Kiedy skończyłam osiemnaście lat, rodzice pozwolili mi po raz pierwszy pojechać samej na wakacje. Że dopiero wtedy? To były inne czasy. Dziś dzieciaka można wyśledzić na „fejsie”, a dzięki zdjęciom na „insta” jest się praktycznie, choć z daleka, uczestnikiem jego życia.
Wtedy było dobrze, jak ktoś we wsi miał telefon, w mieście choć jedna osoba w bloku. Dla mnie ta zgoda oznaczała dwa tygodnie swobody i beztroskiej zabawy, dla nich – dwa tygodnie zastanawiania się, czy wszystko ze mną w porządku, czy nic mi się nie stało, czy czegoś nie potrzebuję, bez możliwości sprawdzenia, co i jak, bo list, nawet gdyby doszedł przed moim powrotem, mógł być już przecież nieaktualny.
Pojechałam
Spakowałam wielki plecak ze stelażem, przypięłam na górze śpiwór; matka, chlipiąc, pożegnała mnie w domu; ojciec odprowadził mnie na dworzec PKP, skąd wraz z przyjaciółmi z liceum ruszaliśmy w podróż na Mazury. Nie mogliśmy się doczekać, żeby zobaczyć jeziora, wykąpać się, rozbić namioty, które Jola i Anka wiozły ze sobą, bo tylko ich rodzice byli dumnymi posiadaczami pałatek.
Moje pierwsze dorosłe wakacje okazały się jeszcze lepsze i piękniejsze, niż sobie wyobrażałam. Cudowne widoki, ciepła woda w jeziorach, w której pluskaliśmy się od rana.
Wieczorne ogniska, na których piekliśmy parówki, bo bez kartek tylko takie kiełbaski dawało się zdobyć. Piwo, ciepłe, co nikomu nie przeszkadzało, grunt, że jako pełnoletni mogliśmy je legalnie kupować. Śpiewy przy akompaniamencie gitary, którą zabrał jeden z chłopaków. Wyprawy na łódkach lub kajakami. Cudownie było.
Tego wieczoru siedziałyśmy z dziewczynami na molo
Popalałyśmy papierosy, które w ogóle nam nie smakowały, no ale wydawało nam się, że wyglądamy z nimi dorośle i seksownie, i patrzyłyśmy, jak stada ważek polują na chmary komarów, które z kolei polowały na nas. Przysiadła się do nas inna grupka młodych ludzi.
Fajnie było poznać kogoś z drugiego końca Polski, pogadać, pośmiać się, pośpiewać razem. Wśród nich był Mariusz, wysoki, jasnowłosy, z tajemniczym uśmiechem. Abstynent.
Zaintrygowało mnie to, bo w naszym wieku tylko czekało się na przekroczenie magicznej granicy „alkoholowej”. Był trochę jak z innej bajki, wycofany, popadający w zadumę, zaczytany. Tomik wierszy Stachury towarzyszył mu przez całe wakacje.
Niewielu z nas trafiały do serca te strofy. Mnie tak, mogłam ich słuchać bez końca, zwłaszcza gdy Mariusz czytał je swoim dźwięcznym, głębokim głosem.
Z nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z nim… Ja, cóż, włóczęga, niespokojny duch, ze mną można tylko iść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko…
Czytał, a ja niemal widziałam, jak idziemy po wrzosowisku
Któregoś wieczoru wziął mnie za rękę i oznajmił reszcie, że idziemy na spacer. Chyba nawet tego nie zauważyli, zajęci piwem i wygłupami przy ognisku. A Mariusz nie puścił mojej dłoni przez cały czas tego pamiętnego spaceru, nawet mocniej ją ścisnął, gdy przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
Do końca wakacji byliśmy nierozłączni. Gdy tylko udało nam się wykraść chwilę dla siebie, z dala od przyjaciół, całowaliśmy się, jakby jutra miało nie być. No i właściwie nie było. Ja mieszkałam w Lublinie, on w Poznaniu. Ja zamierzałam studiować w swoim mieście, on w swoim.
Niby jak to mieliśmy pogodzić? Widywać się raz w miesiącu, jeśli pozwolą na to zajęcia i finanse? Dziś można wsiąść w samolot po upolowaniu korzystnej okazji i po chwili być już razem.
