Stałam przed stoiskiem z gazetami i czułam się coraz bardziej zła i sfrustrowana. Niemal każdy magazyn miał na okładce tytuł jakiegoś artykułu związanego z odchudzaniem.
„Dieta 850 kcal – na niej wreszcie schudniesz!”. Super, szkoda tylko, że nie piszą, że po tygodniu takiego głodowania człowiek dostaje szału gastronomicznego, wchodzi do fast foodu i pochłania 10 000 kcal w ciągu kwadransa…
Och, żeby to było takie proste! Po dwóch tygodniach nie byłam w stanie się wypróżnić i o niczym nie marzyłam tak jak o owsiance z rodzynkami… Moje jelita również. Nigdy nie dotarłam do kolejnego etapu owej diety.
„Pij siedem koktajli warzywnych dziennie i strać 6 kilo w miesiąc!”. Aha, a potem odzyskaj je w kolejne dwa tygodnie, najadając się chlebem ze smalcem, który śnił ci się po nocach przez ten miesiąc…
Prawda była taka, że nie byłam w stanie zbić swoich nadmiarowych kilogramów. Od kiedy pamiętam, byłam na jakiejś diecie. Od niemal dwóch dekad byłam nieustannie głodna! No, może poza tymi momentami, kiedy wyłączała mi się samokontrola i rzucałam się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę. O efekcie jo-jo mogłabym napisać książkę.
A może odsysanie tłuszczu?
I wtedy trafiłam na artykuł o liposukcji. Oczywiście już wcześniej wiedziałam, że ta czy inna aktorka sobie zrobiła ten zabieg, ale nie kojarzyłam tego z procedurą medyczną dostępną dla każdego. A teraz nagle w Polsce pojawiły się specjalistyczne kliniki o takich nazwach jak Centrum Liposukcji czy Klinika Pięknego Ciała. Weszłam w ich ofertę i zorientowałam się, że gdybym wzięła kredyt oraz uruchomiła swoje oszczędności, mogłabym poddać się odsysaniu tłuszczu.
Zaczęłam studiować cenniki. Uda – tyle i tyle. Brzuch – nieco mniej. Biodra – dziesięć procent zniżki przy zabiegu na brzuch. Ramiona – naprawdę niedrogo, zwłaszcza w porównaniu z pozycjami wyżej.
I właśnie wtedy, przed tym stoiskiem z gazetami, podjęłam decyzję.
– Idę na liposukcję! – powiadomiłam Różę, moją kuzynkę, a przy tym towarzyszkę w boju przeciwko nadwadze.
– Serio? – otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Ale jesteś pewna? Bo wiesz, są różne powikłania, w telewizji mówili nawet o jakiejś kobiecie, która zmarła na skutek powikłań…
– Nie będę mieć żadnych powikłań! – oświadczyłam stanowczo. – Nie rozumiesz? Ja nigdy nie będę szczupła! Nie udaje mi się trwale schudnąć od dwudziestu lat! Albo pójdę na liposukcję, albo będę przez całe życie tłusta!
Róża trochę się żachnęła na te słowa.
Właśnie znalazła fajny klub fitness i zaczęła specjalne ćwiczenia dla kobiet z naszą wagą. Trzymała też dietę, niezbyt restrykcyjną, ale ponoć gwarantującą schudnięcie dwudziestu kilo w ciągu półtora roku.
Tyle że dla mnie to była kolejna mrzonka. Już nie wierzyłam w diety, a poza tym liposukcja gwarantowała mi szczupłą sylwetkę po paru dniach od zabiegu, a nie po osiemnastu miesiącach!
Kuzynka próbowała mnie zniechęcić
Róża jednak się nie poddawała w krytykowaniu mojej decyzji. Zaczęła podsuwać mi artykuły o nieszczęsnych pacjentkach, które zmarły podczas zabiegu albo bezpośrednio po nim. Miała też cała masę przykładów na to, że liposukcja nie spełniła oczekiwań kobiet, które jej się poddały.
Czytała mi o niegojących się ranach, zapadaniu się skóry, utracie czucia. Na każdy z jej argumentów odpowiadałam, że nie obchodzi mnie to, że w moim szczupłym udzie nieco zapadnie się skóra, ani to, że będę musiała nieco dłużej ponosić opatrunek na moim nowym, płaskim brzuchu.
