„Poszłam na wyczekaną emeryturę i szybko tego pożałowałam. Nie dla mnie babciowanie - wciąż mam wigor i werwę do pracy”

Smutna staruszka fot. Adobe Stock, and.one
„Pierwszych parę tygodni spędziłam tak, jak sobie wcześniej zaplanowałam. Prawie codziennie chodziłam na spacery lub wycieczki z przewodnikiem po mieście, które jest moje od urodzenia, a jednak wciąż wiele rzeczy jest w nim do odkrycia. Ale im dalej w las, to było tylko gorzej”.
/ 13.12.2022 17:15
Smutna staruszka fot. Adobe Stock, and.one

Przez całe swoje życie byłam bardzo aktywna zawodowo – przepracowałam czterdzieści lat jako nauczycielka klas I–III. Praca była moją pasją i powołaniem. Kocham dzieci i opieka nad nimi, pokazywanie im świata, rozbudzanie ciekawości życia, kształcenie ich w szeroko rozumianym znaczeniu, zawsze sprawiało mi niesłychaną satysfakcję.

Wiek jednak robi swoje – przez ostatnich parę lat zmęczenie dawało mi się coraz bardziej we znaki. Coraz ciężej znosiłam też hałas i gwar, które przecież są nieuniknione przy parudziesięciu młodych osóbkach. Kręgosłup też dawał o sobie znać i w końcu, kiedy osiągnęłam ustawowy wiek emerytalny, nie skorzystałam z propozycji dyrektora mojej szkoły, który proponował mi trzyletni kontrakt, tylko odeszłam na zasłużony odpoczynek.

To była moja decyzja, na dodatek gruntownie przemyślana. Mąż początkowo próbował mnie namawiać, żebym skorzystała z propozycji dyrekcji. Twierdził, że zna mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że na emeryturze umrę z nudów. Ja jednak podjęłam już decyzję, a na słowa o nudzie śmiałam się w głos.

– Kochanie! – mówiłam. – Ja mam tak szerokie plany, że nawet nie wiem, czy mi na wszystko wystarczy czasu!

Po pierwsze, zamierzałam się w końcu wysypiać – z natury jestem sową, ale większość życia spędziłam jako skowronek i nigdy tego nie polubiłam. Przez czterdzieści lat wstawałam przed szóstą rano i przez czterdzieści lat czekałam z utęsknieniem na weekendy i wakacje, kiedy mogłam pospać o parę godzin więcej, a wieczorem, zamiast kłaść się z kurami, w końcu mogłam obejrzeć jakiś film, poczytać do woli itp.

Poza tym zaplanowałam sobie, że odświeżę kontakty towarzyskie – miałam parę bliskich koleżanek, ale od dawna już widywałyśmy się zbyt rzadko. Myślałam też o intensywnym uprawianiu ogródka, o spacerach, czytaniu, pichceniu dla przyjemności i wielu innych rzeczach. Jednym słowem – cieszyłam się na myśl o emeryturze i patrzyłam z radością i nadzieją w przyszłość.

Pół roku temu nadszedł w końcu ten dzień – ostatni w szkole. Dzieciaki urządziły mi wzruszające pożegnanie, koledzy i koleżanki z kadry nauczycielskiej też stanęli na wysokości zadania – były tort, kwiaty i wiele ciepłych słów. Czułam się bardzo wzruszona i szczęśliwa.

Do zimy żyłam jak na bateriach

Potem przyszły wakacje, które jak zawsze spędziliśmy z mężem na naszej działce na Mazurach. Dlatego też nie od razu poczułam zmianę w życiu. Pod koniec sierpnia wróciliśmy do Warszawy, Włodek wrócił do swoich codziennych zajęć (jest profesorem fizyki i wykłada na uczelni), a dla mnie na dobre zaczęła się moja wyczekana emerytura.

Pierwszych parę tygodni spędziłam tak, jak sobie wcześniej zaplanowałam. Prawie codziennie chodziłam na spacery lub wycieczki z przewodnikiem po mieście, które jest moje od urodzenia, a jednak wciąż wiele rzeczy jest w nim do odkrycia. Kupiłam parę książek kucharskich i szalałam w kuchni, próbując potraw tajskich, hinduskich czy japońskich.