Wtedy trzeba było długo jechać pociągiem albo pekaesem, który wlókł się tak, że z całego weekendu dla nas zostałoby ledwie parę godzin.
Mimo wszystko wymieniliśmy się adresami
Obiecaliśmy pisać do siebie. A gdyby jakimś cudem wreszcie założyli nam w domu telefon, miałam zaraz dać znać, byśmy mogli od czasu do czasu się usłyszeć. Nie chciałam się z nim rozstawać, ale nie było wyjścia. Lato dobiegało końca, studia czekały. Ustaliliśmy, że jeśli przetrwamy te pięć lat, pomyślimy o tym, by zamieszkać wspólnie w jego lub moim mieście. A może znajdziemy dla siebie jeszcze jakieś inne miejsce na ziemi?
Na początku wysyłałam przynajmniej jeden list na tydzień, ale potem było mi coraz trudniej utrzymać ten korespondencyjny romans. Studiowałam weterynarię, co było moim marzeniem, lecz by się na niej utrzymać, musiałam wkuwać jak szalona.
Zapchany zajęciami dzień, a wieczorami zasypiałam nad książkami; nie miałam sił ani czasu, by pisać kolejną kartkę informującą, co się u mnie dzieje. Wciąż to samo: nauka. A jak byłam w stanie złapać oddech, znajomi ciągnęli mnie do kawiarni, na zwołane ad hoc spotkanie w akademiku albo prywatkę u kogoś na chacie.
Telefonu wciąż nie mogliśmy się doprosić
Listy od Mariusza przychodziły coraz rzadziej, aż w końcu zorientowałam się, że ani ja nie wysłałam mu nic od miesiąca, ani nie dostałam niczego od niego. Pamiętam, jak byłam wtedy oszołomiona.
Wydawało mi się, że nie będziemy potrafili bez siebie żyć, a tu, proszę, bez bólu wytrzymaliśmy cały miesiąc. Poczekałam jeszcze tydzień, żeby sprawdzić, czy sobie o mnie przypomni, potem kolejny i następny…
A potem, zamiast sama się odezwać, uniosłam się dumą. Nie ten, to będzie inny, tego kwiatu pół światu.
Pół roku później poznałam Wojtka. Studiował razem ze mną, ale trzy lata wyżej. Imponowało mi, że już niemal pan magister zainteresował się taką smarkulą jak ja.
Dwa lata później wzięliśmy ślub, a pracy magisterskiej broniłam, będąc w zaawansowanej ciąży z naszą najstarszą, Sylwią. Lata mijały, na świecie pojawili się Natalka i Bartuś. Tworzyliśmy szczęśliwą rodziną. Wojtek był dobrym człowiekiem, łagodnym, choć twardo stąpającym po ziemi, kochał mnie i dzieciaki.
Wspólnie otworzyliśmy przychodnię weterynaryjną i prowadziliśmy ją przez ponad dwadzieścia lat, stopniowo coraz więcej obowiązków przekazując Sylwii i Bartkowi, którzy poszli w nasze ślady. Natalka wolała historię.
Myśleliśmy o tym, by za kilka lat całkiem oddać stery dzieciom i przejść na zasłużoną emeryturę. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że Wojtek choruje na nerki. Schorzenia nerek rozwijają się powoli, często nie dając wyraźnych objawów, dlatego nazywa się je „cichym zabójcą”.
Gdy się dowiedział, było już za późno
Ratował go jedynie przeszczep. Nikt z nas nie mógł być dawcą, nie było też stuprocentowej zgodności między nim a jego bratem. Szukaliśmy dawcy niespokrewnionego, ale na górze listy znajdowały się młode osoby, dzieci… Dializy pomagały na krótko, a mój mąż słabł i marniał. I pewnego ranka po prostu się nie obudził…
To był dla mnie bardzo ciężki okres. Póki mąż żył, walczyłam o niego, a kiedy odszedł, nie umiałam się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Bez niego. Dzieci były dorosłe. Skończyły lub kończyły studia, myślały o zakładaniu własnych rodzin, a ja nagle trafiłam w środek zimnej, szarej pustki.
Nie tak miało być, nie tak miała się skończyć nasza wspólna droga! Mieliśmy iść powoli w kierunku zachodzącego słońca, trzymając się za ręce. Razem. Jak Wojtek mógł mnie zostawić i umrzeć?
