Boże, jak tam gorąco! – sapnęła Kamila, schodząc ze strychu.
– No a czego się spodziewałaś, kochanie? – uśmiechnęłam się.
– Dziś słonce prażyło jak w środku lata. Wiesz, jak tam się nagrzewa.
– Wiem, wiem, ale się uparłam i proszę, mam – zaśmiała się.
– Pokazuj, a ja nalewam – powiedziałam, wyciągając z szafki szklanki i rozlewając do nich mrożoną herbatę.
Kamila dotelepała się do sofy, odstawiając po drodze pudła. Padła na miękkie siedzisko, trzymając się za duży już ciążowy brzuch, i otarła spocone czoło.
– Mam, co chciałam – powiedziała.
– Pamiętasz swoje sukienki sprzed stu lat? Odgrzebałam i akurat się przydadzą.
Otworzyłam jedno z pudeł i zerknęłam.
– No, faktycznie – zaczęłam wyciągać ciuchy. – Rany, ale to jest naprawdę sprzed stu lat! Na pewno chcesz?
– Oj tak – zapewniła. – Wtedy byłaś trochę większa, a ja tyję teraz z dnia na dzień. Poza tym moda wraca, będą doskonałe – uśmiechnęła się z zadowoleniem i pociągnęła łyk chłodnego płynu.
– Ale, ale. Zobacz, co jeszcze znalazłam – powiedziała, wskazując na dużo mniejsze, drewniane pudełko.
– Co to? – przyjrzałam się.
– Sekreciki sprzed lat – zaśmiała się.
– Dobra mamuś, ja zmykam, a ty to sobie pooglądaj, powspominaj, bo może jest co – zachichotała.
Nie miałam pojęcia, o co chodzi
Pudełko faktycznie wyglądało znajomo, ale na strychu mojego małego domku było tyle szpargałów, że równie dobrze mógł tam być zamknięty granat albo plik dolarów. Wzięłam je do ręki dopiero wieczorem. Wcześniej jeszcze skoczyłam do sklepu po drobiazgi na kolację i wino. Lubiłam usiąść sobie z kieliszkiem dobrego trunku na werandzie i cieszyć się widokiem zachodzącego słońca nad polami.
Nalałam wina, przyniosłam miseczkę z borówkami i z błogim „uff” zasiadłam w swoim wysłużonym wygodnym fotelu. Wzięłam jeden z owoców do ust, otworzyłam wieczko pudełka i… zamarłam.
Na samym wierzchu leżało zdjęcie. Sprzed jakichś czterdziestu lat. A na nim ja. I on. Piotr. Jasne włosy, szeroki uśmiech i te oczy – jedyne w swoim rodzaju. Błękitne, hipnotyzujące. Ja wtulona w niego. W tle morze. Patrzyłam i patrzyłam. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosłam się w tamte czasy.
Piotra poznałam w bibliotece uniwersytetu. Było tuż przed zimową sesją, na zewnątrz hulał wicher i padał śnieg. Tutaj było cicho, ciepło i przytulnie. Siedzieliśmy przy sąsiadujących stołach. Ja wkuwałam do egzaminu z teorii literatury, on czytał coś swojego. Jedno ukradkowe spojrzenie, drugie, potem nieśmiały uśmiech.
– Ciężko? – szepnął, widząc, jak z westchnieniem odkładam książkę.
– No, nic z tego nie rozumiem – powiedziałam cichutko.
– Pomógłbym, ale chyba nie jesteśmy na tym samym kierunku… – odparł.
Szeptem, zerkając na bibliotekarkę, która syczała na każdego, kto ośmielił się odezwać, zaczęliśmy rozmowę. Piotr studiował geografię. Był już na trzecim roku, ja dopiero zaczynałam pierwszy rok polonistyki. Opowiadał, jak się dostał, gdzie mieszka, jakie dodatkowe fuchy bierze, żeby dorobić do stypendium. Mówił o braciach, o gospodarstwie rodziców, o tym, jak trudno jest je prowadzić, żeby wiązać koniec z końcem.