Te eksperymenty nie zawsze były udane, ale frajdę miałam za każdym razem – najpierw długie poszukiwanie przepisu, potem zakupy (o które trzeba się było specjalnie postarać, jadąc na przykład do delikatesów na drugim końcu miasta), a potem długie gotowanie. Włączałam sobie radiową Trójkę i spędzałam w kuchni miłe godziny.

Z koleżankami też nadrobiłam – Zosia, Ewa i Agnieszka były zachwycone wspólnymi wypadami na kawę do Bliklego, do kina na najnowszy film Pawlikowskiego czy do Filharmonii na orkiestrę z Houston. No i książki – dosłownie pożerałam lektury, nadrabiając długoletnie zaległości w nowościach, czasem też wracając do starej, ukochanej klasyki.

Z czasem zauważyłam jednak, że zaczyna brakować mi ciekawych pomysłów, mój zapał do nowego życia zaczął powoli opadać. Na dworze było coraz zimniej i coraz ciemniej, późna jesień dawała się mocno we znaki, a mnie złapał leń. Odmówiłam Zosi raz i drugi, mówiąc, że nie mam ochoty wyściubiać nosa na zewnątrz i zostanę z książką w domu. Egzotyczne jedzenie też mi się z czasem przejadło i zaczęłam coraz częściej wracać do mielonych i rosołu, co mój Włodek przyjął z entuzjazmem.

Poczułam też tęsknotę za dziećmi. Często mi się śniły – byłam znowu w klasie, otaczały mnie małe, zaciekawione buzie, a ja tłumaczyłam, co zrobić, żeby namalować kwiatek albo jak najłatwiej policzyć ile jest 15 razy 3. Z tych snów budziłam się ze smutkiem i choć faktycznie wysypiałam się za wszystkie czasy, czasem czułam ukłucie żalu za dawnym życiem. Nieraz, widząc na zegarku godzinę 10, myślałam o tym, co robiłam o tej godzinie raptem parę miesięcy temu.

Jesteśmy ze sobą bardzo związani, mój mąż jest moją najbliższą osobą i znamy się jak łyse konie, więc nie dało się przed nim ukryć spadku nastroju. Mąż należy do tych, co działają, a nie gadają, więc zakasał rękawy i parę razy mile mnie zaskoczył – a to jednodniowym wypadem do Kazimierza, a to biletami na wystawę w Centrum Sztuki Współczesnej czy też kolacją w nowo otwartej restauracji tybetańskiej. Każde takie wyjście sprawiało mi dużą radość, lecz potem wracała proza życia, która coraz mocniej mnie uwierała.

Któregoś grudniowego dnia dopadła mnie prawdziwa chandra. Do południa snułam się po domu w piżamie, pochlipując po kątach, a w głowie przewijał mi się sen, który miałam tej nocy – wspomnienie dnia mojego pożegnania w szkole. Ciągle widziałam przed oczami wygiętą w podkówkę buzię Juleczki, która szlochała „nie chcę innej pani, nie chcę!”, Tomka, który smutek zamienił w złość i pobił kolegę z ławki, a potem się rozpłakał, no i Kasi, która za nic nie chciała zejść z moich kolan.

Zaczęłam się wreszcie zastanawiać: czy popełniłam błąd, nie przyjmując propozycji dyrektora szkoły?

Dobra, to ja może powiem prawdę

Tego dnia nie mogłam sobie znaleźć miejsca i nie mogłam się doczekać powrotu Włodka z pracy. Musiałam się wygadać, wyżalić, może też zasięgnąć jego rady… Żeby zająć czymś głowę, zabrałam się za porządki na strychu. Było zimno jak w psiarni, ale nie pozwoliłam, żeby mi to przeszkodziło.

Ubrałam się ciepło, zaciągnęłam na górę elektryczny piecyk i zaczęłam odgruzowywać sterty niepotrzebnych rzeczy, jakie od zarania dziejów zalegają na wszystkich strychach świata. W końcu wybiła siedemnasta i usłyszałam trzask furtki. Zziajana i brudna jak nieboskie stworzenie, popędziłam na dół i dopadłam męża jeszcze w przedpokoju.