Codziennie chodziłam na cmentarz, by zapalać nowe świeczki i zmieniać kwiaty w wazonie. Siadałam na ławeczce i mówiłam do niemej, kamiennej płyty. Nieważne, że robiło się coraz chłodniej, że padał deszcz, że ścisnął mróz. Potem pojawiła się smutna wiosna, po niej przyszło melancholijne lato.
Przywykałam do bólu, do poczucia samotności, do kompletnej ciszy w domu, bo Bartek się wyprowadził, by zamieszkać z narzeczoną. Nie zaprotestowałam ani słowem, to dobrze, że szli do przodu, że nie utknęli w miejscu i w naszym domu jak ja.
– Mamo, wyjedź gdzieś. Odetchnij – namawiały mnie dzieci, pokazując foldery z wycieczkami do innych krajów. Owszem, chcieliśmy z Wojtkiem podróżować, zwiedzać, ale razem, na tej naszej planowanej emeryturze.
Nie potrafiłam spełniać wspólnych marzeń sama
– Być może kiedyś… – odpowiadałam.
Nie ustępowali, nie dawali się zbyć i w końcu się zgodziłam. Za granicę nie chciałam jechać, ale przypomniałam sobie o Mikołajkach i moich pierwszych w życiu dorosłych wakacjach. Może tam?
Taka sentymentalna podróż. Gdzieś, gdzie już byłam. Wojtek by się nie pogniewał, a ja nagle bardzo chciałam sprawdzić, czy Mazury są nadal tak piękne jak „dzieści” lat temu. Jakoś zupełnie zapomnieliśmy o tym sporym kawałku Polski. Z dziećmi jeździliśmy w góry albo nad morze. Potem do Bułgarii, żeby złapać trochę słońca.
Zarezerwowałam hotel, wsiadłam w samochód i ruszyłam w drogę. To już nie były wakacje szalonych nastolatków. Nie miałam ochoty na spanie pod namiotem, a podróż pociągiem w ogóle nie wchodziła w grę.
Potrzebowałam wygody
A przynajmniej moje starzejące się ciało. Mikołajki wyglądały inaczej, niż zapamiętałam. Nic dziwnego. Zmieniła się cała Polska, więc czemu tu miałoby zostać jak w skansenie lat osiemdziesiątych.
Spacerowałam, szukając znajomych miejsc. Odkrywałam je na nowo albo to, co było teraz zamiast nich. Cieszyłam się jak dziecko, że smażalnia przetrwała, a nawet się rozbudowała, że w łysym, żylastym właścicielu rozpoznałam chłopaka, który kiedyś serwował nam „rybę dnia” z frytkami.
On mnie nie pamiętał, oczywiście, ale obiecał, że póki żyje, smażalnia będzie działać, nawet jeśli jego córka ma inne pomysły na lokal. Powiedziałam, że będę trzymać kciuki.
Wieczorem siedziałam na molo, patrząc, jak ważki krążą nad taflą wody i polują na komary. W przyrodzie zmiany zachodzą dużo wolniej, pomyślałam. Po dziełach człowieka szybciej widać upływ czasu.
Usłyszałam za sobą kroki i westchnęłam w duchu: „Koniec wieczornego spokoju w pojedynkę. Pora wracać do hotelu”. Ktoś się zbliżył i…
– Antosia…? To ty?
Tego głębokiego, dźwięcznego głosu nie pomyliłabym z żadnym innym. A on?
Jakim cudem rozpoznał mnie od tyłu?
Po tylu latach, po samych plecach? Bo włosy ścięłam dawno temu i po warkoczu zostało już tylko wspomnienie. Miałam wrażenie, że moje serce się zatrzymało wraz jego krokami, a cały świat wstrzymał oddech wraz ze mną.
– Tosia... To ty. To naprawdę ty. Wreszcie…
Obróciłam się i spojrzałam w górę. Poznałabym go zawsze i wszędzie. Jasne włosy przyprószyła siwizna, ale rysy twarzy niewiele się zmieniły. Nawet chyba jeszcze wyprzystojniał, bo zmężniał. Zmarszczki na czole i w kącikach oczu dodawały mu tylko uroku. Czas dla mężczyzn jest łaskawszy niż dla kobiet.