Najwyraźniej jednak byliśmy za głośno, bo bibliotekarka syknęła znacząco i szeptem kazała nam się przenieść gdzie indziej. Poszliśmy do parku i – choć zimno było diabelnie – przegadaliśmy cały wieczór. Nie wymieniliśmy się telefonami – wtedy komórek nie było, a centrala w akademiku działała, jak chciała. Spotkaliśmy się jednak kolejnego dnia na dziedzińcu. Każde z nas pędziło na wykład. Umówiliśmy się na wieczór i to stało się naszym rytuałem. Widywaliśmy się albo w parku, albo na ławce przed biblioteką. Gadaliśmy, gadaliśmy. Czuliśmy jednak, że to coś więcej niż tylko spotkanie przyjaciół.
On wyjechał, ja zostałam sama
Nadeszło lato, a z nim dłuższe wieczory i cieplejsze dni.
– Co byś powiedziała, jak byśmy wyjechali? – zapytał Piotr któregoś razu.
– Dokąd?
– Nad morze. Kończymy sesję, pakujemy się i siedzimy tam tyle, ile się da.
Pojechaliśmy. To były najpiękniejsze wakacje mojego życia. Spokojne, beztroskie, przepełnione słońcem, śmiechem, trzymaniem się za ręce, pocałunkami, trzepotem motyli w brzuchu.
– Nie umiem wyobrazić sobie życia bez ciebie – powiedział któregoś dnia, gdy w blasku księżyca staliśmy tuż nad wodą.
– To tak jak ja – odpowiedziałam i przytuliłam się do niego mocno.
Potem znów zajęliśmy się pracą i nauką. Minęło kolejne pół roku, kiedy Piotr oznajmił mi, że musi jechać do domu.
– Na długo? – zapytałam, już tęskniąc.
– Nie wiem, kochanie, naprawdę – odparł ze smutkiem. – Mama napisała, że ojciec choruje, a ja muszę go zastąpić na gospodarce. Bracia się rozjechali i rodzice beze mnie po prostu nie dadzą rady.
Rozumiałam. Pojechał. Pisał listy. Opowiadał, że pracuje, że jest ciężko, a z ojcem coraz gorzej. Ale zawsze zapewniał, że tęskni, myśli, nie może się doczekać powrotu do mnie i na studia. Tyle że nigdy się tego nie doczekaliśmy. Listy przychodziły coraz rzadziej, rozmowy telefoniczne odbywały się może raz w miesiącu. Po kolejnych dniach i tygodniach zaczęłam przyzwyczajać się do myśli, że to, co miało trwać chwilę, przeciągnie się w nieskończoność. I niestety, tak było. Po dwóch latach zrobiłam magisterium i wróciłam do rodzinnego miasta. Zostałam nauczycielką. Nigdy o Piotrku nie zapomniałam, ale pochłonęło mnie urządzanie się na nowo.
Nowa praca, nowe życie. Po kilku kolejnych latach w szkole poznałam Antoniego. Miły, sympatyczny, sporo starszy, też nauczyciel. Motyli w brzuchu nie było, ale połączyła nas miłość do literatury. Pobraliśmy się, choć w głębi duszy czułam, że to nie do końca to. Mimo to małżeństwem byliśmy zgodnym.
Przeżyliśmy razem w szacunku i przywiązaniu ponad trzydzieści lat. Doczekaliśmy się dwóch córek, dwóch psów, kota i domu pod miastem. Antoni zmarł dość nieoczekiwanie, na zawał. Przeżyłam ten czas tak spokojnie, jak to było możliwe. Brakowało mi go oczywiście. Ale to nie była ta namiętność, która kazałaby mi rwać włosy z głowy i wołać o pomstę do nieba.
Odłożyłam pudełko na stolik i westchnęłam. Na dworze zrobiło się już ciemno. Obok stał nienaruszony prawie kieliszek wina – wspomnienia pochłonęły mnie tak bardzo, że zapomniałam nawet o ulubionym trunku. W końcu ruszyłam do domu. Pozamykałam drzwi i okna, przebrałam się w piżamę. Zasnęłam, myśląc o swoim życiu, mężu i swojej wielkiej miłości.