– Włodziu, mus pogadać (zawsze używaliśmy takiego hasła-klucza, kiedy wiadomo było, że sprawa jest ważna). Jesteś pewnie głodny, więc odgrzej sobie wczorajszy obiad, a ja pójdę pod prysznic. Potem usiądziemy i pogadamy, dobrze?

– Dobrze, Tereniu. Ale gdzie ty się tak wybrudziłaś? – zainteresował się.

– Na strychu. Zrobiłam tam porządki, jakich nie było od dwudziestu lat! No to idę się umyć. Smacznego!

Wzięłam prysznic, przebrałam się w czyste rzeczy i poszłam do kuchni, gdzie Włodek kończył obiad. Zaparzyłam nam kawy i razem przenieśliśmy się do salonu.

– No to mów, gołąbeczko. W czym problem? – zapytał mąż z uśmiechem.

– Smutno mi, kochanie. Okropnie mi smutno – przyznałam, czując wzbierające pod powiekami łzy. – Długo nie chciałam tego przyznać nawet sama przed sobą, ale już dłużej nie potrafię udawać. Tęsknię za dziećmi, za pracą, za dawnym życiem. Wiesz, boję się, że popełniłam błąd – ostatnie słowa wypowiedziałam już prawie na wdechu, bo musiałam obetrzeć chusteczką mokrą twarz.

Włodek objął mnie mocno i wtedy tamy puściły, rozryczałam się na dobre. Chlipałam przez chwilę, a mój kochany mąż po prostu utrzymał mnie w ramionach, pozwalając się wypłakać.
Kiedy łzy obeschły, powiedziałam:

– Miałeś rację, mówiąc, że emerytura nie jest dla mnie, przynajmniej jeszcze nie teraz. Wiem, sama chciałam, wiem, zapierałam się, że tego potrzebuję i nie będzie mowy o nudzie. Minęło już trochę czasu i teraz wiem, że to ja się myliłam. Tylko co mam teraz zrobić?

– Nie będę wredny i nie powiem „a nie mówiłem”, powiem tylko, że nie jestem zaskoczony, Tereniu. Znam cię jak własną kieszeń i dlatego trudno mi było uwierzyć w to, że spacery, gotowanie i plotki z koleżankami zastąpią ci to, czym żyłaś przez ostatnie czterdzieści lat. Głowa do góry! Nic nie jest stracone. Uważam, że powinnaś pójść do swojej dawnej szkoły i porozmawiać z dyrektorem. Może ciągle cię potrzebują? Choćby na część etatu?

– Mam się przyznać do porażki? Prosić o pracę? Oj, Włodziu, to byłoby okropne!

– Jaka porażka? Jakie prosić? No co ty, Teresko? Porozmawiasz z nim, po prostu, normalnie. Spytasz, jak wygląda ich sytuacja z etatami, powiesz, że solidnie wypoczęłaś i poczułaś, że masz siłę i chęć, żeby jeszcze przez parę lat popracować. Przecież ten Nowak to porządny, kulturalny człowiek i na pewno cię zrozumie – przekonywał Włodek.

– Tak myślisz? – zapytałam z nadzieją.

To, co mówił, brzmiało rozsądnie

– Jestem pewny! No to kiedy się wybierasz? Nie chcę się wymądrzać, ale może oswój się z tą myślą przez parę dni? Zastanów się głęboko, czy tego rzeczywiście chcesz, przygotuj się psychicznie do rozmowy. A ja będę cię wspierał i trzymał kciuki.

Tym razem posłuchałam mądrej rady męża. Rozmawialiśmy w czwartek, dałam sobie czas do poniedziałku. Przez trzy dni rozważałam w sercu to, co powiem, a przede wszystkim to, czego chcę. Z chwili na chwilę byłam coraz bardziej zapalona do powrotu do pracy. Wiedziałam już, co powiem i przestałam się bać tej rozmowy.

W poniedziałek rano zadzwoniłam do dyrektora szkoły i umówiłam się na rozmowę tego samego dnia, o godzinie czternastej. Ucieszył się, słysząc mój głos, co już na wstępie dodało mi otuchy. Po wczesnym obiedzie zrobiłam lekki makijaż, ułożyłam włosy, wyprasowałam „lepsze” spodnie i bluzkę, i pojechałam do mojej dawnej szkoły.

