Siedzieć w samotności w domu i użalać się nad sobą potrafi każdy, to proste. Ale warto zmusić się i zrobić pierwszy krok ku zmianie.
Kiedy zdecydowałam się na casting do dokumentu o kobietach, które chcą odmienić swoje życie, poprawiając wygląd, miałam mieszane uczucia. Bardzo chciałam dać sobie szansę, wreszcie poczuć się dobrze sama ze sobą. Zarazem, nie do końca wierzyłam, że retuszując niedostatki urody, naprawdę polepszę swoje życie. Poza tym, po prostu się bałam.
Bo co, jeśli wystąpią komplikacje po operacji, i potem będę jeszcze brzydsza? A może nie obudzę się z narkozy? Widziałam kiedyś program o nieudanych operacjach plastycznych i ich konsekwencjach. Koszmar. Ale oglądałam też wiele programów o brzydulach, które zamieniały się w piękności.
Oczywiście pracował nad nimi sztab ludzi: chirurg plastyczny, dentysta, kosmetyczka, stylistka, fryzjer. I oczywiście normalnie nigdy nie mogłyby sobie pozwolić na opłacenie wszystkiego. Były jednak wybrane do programów, które im to fundowały, w zamian, pokazując kolejne – nawet te przykre i nieestetyczne – etapy przemiany.
Czułam się nieatrakcyjna
Ostatnio coraz więcej pojawiło się tego w telewizji. Jak lepiej wyglądać, jak umiejętnie się umalować czy uczesać, jak się modnie ubrać, jak poprawić rysy twarzy, jak spektakularnie schudnąć… itd.
Wykupiłam nawet droższy pakiet telewizji cyfrowej, aby móc to oglądać w różnych stacjach, również zagranicznych. Nic nie rozumiałam z tego, co tam mówią, ale widziałam, jak przeobrażają się brzydkie kaczątka w barwne motyle. I strasznie zazdrościłam tym kobietom.
Miałam już 35 lat i byłam samotna. Samotna i brzydka. Niby nie otyła, niby nie niezgrabna, niby nie miałam najgorszych włosów. Ale też i niezbyt piękne. I na dodatek miałam fatalny nos. Nie dość, że duży, to jeszcze garbaty.
Wielkość odziedziczyłam po ojcu, na garbek zaś zapracowałam sama, w szkole podstawowej. Grałam namiętnie w zbijaka i koszykówkę, i właśnie podczas jakiegoś meczu dostałam piłką prosto w nos. Nos został złamany, a ja – do reszty pognębiona.
Ilekroć wspominam swoją przeszłość, dochodzę do wniosku, że nigdy nie byłam tak naprawdę szczęśliwa. Nieustannie borykałam się z kompleksami. Ciągle z zazdrością spoglądałam na ładniejsze koleżanki. A najbardziej denerwowało mnie, kiedy ludzie udzielali mi złotych rad w stylu „zaakceptuj siebie”, „znajdź swoje wewnętrzne piękno”.
To, czego ja chciałam, to być atrakcyjną zewnętrznie, i tyle. Pracuję w firmie budowlanej, w sekretariacie. Wokół sami faceci. Młodzi, w średnim wieku, wolni i żonaci.
– Masz tu raj – powiedziała kiedyś znajoma, która mnie tam odwiedziła. – Tylu przystojnych panów inżynierów i architektów!
– Co z tego? – odburknęłam.
No właśnie, co z tego, skoro żaden nawet dłużej na mnie nie spojrzał. Byłam jeszcze młoda, ale czułam się tak, jakbym była przeźroczysta.
Decyzję podjęłam po pewnym kolejnym samotnie spędzonym weekendzie. Po zrobieniu sobotniego sprzątania i ugotowaniu obiadu na kilka dni (żeby potem w tygodniu tylko odgrzewać), zasiadłam przed telewizorem. Jakoś nie mogłam zdecydować, czy obejrzę komedię romantyczną, straszny horror o zombie czy thriller medyczny.
Przełączałam kanały, aż natrafiłam na wywiad z jakąś kobietą. Była mniej więcej w moim wieku. W rogu ekranu majaczyła fotografia jakiejś grubej, brzydkiej baby.
– Kolejna, która „odmieniła swoje życie” – mruknęłam.
Uważnie się jej przyjrzałam.