– Mariusz… – szepnęłam.
– Nie mogę w to uwierzyć – wypowiedział na głos moją myśl. – Nie sądziłem, że kiedyś się doczekam, a tu, proszę… Nie spotkałem cię tu przez tyle lat.
– Jestem tu pierwszy raz od… od wtedy – wstałam, bo głupio czułam się, gdy tak stał nade mną.
– Masz plany na dzisiaj? Może byśmy poszli coś zjeść i pogadać? Jesteś tu z kimś? – Rzucił okiem na moją dłoń, na której nadal nosiłam obrączkę. – Och, nie pomyślałem…
– Jestem tu sama. Mój mąż zmarł w zeszłym roku.
– Bardzo mi przykro. Ale tym bardziej… nie bądź sama tego wieczoru.
Zgodziłam się, ciekawa tego, co działo się w jego życiu
Usiedliśmy w pobliskiej restauracji, która, okazało się, była jego, i zamówiliśmy kolację. Rozmawialiśmy. Najpierw wspominaliśmy, śmiejąc się i żartując, bez trudu odnajdując dawną więź, przynajmniej tę przyjacielską, jakbyśmy rozstali się wczoraj.
Potem zrobiło się poważniej, gdy mówiliśmy o tym, co nam w życiu wyszło, a co nie. Nie miałam się czego wstydzić, moje życie było udane, póki choroba nie rozdzieliła mnie z Wojtkiem.
– Po studiach wróciłem tutaj. Rozkręciłem dwie restauracje, w czym zupełnie nie przydały mi się studia inżynierskie. A jednak nie mogłem żyć bez tego kawałka Polski. No i miałem nadzieję, że któregoś dnia znów tu przyjedziesz…
– Jeśli tak, czemu przestałeś do mnie pisać? – rzuciłam z bezwiedną pretensją. – Taka wielka miłość i raptem po pół roku ci się odwidziało? Nie mogłeś chociaż porządnie się pożegnać?
– Po pół roku? – brwi podjechały mu do połowy czoła. – Pisałem cały rok, tydzień w tydzień, choć ty przestałaś odpisywać. Więc to nie mnie się odwidziało, Tosiu… – westchnął.
Pokręciłam głową, nic nie rozumiejąc
Czyżby socjalistyczna poczta aż tak źle działała, że mogła zgubić tyle listów? I to w dodatku od jednego nadawcy do tego samego adresata?
– Ostatni dostałam szesnastego stycznia.
– Dokładnie pamiętasz…? – patrzył na mnie tak intensywnie, że aż się zarumieniłam. – Wciąż płonisz się jak nastolatka. To urocze, Tosiu, i seksowne… Pisałem co tydzień – zlitował się nade mną i dał spokój moim pąsom. – I czekałem na list od ciebie. Niestety codziennie moje nadzieje umierały.
Ostatni list wysłałem ci stąd, z wakacji. Pisałem, że jeśli chcesz i możesz, to przyjedź, że całe lato będę pracował w Mikołajkach. Nic nie odpisałaś i nie przyjechałaś, więc zrozumiałem, że chcesz, bym dał ci spokój. Odpuściłem, ale nigdy o tobie nie zapomniałem. Nie twierdzę, że nie ożeniłem się przez ciebie, że złamałaś mi serce, zraziłaś do kobiet. Mnichem też nie byłem. Mam syna, który miesza z matką w Anglii. Więc tak, szukałem kogoś, ale nie mogłem znaleźć, bo… – uśmiechnął się tym swoim nieodgadnionym uśmiechem, w którym się zakochałam – bo żadna nie umiała tak słuchać wierszy Stachury jak ty. Prawdę powiedziawszy, większość nie wiedziała, kto to jest.
– Widać szukałeś w złych kręgach – mruknęłam, sama nie wiedząc, czy to, co czuję, to ulga czy zazdrość.
– Najwyraźniej. Skupiłem się na pracy, w czym okazałem się dużo lepszy niż w szukaniu miłości. I nagle, gdy już straciłem nadzieję, spotkałem cię na tym samym molo, po tylu latach…
– Dzieci zmusiły mnie do wyjazdu na wakacje… Ale słuchaj, to niemożliwe, żeby poczta zagubiła wszystkie te listy! Chyba że… – Pomyślałam o moich rodzicach, którzy nie byli zadowoleni z tego, że wróciłam z wakacji zakochana.