Nie byłam w tych okolicach od czerwca, nie było ku temu okazji. Sama byłam zaskoczona przypływem emocji, jakie poczułam na widok budynku, w którym spędziłam tyle lat. Gdy weszłam do środka i usłyszałam dobrze znajomy gwar, zalała mnie fala wspomnień. A gdy na dodatek na korytarzu wpadłam na dwójkę dzieci z mojej ostatniej klasy, rozczuliłam się na dobre.

Do gabinetu dyrektora nie weszłam więc jak oaza spokoju, chociaż tak to sobie wcześniej naiwnie wyobrażałam. Pan Nowak musiał zauważyć moje rumieńce i błyszczące oczy, bo przywitał mnie bardzo serdecznie, wręcz wylewnie. Pocałował mnie w rękę, pomógł mi zdjąć płaszcz, potem podsunął wygodny fotel, a panią Klarę z sekretariatu za drzwiami poprosił o dwie kawy.

To miłe zachowanie dodało mi sił, więc kiedy po paru początkowych, kurtuazyjnych pytaniach o zdrowie, samopoczucie itp. zapytał „co panią do mnie sprowadza?”, nie wahałam się ani chwili, tylko od razu powiedziałam szczerze, jaki jest powód mojej wizyty. I tu po raz kolejny dyrektor mnie zaskoczył, bo nie dając mi skończyć ostatniego zdania, zerwał się z fotela i krzyknął:

Pani Teresko, z nieba nam pani spada! Z nieba! Właśnie mamy bardzo trudną sytuację i od dwóch tygodni próbuję znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie – pani Z. lada moment idzie na urlop macierzyński, a ja do dziś nie znalazłem za nią zastępstwa!

– Basia będzie miała drugie dziecko? To wspaniała nowina, bardzo się cieszę! – odpowiedziałam.

– Nie przeczę, jest to niewątpliwie powód do radości dla pani Z., ale dla mnie tylko ogromny kłopot. To znaczy dla mnie BYŁ to kłopot, z którego pani przed chwilą mnie wybawiła, pani Teresko kochana! – dyrektor roześmiał się, a ja musiałam mu zawtórować.

W dalszej części rozmowy, już na spokojnie, ustaliliśmy warunki mojego zatrudnienia. Wrócę do pracy jeszcze wiosną, czyli już za chwilę. Na pytanie o wymiar czasowy, spytałam, czy możliwe jest zatrudnienie na pół etatu. Takie warunki ustaliłam wcześniej sama ze sobą i czułam, że to rozsądne rozwiązanie – jakby w pół drogi między emeryturą, która przecież i tak mnie w końcu nie ominie, a pracą, za którą tęsknię.

Dyrektor próbował namówić mnie na cały etat, w końcu jednak uległ i zgodził się na połówkę, mówiąc, że drugie pół zaproponuje panu S. – to stosunkowo nowy pracownik, młody, na dorobku, pewnie przyda mu się cały etat. Gorąco poparłam ten pomysł, bo zdążyłam polubić pana Bartosza.

Do domu wracałam jak na skrzydłach

Nie mogłam się doczekać powrotu męża z pracy, a kiedy w końcu stanął w drzwiach, rzuciłam mu się na szyję ze słowami „udało się! udało się!”. W przedpokoju odtańczyliśmy taniec dzikiej radości, a później, żeby uczcić wspaniałą nowinę, pojechaliśmy do naszej ulubionej knajpki na wczesną kolację.

Te kilkanaście dni szybko minęło, dziś jest ostatni dzień mojego życia jako emerytki. Jutro o godzinie szóstej zadzwoni budzik, a dwie godziny później będę siedziała w klasie i robiła to, co kochałam przez całe życie. Zasypiam z uśmiechem na ustach, przepełniona wdzięcznością dla łaskawego losu. Życie jest piękne! 

Czytaj także:
„Po śmierci męża moja szansa na związek się przeterminowała. Kochanek z młodości pokazał mi, że miłość nie ma daty przydatności”
„Mój chłopak na hasło >>dziecko<< dostawał alergii. Zarzekał się, że nie chce mieć potomka, a później strzelił dzieciaka kochance”
„Straciłam głowę dla mojego pacjenta. Choć wiedziałam, że to zakazana miłość, cierpiałam, gdy sprzątnęła mi go inna baba”

Redakcja poleca

REKLAMA