Mówiła, że wreszcie jest szczęśliwa, że wreszcie może spojrzeć w lustro bez strachu, że spotkała kogoś, z kim jest bardzo szczęśliwa i że jej życie naprawdę jest teraz lepsze. Akceptuje swój wygląd i paradoksalnie, nie musi się tak na nim skupiać, wiedząc, że nie odstrasza ludzi. Podjęła studia. Dawniej czuła się zablokowana przez swoje kompleksy. Teraz rozkwita.
Jakaś nagła złość kazała mi sięgnąć po pilota. Przełączyłam. Potem wróciłam do tego programu, ale już nadawali coś innego. Wyłączyłam telewizor. Przez dobry kwadrans siedziałam w ciszy.
– Dość już tego marnowania czasu – powiedziałam na głos nadspodziewanie zdecydowanym głosem.
Coś mi się nagle przypomniało. Sięgnęłam po jeden z magazynów ilustrowanych, które wcześniej przeglądałam. Było tam ogłoszenie o castingu do nowej edycji programu, który pomagał kobietom poprawić wygląd. Zrobiło się już za późno, żeby dzwonić, ale podano adres mailowy ze szczegółowymi instrukcjami, jakiego typu zdjęcia wysłać.
Miałam też napisać kilka słów o sobie. Co robię, co chciałabym zmienić i dlaczego. Usiadłam przed komputerem i rozpisałam się. Wylałam w tym liście swoje żale i wyznałam nadzieje… Po dwóch dniach dostałam odpowiedź. Zaprosili mnie na casting.
Czyli jednak nie jest tak źle?
Byłam spięta. Czułam się fatalnie. Drżałam, patrząc na cały ten tłum brzydkich, zaniedbanych dziewczyn i kobiet, które przyszły tu, licząc na poprawę swojego życia. No i na tych wszystkich specjalistów od wyglądu, którzy nas oglądali i komentowali, czy się „nadajemy”.
Kiedy przyszła moja kolej na „ocenę”, usłyszałam, że… się nie nadaję.
Przełknęłam ślinę. W oczach mi pociemniało.
– Dlaczego? – wydukałam.
Przede mną siedziała kobieta, zapewne w moim wieku, ale jakby lata świetlne ode mnie oddalona. Świetnie ubrana, uczesana i umalowana. Z perfekcyjnym zgryzem, nieskazitelnie białymi zębami i idealnie zrobionymi paznokciami.
– Dlatego, kochana – odparła, mrużąc oczy i lustrując mnie ponownie od stóp do głów – że u ciebie tak naprawdę wystarczy poprawić nos. I będzie dobrze. Nie narobilibyśmy się przy tobie. A w naszym programie mamy zatrudnić iluś tam specjalistów, żeby pokazać efekty różnych zabiegów upiększających. Chodzi nam o bardziej spektakularne przemiany. Poza tym wolimy kogoś z bardziej dramatycznym zapleczem życiowym… Na przykład ta Grażynka ma szansę, bo nie dość, że zaniedbana, to jeszcze mąż ją rzucił. Pokażemy skurczybykowi, co stracił.
Teraz ja jej się bacznie przyjrzałam. I zauważyłam, że właściwie nie była klasyczną pięknością. Znałam wiele kobiet, które były od niej ładniejsze. A jednak chciało się na nią patrzeć.
– To… trudno, do widzenia – bąknęłam i już odwracałam się na pięcie, gdy usłyszałam jej głos:
– Nie garb się, dziewczyno! Masz niezły biust, czemu się go wstydzisz? A poza tym, jeśli chcesz, mogę dać ci namiary na dobrego chirurga plastycznego. Poprawiałam sobie u niego nos – dodała po prostu.
Zawróciłam, a ona podała mi wizytówkę, którą, nie oglądając, czym prędzej wsunęłam do portfela. Ośmieliłam się sięgnąć po nią dopiero po tygodniu. Myślałam o tej kobiecie z castingu, o tym, że „raz kozie śmierć”, o tym że mija czas, a ja ciągle żyję w nudzie i smutku.
Przypomniałam sobie to, co mówiła tamta kobieta z programu, że „kompleksy ją wyhamowywały”. Kiedy któregoś dnia po pracy spojrzałam na wizytówkę, okazało się, że klinika jest niedaleko mojego biura. Pojechałam tam, zapytałam wstępnie o ceny i o procedurę. Umówiłam się na wizytę u chirurga plastycznego. Tego samego dnia, „idąc za ciosem”, pojechałam do banku i złożyłam wniosek o kredyt.