Wtedy wytoczyła cięższe działa:
– Dwudziestodwuletnia pacjentka zmarła na skutek zatoru krwi po zabiegu liposukcji – przeczytała Róża na głos z ekranu swojego smartfona. – O, słuchaj dalej: uczulenie na środek znieczulający było przyczyną śmierci kobiety poddającej się odsysaniu tłuszczu.
Miałam jej dosyć. Z irytacją zapytałam, co mam zrobić, żeby dała mi spokój.
– Chcę, żebyś się dobrze zastanowiła, czy naprawdę tego potrzebujesz – odpowiedziała bez agresji ani potępienia, po prostu z troską. – Wiesz dobrze, że tak samo jak ty walczę z nadwagą i nikt cię tak nie zrozumie jak ja. Ale martwi mnie, że chcesz iść na ryzykowną operację w znieczuleniu ogólnym. Gdyby coś ci się stało, nie wiem, jakbym sobie sama poradziła…
Nagle uszła ze mnie cała złość. Zrozumiałam strach Róży. Od zawsze byłyśmy my dwie kontra otyłość. No i co tu dużo mówić, kontra cały świat. Świat, który wymuszał na kobiecie bycie szczupłą. Ileż to razy każda z nas musiała znosić przykre uwagi na temat tuszy, najpierw w podstawówce od głupkowatych kolegów, a później w liceum od chudych koleżanek, które patrzyły na nas z obrzydzeniem i obawą, jakby się bały, że byciem grubą można się zarazić przez zaprzyjaźnienie się z taką osobą.
Potem były porażki w relacjach damsko-męskich. Ktoś umówił Różę na randkę w ciemno. Facet, sam łysy, przygarbiony i dużo od niej starszy, prychnął, kiedy w kawiarni usiadła przy jego stoliku, a potem wstał i wyszedł.
Ja nie miałam lepszych doświadczeń. Mężczyzna, z którym dość długo korespondowałam na pewnym portalu randkowym i wydawało mi się, że mam z nim świetny kontakt intelektualny, kiedy zobaczył mnie na żywo, stwierdził, że go oszukałam. Potem dopilnował, żebym wykasowała kontakt do niego. Chyba się bał, że taka zdesperowana grubaska jak ja będzie go nachodzić i błagać, żeby jednak się zlitował i z nią był…
Po każdej z tych porażek albo ja dzwoniłam do Róży, albo ona do mnie. Nikomu innemu żadna z nas by się nie zwierzyła – z jednego prostego powodu. Każdy miał dla nas tę samą, wartą garnca złota radę: no to może schudnij. Jasne, jakby to było takie proste…
Rozumiałam więc, dlaczego kuzynka bała się, że coś złego stanie mi się podczas operacji. Bo wtedy zostałaby na tym świecie zupełnie sama, nikt by już jej nie wspierał.
Zapewniłam ją, że to rozumiem.
– Róża, wiem, że się niepokoisz, ale ja po prostu muszę to zrobić – powiedziałam łagodnie. – Co mogę zrobić, żebyś się z tym pogodziła?
Róża nie odpowiedziała mi od razu. Zadzwoniła dopiero po trzech dniach. Zapytała, czy wciąż mam ubrania na „po”. Jasne, że miałam.
Od dawna kupowałam sobie ubrania na czasy, kiedy będę już szczupła. Nie było to łatwe, bo nie mogłam ich przymierzyć i czasami musiałam tłumaczyć ekspedientkom, że ta sukienka w rozmiarze M albo obcisłe spodnie to na prezent. Ale nie mogłam się przed tym powstrzymać. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy będę mogła chodzić w tych wszystkich kolorowych, pięknie uszytych ubraniach, w ekstrawaganckich bluzkach na ramiączkach, krótkich spódniczkach i kolorowych rajstopach czy dopasowanych garsonkach opinających moją zgrabną pupę.
Po co jej moje ubrania?
Oczywiście rzeczy te układałam w szafie osobno, tak żeby nie mieszały się z moimi obecnymi ubraniami, czyli właściwie samymi czarnymi legginsami, czarnymi albo szarymi tunikami, czarnymi sukienkami do kostek czy popielatymi – albo czarnymi – bluzkami z długimi rękawami.
– Tak, mam te ubrania – odpowiedziałam. – Ostatnio kupiłam piękną wiśniową kieckę. Ma głęboki dekolt, jest zebrana w talii, taka mniej więcej do kolan. W dotyku trochę jak satyna, ale…
– Słuchaj, weź tę kieckę – przerwała mi Róża – i przyjedź do mnie. Przywieź też swoje ulubione ubrania na „po”. Nie pytaj, po co. To mi jest potrzebne, żebym mogła się pogodzić z tym, że idziesz pod nóż!