Bali się, że rzucę studia, ucieknę do Poznania
Mogli zabierać listy. Jak w jakimś filmie. Ja myślałam, że mu się znudziłam, że byłam tylko wakacyjną przygodą. On pomyślał to samo. I nawet nie miałam komu robić wymówek, bo tata umarł, a mama cierpiała na demencję.
– Było, minęło. Czasu nie cofniemy – skomentował Mariusz, gdy mu powiedziałam o swoich podejrzeniach. – Chodź, chciałbym ci coś pokazać. – Wyciągnął do mnie rękę, którą bez wahania ujęłam. Jak kiedyś.
Wyszliśmy z restauracji. Nie puszczał mojej dłoni. Dziwnie było trzymać za rękę innego mężczyznę niż mój mąż, ale nie czułam się ani winna, ani zmieszana. Nie miałam wrażenia, że to niestosowne. Może dlatego, że dotyk jego dłoni był tak znajomy...
Zachodzące słońce malowało niebo barwami płomieni, gdy Mariusz poprowadził mnie na tył budynku, w którym znajdowała się restauracja. – Mieszkam na górze – wskazał głową na schody – tak jest najwygodniej…
Znowu się zarumieniłam. On się zaśmiał.
– To potem. Najpierw spójrz tutaj. – Otworzył furtkę do ogrodu, w którym rosły setki wrzosów. Różowe, białe, fioletowe… Dziesiątki odcieni. Kwitły już, mimo że był dopiero sierpień.
– Wrzosowisko? Urządziłeś tu sobie wrzosowisko? – wyjąkałam, zachwycona i wzruszona.
– Ano urządziłem. Tylko dziewczyny brakowało, takiej, która umiałaby je docenić. No ale wreszcie jesteś… – Odwrócił mnie do siebie i po prostu pocałował.
Nie byłam już tamtą osiemnastolatką, ale uczucia i pragnienia, jakie mnie ogarnęły, były gorące i chciwe. Chciałam go. Chłopaka czytającego mi wiersze, trzymającego za rękę, prowadzącego na wrzosowisko, by się tam zapomnieć…
Trochę się bałam reakcji naszych dzieci
– No i dzięki Bogu, bo już myślałem, że zamieszkasz na cmentarzu jak jakaś wrona – jako pierwszy Bartek skomentował rewelację, że mam kogoś i że to jest poważne.
– Mamo, wiemy, że kochaliście się z tatą. Ale masz przed sobą jeszcze tyle lat. Nie chcemy, żebyś umartwiała się przez resztę życia. – Sylwia uściskała mnie mocno, dając swoje błogosławieństwo, i przeszła do konkretów. – Czyli co? Klinika zostaje w naszych rękach, a na wakacje odtąd jeździmy na Mazury, tak?
Dzieciaki zaakceptowały nasz związek. Najbardziej ostrożni – bo nieufni, to za dużo powiedziane – byli Natalka i syn Mariusza, ale ich też do siebie przekonaliśmy. Jak? Powoli. Bez presji.
Mam pięćdziesiąt siedem lat i zaczynam od nowa
Wiemy, że nie nadrobimy tego, co nie było nam dane, i nawet nie próbujmy. Przeżyliśmy swoje, doświadczyliśmy różnych rzeczy. Chcemy iść naprzód, poznać się ponownie, stworzyć coś dobrego. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok za rokiem, będziemy cieszyć się tym, co jest.
Nikt nie wie, co los przyniesie mu jutro. Może słońce, może deszcz, a może burzę z piorunami. Więc tym bardziej trzeba doceniać to, co się ma. Doceniam. To, że już nie czuję się samotna i że wrzosy pachną. Bo pachną, zwłaszcza w słoneczne dni…
Czytaj także:
„Mam się za weterana związków damsko-męskich, ale takiej żądzy nigdy nie przeżyłem. Czuję się jak nowicjusz”
„Od 5 lat mam romans i wciąż nie mogę zdecydować. Zostać z nudnym, ale przyzwoitym mężem, czy odejść do gorącego kochanka?”
„W sklepie wybuchła awantura dużego kalibru. Może trafię za tę kłótnię do piekła, ale nie żałuję!"