Miałam oszczędności. Odkładałam je na wakacje, na które z reguły nigdzie nie jeździłam, ale te pieniądze i tak by nie wystarczyły. Musiałam wziąć dodatkowo pożyczkę. Odbyłam kilka wizyt u chirurga, wykonałam badania konieczne przed zabiegiem, dowiedziałam się, ile czasu może potrwać gojenie, jakie mogą być skutki uboczne. Byłam już jednak pewna, że tego właśnie chcę.
Musiałam wszystko zaplanować. Poprosiłam o dłuższy urlop – miałam sporo niewykorzystanego. W sumie wyszedł z tego prawie miesiąc. Nikt nawet nie pytał, czy się gdzieś daleko wybieram. „To nawet lepiej – myślałam. – Nie muszę się tłumaczyć, jeszcze bym się wygadała. Nie ma potrzeby”.
Nie powiedziałam nikomu. Nawet swoim rodzicom. Nie chciałam, żeby się denerwowali. Operacja przebiegła pomyślnie. Spędziłam w klinice tylko jeden dzień. Potem zostałam wypisana do domu. Przez ponad tydzień miałam jeszcze sztywny opatrunek. Oczywiście nie uniknęłam pytań sąsiadów, ograniczałam jednak wyjścia na dwór do koniecznych sytuacji. Po raz pierwszy też skorzystałam z zakupów zamawianych do domu.
Wreszcie czuję się kobietą
Paradoksalnie ta sytuacja mnie bawiła! Czułam się jak „luksusowa kobieta”. Kupiłam sobie kilka magazynów z modą, sprawdziłam, co się nosi, wyszukałam też adresy dobrych salonów kosmetycznych.
– Kiedy opuchlizna zejdzie, zrobię się na bóstwo – powiedziałam sobie.
Początkowo nie wyglądało to wcale różowo. Chociaż może właśnie tak, dosłownie: różowo i fioletowo. Miałam opuchnięty nos i straszne sińce pod oczami. Dopiero po trzech tygodniach moja twarz zaczęła przypominać ludzką. I choć proces gojenia się miał potrwać jeszcze kilka miesięcy, już cieszyłam się wielką zmianą. Po wizycie u kosmetyczki i wizażystki, poszłam na zakupy. Kupiłam dwie pary butów i kilka nowych ciuchów, zarówno do pracy, jak i na wieczór.
Nigdy nie zapomnę miny moich znajomych, jednak największe zdziwienie wywołałam w pracy. Kiedy weszłam rano do biura odstawiona, ubrana, uczesana i umalowana – dyskretnie, ale naprawdę dobrze (efekt krótkiego szkolenia u wizażystki) – natknęłam się na jednego z „panów inżynierów”. Na mój widok uśmiechnął się i powiedział:
– Dzień dobry.
Jego pytający wzrok rozbawił mnie. Najwyraźniej mnie nie poznał.
– Panie Mietku, to ja, Kalina – powiedziałam, kładąc torebkę na biurku i zabierając się do parzenia kawy.
Stanął jak wryty. I zamrugał oczami.
– O rany – powiedział tylko. – Nie poznałem pani. Co pani…?
Uśmiechnęłam się pod nosem (teraz ślicznym, małym i zgrabnym).
– To tajemnica, panie Mietku.
Po raz pierwszy czułam, że patrzący na mnie mężczyzna widzi we mnie kobietę. Nie szarą mysz, ale kogoś atrakcyjnego. To wspaniałe uczucie. Spełniłam więc swoje marzenie. W moim wypadku wystarczyło po prostu zmienić nos, a świat jakby otworzył się przede mną.
Zaczęłam cieszyć się życiem. Wyrzuciłam wszystkie szarobure ciuchy i zadbałam o nową garderobę. Przestałam zaszywać się w domu i zaczęłam wieczorem wychodzić ze znajomymi do klubów, restauracji, kina. Od miesiąca spotykam się z kimś. Nie wiem, czy to miłość na całe życie, czy tylko flirt. Jestem bardzo ostrożna. Ale nie czuję się już „zablokowana przez kompleksy” i przestałam wreszcie martwić się tym, że marnuję czas i życie, siedząc w domu i litując się nad samą sobą.
Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie dla kochanki, bo zatraciłam się w macierzyństwie. Zapomniałam, że on też potrzebuje miłości i czułości”
„Co do kobiet miałem jedną zasadę — zdobyć, zaliczyć i zapomnieć. Ciąża jednej z moich zdobyczy pokrzyżowała mi plany”
„Kuzynka była mierną pracownicą, ale przyjęłam ją z litości. Odpłaciła mi podłymi kłamstwami i obmawianiem po rodzinie”