– powiedziała.
No, skoro tego właśnie potrzebowała, to spakowałam moje śliczne ubrania do torby i pojechałam do Róży.
Na miejscu Róża przedstawiła mi Irę.
Ira miała czarne włosy z niebieską grzywką, do tego kolczyk w brwi i całe ramiona w tatuażach.
– Jestem stylistką – przedstawiła się.
– Oraz krawcową, makijażystką i specjalistką od wizerunku. Róża mnie wynajęła, żebym zrobiła ci metamorfozę.
– Co proszę? – zachłysnęłam się z lekka. – Ja nie potrzebuję TERAZ metamorfozy. Niedługo już nie będę tak wyglądać. Wtedy możemy się umówić. Faktycznie, będę potrzebowała nowej fryzury i jakichś porad stylistycznych…
– Słuchaj, Róża zapłaciła mi z góry za tydzień pracy z tobą – powiedziała. – Ten tydzień właśnie się rozpoczął i nie ma możliwości przesunięcia go.
To strata czasu i pieniędzy
Spojrzałam pytająco na kuzynkę, a ta pokiwała głową z miną: „no i co ja mam na to poradzić?”.
Zmarnowałam jeszcze kwadrans na tłumaczeniu Irze, że bez sensu jest zajmować się moim obecnym wizerunkiem, skoro niedługo całkowicie się zmienię, ale ona chyba niezbyt się przejęła moją gadaniną.
– Daj mi te ubrania – poleciła, a ja z westchnieniem rezygnacji podałam jej torbę. – Dobra, a teraz cię obmierzę. Stań prosto i rozłóż ręce na boki.
Rzeczywiście, Ira mnie obmierzyła, zapisała moje zatrważające wymiary w zeszycie, a potem przypatrzyła się uważnie mojej głowie.
– Jedziemy do Momo – oznajmiła. – To mój kumpel, najlepszy fryzjer w mieście. Padnie z rozkoszy, jak zobaczy, co masz na głowie.
Momo, facet bardziej o wyglądzie szefa kuchni niż fryzjera, faktycznie aż westchnął na mój widok. Ira objaśniła mu, z czym przyszłyśmy.
– Ona będzie niedługo superszczupła i w ogóle piękna. Musi się zacząć przyzwyczajać do nowego wizerunku – obwieściła bez cienia ironii. – Jak stąd wyjdzie, faceci mają dostawać kręczu szyi od oglądania się za nią. Dasz radę, stary?
Momo zaśmiał się tubalnie, a potem wziął się do pracy.
Kilka godzin później moje rudobrązowe, przesuszone siano na głowie zmieniło się w gładką z przodu i lekko natapirowaną z tyłu fryzurkę w kolorze miodowego blondu. Ze zdumieniem i – przyznaję – zachwytem dotykałam wystrzyżonych pazurków okalających twarz i fioletowego pasemka, które nadawało mi intrygujący, nieco buntowniczy wygląd.
Następnego dnia Ira zabrała mnie do salonu z bielizną. Protestowałam, że nie będę niczego kupować, bo i tak za kilka tygodni to będzie do wyrzucenia, ale moja stylistka oznajmiła, że już wszystko jest opłacone i nie ma odwrotu.
Chcąc nie chcąc, poddałam się konsultacji z dwiema profesjonalnymi brafitterkami, które dobrały dla mnie bieliznę modelującą, biustonosz, w którym moje piersi wyglądały jak biust barmanki z Dzikiego Zachodu, oraz elastyczny gorset spłaszczający brzuch.
Byłyśmy jeszcze w sklepie obuwniczym, gdzie za namową Iry kupiłam dwie pary cudownych szpilek (w końcu rozmiar stopy nie zmieni mi się po operacji), a później w salonie spa, gdzie zostałam wymasowana oraz owinięta jakąś tkaniną nasączoną aromatycznym olejkiem. Po zabiegu czułam się zrelaksowana i… jakoś tak szczęśliwa w swoim ciele.
Chciałam powiedzieć o tym Róży, ale nie odbierała ode mnie telefonu.
