęłam na widok stopy syna. Oczyściliśmy go całego z piasku i ziemi. Nigdy w życiu nie zapomnę tego widoku. Nieprzytomne dziecko, niedające oznak życia. Serce ścisnęło mi się tak, że to aż fizycznie bolało.

– Nie oddycha! – krzyczałam. – Boże, nie oddycha!

Ratownicy starali się przywrócić mu oddech, a ja stałam nad nim i powtarzałam jakieś urywki modlitw i błagań kierowanych do syna, żeby się postarał, żeby do mnie wrócił.

– Jest oddech! – te słowa sprawiły, że łzy pociekły mi po twarzy. Jest oddech. Moje dziecko oddycha. Oddycha! – Zabieramy go. Jedzie pani z nami?

– Młodszy syn… jest w domu… muszę wrócić.

– Proszę się nie martwić. Zadbamy o niego.

Pobiegłam do domu, gdzie siedział zapłakany Szymek. Przytuliłam go najmocniej, jak potrafiłam, próbując ukoić jego strach.

– Jest dobrze, Antek oddycha, zabrali go do szpitala. Umyjemy się, przebierzemy i pojedziemy do niego. Dzwoniłeś do taty?

Kiwnął głową, rozmazując łzy dłonią.

– To dobrze. Chodź, kochanie. Nie martw się. To nie wasza wina, to był nieszczęśliwy wypadek.

Uspokajałam zapłakanego ośmiolatka, choć w gruncie rzeczy uspokajam siebie. Piotr wpadł do kuchni, przerażony tak samo jak ja, gdy biegłam ratować moje dziecko. Wyjaśniłam mu sytuację i dałam nadzieję, mówiąc, że gdy Antek jechał do szpitala, to sam oddychał.

Pozostaje czekać i mieć nadzieję

Widziałam ból na twarzy mojego męża, gdy słuchał tego wszystkiego, trzymając młodszego syna na kolanach i mocno go tuląc. Pocieszał go, pocieszał siebie… Wreszcie otrząsnął się, wstał, wziął Szymka za rękę.

– Jedziemy!

W szpitalu od razu skierowano nas na OIOM. Czekaliśmy, aż wyjdzie lekarz i coś nam powie. W końcu się pojawił.

– Nie mam dobrych wieści. W karetce syn przestał oddychać samodzielnie, a potem zatrzymała się akcja serca. Wprowadziliśmy chłopca w stan śpiączki farmakologicznej, żeby dać czas organizmowi na powrót do równowagi. Pozostaje czekać i mieć nadzieję. Ze swej strony robimy wszystko, co tylko się da, żeby dobrze się to skończyło.

– Czy możemy go zobaczyć? – wychlipałam, cała się trzęsąc.

– Za chwilę przewiozą go do sali. Tylko pojedynczo, proszę.

Spędzałam przy Antku tyle czasu, na ile pozwalały mi pielęgniarki i lekarze. To wciąż był straszny widok, mimo upływu dni. Mój dwunastolatek, blady i taki drobny w tym wielkim szpitalnym łóżku, podłączony do różnych aparatów monitorujących, co się z nim dzieje.

Mówiłam do niego, czytałam mu, nuciłam. Mąż zajmował się domem i Szymkiem, ja czatowałam w sali lub pod salą, żeby być obecna, gdy lekarze podejmą decyzję o wybudzeniu Antka. W końcu nastąpił ten dzień.

Przestano podawać mu leki, czekaliśmy…

– To nie zawsze następuje od razu. Ważne, że sam oddycha – pocieszał mnie lekarz.

Nic się jednak nie zmieniało. Antek się nie wybudzał, nie reagował na bodźce. Lekarze zaglądali w wyniki, zabierali go na kolejne badania. Ostatecznie orzekli śpiączkę patologiczną. Reakcje organizmu były niewielkie.

Uszkodzenia mózgu przez brak oddechu spowodowały brak możliwości wybudzenia się ze śpiączki, w którą wprowadzili go za pomocą leków. Za długo był pod ziemią, rozpaczałam, za wolno biegłam, za wolno kopałam.

Za mało zrobiłam, niewystarczająco dużo, nie dopilnowałam. To moja wina, gdybym ich tego dnia nie puściła nad wodę, mogłam im znaleźć zajęcia przy domu…

Nocami krążyłam po domu. Mąż zabierał mnie do łóżka, uspokajał, przytulał, ale i tak nie mogłam spać. Wiedziałam, że Antek nie spędzi życia w szpitalu. Wkrótce go wypiszą i albo skierują do specjalistycznego ośrodka, albo po prostu zostanie z nami.

Czytałam po nocach wszystko, co wpadło mi w ręce. Strony internetowe, blogi osób, które zajmowały się osobami w śpiączce, artykuły z gazet medycznych dostępne online…

To opieka 24 godziny na dobę

Antek wrócił do domu. Lekarze nic więcej nie mogli dla niego zrobić. Wrócił do nas niemal nieprzytomny, czasem otwierając powieki, patrząc na nas niewidzącym wzrokiem. Szymek nie poznawał brata, nie rozumiał, dlaczego Antoś nie chce się już z nim bawić.

Był smutny i zły, że namówił go na budowanie bazy tamtego dnia, choć wyjaśniałam mu tysiące razy, że to był wypadek. Niczyja wina. Tłumaczyłam to też sobie, choć niewiele mi to pomagało. Już nigdy nie uwolnię się od poczucia winy.

Nasze życie zmieniło się zupełnie. Musiałam zrezygnować z pracy i zająć się Antkiem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rehabilitacja, karmienie, przewijanie – wszystko to pochłania mnóstwo czasu. Nigdy nie przestanę walczyć o wybudzenie się Antka.

Nie chcę też, żeby młodszy syn uznał, że przestał się dla nas liczyć, więc staram się poświęcać mu jak najwięcej czasu. Utrzymanie naszej czwórki spadło na męża. Bywa ciężko.

Są dni, kiedy płaczę w poduszkę. Czuję się uwięziona w tej beznadziejnej sytuacji, z której nie ma wyjścia. Potem jednak patrzę na Antka i wiem, że to on jest uwięziony najbardziej. I znowu znajduję w sobie siły, by zająć się tym, co muszę zrobić.

Czytaj także:
„Gdy usłyszałem diagnozę, rodzice Ani chcieli się mnie pozbyć. Uznali, że chory mężczyzna nie jest wart ich córeczki”
„Rozwód był dla mnie tragedią, ale teraz wiem, że mąż wyświadczył mi przysługę. Wygrałam nowe życie i wielką miłość”
„Przyjaciółka na łożu śmierci poprosiła, bym zajęła się jej rodziną. Spełniłam obietnicę i po 2 latach poślubiłam jej męża”

Redakcja poleca

REKLAMA