Ze snu zbudził mnie krzyk mewy
Z początku nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem. Morze? Piotr? Fale? Z trudem dochodziłam do siebie. Jakie fale, jakie morze? Ot, sąsiad trzy działki dalej kosi trawę, a mewa musiała się tu zabłąkać w poszukiwaniu małych rybek w pobliskim stawie. Ech, to po prostu był chyba tylko piękny sen i nic więcej… Zrobiłam sobie kawę i jak wieczorem usiadłam na werandzie. Pudełko wciąż stało na stoliku.
I co mi po tym – pomyślałam. – Nie ma po co do tego wracać. Było, minęło... Zaczęłam się zastanawiać, co mam dzisiaj robić, i dotarło do mnie, że jest sobota, czyli tradycyjny dzień odwiedzin córek z rodzinami. One przyjeżdżały do mnie z mężami i dzieciakami, ja przygotowywałam obiad albo grilla, albo po prostu coś słodkiego. Tym razem zamierzałam coś upichcić, a żeby mi się to udało, niezbędna była wyprawa do sklepu.
Wsiadłam do auta i pojechałam do pobliskiego miasteczka. Poszwendałam się chwilę, zjadłam lody i poszłam do marketu. Snułam się alejkami, wybierając ulubione przysmaki dla rodziny. Gdy już pakowałam cały ten towar do bagażnika samochodu i chciałam się odwrócić, żeby odstawić sklepowy wózek, usłyszałam szept:
– Marusia?
Wydawało mi się, że się przesłyszałam. Potrząsnęłam więc głową i szarpnęłam opierające się żelastwo.
– Marusia, to ty?
Teraz już nie było wątpliwości. Ktoś mówił do mnie. I nie mógł to być nikt inny, bo nikt inny tak mnie nie nazywał.
Rodzinny obiad odwołany!
Odwróciłam się jak w zwolnionym tempie. Przy innym samochodzie stał mężczyzna. Wysoki, z posiwiałą brodą. Równie zdziwiony jak ja. Czy to możliwe? Pomyślałam, że może mi się wydaje. Ale te oczy... Te oczy nie mogły należeć do nikogo innego. On. Piotr. Moja miłość.
– Ale… Jak… Gdzie… Co… – zaczęłam się plątać, a w głowie miałam wczorajszy wieczór ze wspomnieniami.
– To ty, prawda? Boże, tyle lat – tylko tyle był w stanie powiedzieć.
Staliśmy tam, nie wiem ile czasu. Sekundy? Minuty? Godziny? Oboje zaszokowani, oboje porażeni tym niecodziennym spotkaniem. Z letargu wyrwał nas klakson samochodu, który najwyraźniej chciał zaparkować na moim miejscu. Otrząsnęłam się.
– Muszę chyba odjechać – powiedziałam po prostu.
– Byle nie daleko – odpowiedział Piotr, uśmiechając się do mnie. – Tym razem nie zamierzam stracić cię z oczu.
Odjechałam kawałek, do pobliskiej cukierni. Usiedliśmy przy kawie, a potem zaczęliśmy rozmawiać. Trochę tak, jakbyśmy nigdy się nie rozstali. Ja mówiłam o swoim małżeństwie, on o samotnych latach na gospodarce po rodzicach. A potem umówiliśmy się na weekend. Zaprosiłam go do siebie.
Córkom powiedziałam, że rodzinne spotkanie przekładamy na kolejny tydzień. Kamila przez telefon tylko się roześmiała, jakby przeczuwając, że zdarzyło się w moim życiu coś niezwykłego. Miałam lekkie wyrzuty sumienia, że zawiodłam dziewczyny, ale nie mogłam pozwolić, żeby Piotr znowu zniknął z mojego życia. W końcu nie zostało mi go już dużo. Pogadamy, napijemy się wina jak na nadmorskiej plaży. A potem… Potem zobaczymy, co będzie. Bo w końcu stara miłość nie rdzewieje, prawda?
Czytaj także:
„Nie dość, że mnie porzucił, to jeszcze upewnił się, że zostanę zupełnie bez środków do życia. Mój były mąż to kanalia”
„Matka skutecznie odstraszała wszystkie moje kobiety. Kto teraz zechce starego kawalera, który cały życie mieszkał z mamą?”
„Zakochałem się na zabój w pięknej nieznajomej. Żeby ją poderwać zachowałem się jak desperat, ale opłaciło się”