Przedostatniego dnia Ira dała mi torbę ubrań. Sama je uszyła, a raczej skopiowała. To były takie same lub podobne stroje do tych „po”, tyle że w moim obecnym rozmiarze. Kazała mi włożyć wiśniową sukienkę i czarne szpilki. Potem mnie umalowała, a na koniec postawiła przed lustrem.
– A teraz niespodzianka – oznajmiła.
– Idziesz do teatru. Z tym oto gościem – pokazała mi w smartfonie zdjęcie przeciętnego blondyna. – To brat mojej przyjaciółki. Ona od tygodni szuka dla niego dziewczyny, bo dała mu dwa bilety, a on nikogo nie ma. No, dalej, mała, taksówka czeka na dole!
Bałam się oczywiście, że chłopak na mój widok wpadnie w panikę. Siostra pewnie obiecała mu randkę z normalną dziewczyną. A ja, no cóż, nawet na szpilkach i w nowej fryzurze byłam dziewczyną XXL. Nie, raczej XXXXL.
– Cześć, jestem Kuba – przedstawił się facet na oko w moim wieku, czekający w taksówce. – Też jesteś zdenerwowana? Ja strasznie. Może przed przedstawieniem wpadniemy do baru i napijemy się po szocie? – zaproponował.
Nie mogłam pojąć, że jemu nie przeszkadza moja tusza. Przecież powinien być przynajmniej zażenowany, widząc, z kim umówiła go siostra.
On jest bardziej zestresowany niż ja!
W barze zdałam sobie sprawę, że przez cały czas podświadomie czekałam, aż Kuba nagle „przypomni sobie” o czymś ważnym albo dostanie „niespodziewany telefon” i mnie zwyczajnie zostawi.
Ale on zachowywał się normalnie. No, może prawie normalnie, bo wyglądał na strasznie spiętego.
– Nigdy nie miałem dziewczyny – wyznał po drugim szocie. – Moi rodzice i siostra próbują mnie od dawna umawiać, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. Coś ze mną jest nie tak… ja po prostu lubię być sam. Jestem fizykiem teoretycznym, pracuję nad różnymi teoriami, na przykład strun. Chodzi w niej o to, że zaprzeczamy, iż podstawowym budulcem materii są cząstki w postaci punktu. Uważamy, że są to struny wielkości… Ooo, sorry, zanudzam cię… No tak, zawsze tak robię… Przepraszam…
Zabroniłam mu przepraszać. Z jakiegoś powodu chciałam słuchać o teorii strun. Kiedyś nawet przeczytałam książkę na ten temat. Fizyka teoretyczna wydawała mi się skomplikowana, ale też fascynująca. Dokładnie tak, jak ten facet, który naprzeciwko mnie pocił się ze stresu, bo siedział na randce z kobietą i bał się, że ona go skrytykuje i odrzuci!
Ostatecznie tak się zagadaliśmy o teoriach na temat powstania wszechświata i o tym, czym tak naprawdę jest nasz wszechświat, że spóźniliśmy się do teatru. Weszliśmy dopiero na drugi akt.
– Szkoda, że nie wiem, dlaczego ten rudy facet chciał zabić tego, co utykał, ale i tak świetnie się bawiłem – podsumował Kuba po przedstawieniu, podając mi w szatni płaszcz. – Słuchaj, wiem, że pewnie jesteś mocno zajęta, ale… może poszłabyś ze mną do planetarium? Mój kumpel, astrofizyk, ma taki autorski pokaz o supernowych…
– Tak, chętnie! – zgodziłam się bez zastanowienia. – Yyy, ten pokaz to jakiś oficjalny? Bo nie wiem, w co się ubrać…
– Ubierz się podobnie jak dziś, wyglądasz bombowo! O rany, przepraszam…
– Kuba zaczerwienił się i zawstydził. – Kurde, ja naprawdę nie mam doświadczenia z dziewczynami…
Rany, on nawet nie miał pojęcia, jaki był uroczy w tej swojej nieporadności i nieśmiałości.
Miałam ochotę go przytulić i… pocałować. Ale się powstrzymałam. Uznałam, że po prostu jestem oszołomiona faktem, iż po raz pierwszy w życiu jakiś facet nie uważa mnie za odrażającą.
To nie było zauroczenie – tłumaczyłam sobie w drodze powrotnej do domu. To tylko wdzięczność. Zostaniemy przyjaciółmi, nic więcej.
Dopiero tam dopadło mnie zwątpienie
Następnego dnia miałam ostatni raz spotkać się z Irą. Róża wciąż milczała. Napisała tylko, że odezwie się do mnie, kiedy Ira „ze mną skończy”.
– Dokąd idziemy dzisiaj? – zapytałam swoją stylistkę. Byłam wciąż w świetnym humorze po wczorajszej randce.
– Dzisiaj idziemy do chirurga plastycznego – powiedziała poważnym tonem. – To nie mój pomysł, ja tylko mam cię doprowadzić pod drzwi gabinetu. Potem moja rola się kończy.
Nie rozumiałam, o co chodzi, dopóki starszy, nobliwy lekarz nie kazał mi się rozebrać i nie zaczął malować po moim ciele czarnym flamastrem.
– Chce pani odessać tłuszcz z pięciu obszarów – mówił monotonnym głosem. – Brzuch, talia, uda, ramiona i boczki. Zrobimy nacięcia tu, tu, tu i tu. Tu skóra się obluzuje, trzeba ją będzie naciągnąć i zszyć tutaj. Cóż, pani piersi zupełnie nie będą wtedy pasowały do reszty, proponowałbym zatem lifting. Szwy ukryjemy pod pachami. Sugerowałbym jeszcze wycięcie tego płatu na dolnych plecach i podciągnięcie pośladków… Tu będą dreny pooperacyjne…
Mówił tak i mówił, jednocześnie malując po moim ciele pisakiem i zaznaczając miejsca nacięć, szwów i drenów. Czułam się, jakbym była świńską tuszą przygotowywaną do poćwiartowania. Schab, karczek, goloneczki, mostek…
Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, zaczęłam płakać.
– Tak, wiem, to sporo bólu – lekarz mylnie zinterpretował moje załamanie. – Minimum tydzień z drenami, potem sześć tygodni chodzenia w specjalnym kombinezonie. Dostanie pani receptę na silne środki przeciwbólowe i przeciwzakrzepowe. Także nasenne, bo ból może uniemożliwiać normalny sen. Spokojnie, proszę się nie denerwować…
Kiedy wyszłam z gabinetu zapłakana i zapuchnięta, Iry nie było. Była za to Róża. Moja kochana, zawsze rozumiejąca mnie Róża. Przytuliłam się do niej mocno.
– Nie chcę liposukcji… – wyszeptałam jej w szyję. – Nie chcę być pocięta i podziurawiona. Chcę moje ciało takie, jakie jest. Mogę zacząć z tobą chodzić na te twoje specjalne ćwiczenia? – spytałam.
Teraz lubię siebie taką, jaka jestem
To było ponad rok temu. Nie, nie zdarzył się cud i nie schudłam trzydziestu kilo. Nadal mam nadwagę, ale mimo to potrafię o siebie zadbać.
Wyrzuciłam wszystkie bezkształtne, ciemne rzeczy i teraz kupuję sobie ubrania w jasnych, wesołych kolorach. Tylko legginsy zostawiłam, potrzebuję ich na zajęcia. Zapisałam się na sexy dance.
Tak, naprawdę, dziewczyny w moim rozmiarze też mogą uczyć się seksownie poruszać! Dzięki tańcowi nie czuję, że ćwiczę. To świetna zabawa, a przy okazji spora dawka ruchu.
Kubę pocałowałam wtedy, w tym planetarium. Myślałam, że ucieknie, ale był bardzo dzielny. Przez resztę pokazu trzymał mnie za rękę, a potem zaprosił na sobotni obiad do siebie.
Okazało się, że jest nie tylko genialnym fizykiem, ale i świetnym kucharzem. Dzisiaj to głównie on gotuje w naszym wspólnym domu!
A Róża? Od kiedy w ramach podziękowań za metamorfozę wysłałam ją do Paryża, jeździ tam co kilka miesięcy. Ma tam faceta, w dodatku ciemnoskórego, który ją po prostu uwielbia. Podobno niedługo
Philippe przyjedzie do Polski. Czekamy!
Czytaj także:
„Po wakacyjnym romansie pozostał mi niesmak i niechciana ciąża. Załamałam się. Mam większe ambicje niż pieluchy”
„Pełna kompleksów poszłam do programu, gdzie z brzydkich kaczątek robią łabędzie. Nie przyjęli mnie, bo byłam za ładna”
„Straciłam przyjaciółkę, bo powiedziałam, że jej nowo narodzona wnusia jest brzydka. A byłam po prostu szczera”