Po skończeniu akademii wychowania fizycznego przez rok bezskutecznie szukałam pracy. Wysłałam swoje CV chyba do wszystkich szkół w mieście, ale posady nauczycieli wuefu były obsadzone. Zmęczona ciągłymi niepowodzeniami, tymi odmowami z miłym, acz wymuszonym uśmiechem, postanowiłam zrezygnować z pracy w szkole. Tylko… jaką miałam alternatywę? Zdecydowałam się porozmawiać z tatą, który prowadził dużą firmę konsultingową i zatrudniał kilkadziesiąt osób. Nie miałam wprawdzie kwalifikacji, żeby zacząć u niego jakąkolwiek robotę, ale miałam nadzieję, że może mi coś doradzi.
– Tato, szukam pracy… – zagaiłam w niedzielę przy kolacji.
– Wiem – odparł spokojnie. – Szukasz już od jakiegoś roku.
– Jednak postanowiłam przestać szukać w dotychczasowy sposób. Nauczycielki wychowania fizycznego nie są na rynku pracy specjalnie poszukiwanym towarem – stwierdziłam ze smutkiem. – Ale może ty mi pomożesz? Doradzisz coś? Może podsuniesz jakiś pomysł na biznes?
Tata spojrzał na mnie uważnie
– Czy to jest rozmowa w stylu „tato, kup mi nowe wrotki”, czy pytasz mnie o radę na poważnie?
– Tato, nie mam ośmiu lat! – oburzyłam się. – Oczywiście, że na poważnie.
Na te słowa wstał, poszedł do swojego pokoju, a gdy wrócił, niósł wielki, czarny kalendarz Moleskine. Uwielbiał te kalendarze, bo ponoć Hemingway, jego ulubiony pisarz, używał ich do notowania. A może notesów tej samej firmy? Nie pamiętam.
– Tato, no wiesz… – żachnęłam się. – Chcesz mi wyznaczyć termin spotkania w swoim kalendarzu? To chyba będzie pierwszy raz…
– Nie pierwszy – uświadomił mnie spokojnym tonem. – Przechowuję wszystkie swoje kalendarze z ostatnich dwudziestu lat i zapewniam cię, że wiele razy wpisywałem do nich jakieś sprawy związane z tobą. A poza tym – skinął głową w kierunku kuchni – mama nie lubi, jak rozmawiam o pracy w domu, więc… środa, jedenasta trzydzieści, może być?
– Może – zgodziłam się.
I tak nie miałam nic innego w planach.
– A co do wrotek… to niekoniecznie, ale jakbyś mi pożyczył na nowy rower, nie obraziłabym się – puściłam do niego oko i zamilkłam, bo do pokoju wkroczyła mama z dzbankiem herbaty.
W środę rano ze zdziwieniem stwierdziłam, że mam lekką tremę.
Bać się spotkania z własnym ojcem?
Niby absurd, ale z drugiej strony czułam przez skórę, że to nie będzie „gadka-szmatka z tatą”, tylko spotkanie, które może zadecydować o mojej przyszłości. Tata wszystko miał już przemyślane… W firmie sekretarka zaanonsowała mnie niczym ważnego interesanta, podała kawę i ciasteczka, po czym wyszła z gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie byłam tu z dziesięć lat, więc ciekawie rozglądałam się po pomieszczeniu. Moją uwagę przykuły… dziecięce bazgroły, oprawione w antyramy i wiszące na jednej ze ścian. Ze zdziwieniem rozpoznałam w nich moje rysunki.
– A ja myślałam, że je wyrzuciłam, jak skończyłam piętnaście lat… – powiedziałam zdumiona.
– Wyrzuciłaś. Ale ja zebrałem je, oprawiłem i powiesiłem, żeby mieć tu zawsze coś twojego – uśmiechnął się ciepło, co złagodziło moją tremę. – No, ale do rzeczy – spoważniał nagle. – Czy wiesz chociaż, co chciałabyś robić w życiu?
– Wiem – odparłam. – Chciałabym mieć własną firmę, coś sprzedawać, chciałabym też pracować z moimi koleżankami z roku, które tak jak ja są bezrobotne, chciałabym spotykać się z różnymi ludźmi i dawać im to, czego potrzebują.
– Bardzo konkretna odpowiedź – odparł i nie wyczułam w jego głosie cienia kpiny.
Wyglądał na zadowolonego. Zabębnił palcami w biurko.
– Wiesz, trzy dni myślałem o tym, czym mogłabyś się zająć, i mam dla ciebie pomysł. Będzie wymagał niewielkiej inwestycji na początek, ale jeśli chwyci, a jestem przekonany, że chwyci, zarobimy niezłe pieniądze.
– Zarobimy?
– Tak, bo jeśli się zgodzisz, moja firma zostanie udziałowcem. W zamian za „know how” i wstępną inwestycję dasz mi czterdzieści dziewięć procent udziału w zyskach. Ty oczywiście będziesz szefową z głosem decydującym; ja cię będę jedynie wspierał swoją wiedzą, kontaktami, no i dam pieniądze na rozruch. Pasuje?
– Tato, rozmawiasz ze mną jak… jak ze swoim klientem.
– Bardzo bym chciał, żebyś nim została. Zatem zgoda? – wyciągnął do mnie rękę.
– Zgoda! – uścisnęłam jego dłoń mocno, po męsku. – A teraz mów…
– Wiesz, jak się robi dobry interes? Trzeba umieć dodawać, następnie należy właściwie wszystko podzielić, żeby potem to ładnie pomnożyć. Moja propozycja jest następująca… Dałyśmy ludziom to, czego potrzebowali!
Nazajutrz skrzyknęłam dziewczyny
Usiadłyśmy przy kawie, żeby omówić szczegóły. Pomysł wszystkim się spodobał. Umówiłam się z nimi, że dostaną udział w zyskach, bo na razie nie było mnie stać na żadne etaty, na co zgodziły się bez zbędnych ceregieli; uwierzyły w plan, który nakreśliłam nieco drżącą ręką. Po pierwsze – stroje ludowe dla nas, plus logo nowej firmy na czepkach. Miałyśmy już umówioną wizytę u krawcowej. Po drugie – dodatki do strojów, czyli wiklinowe kosze wykładane słomą. Po trzecie – podbudowa teoretyczna, czyli „podstawowa wiedza o produkcie”, jak powiedział tata. Nad strategią sprzedaży nie rozwodziłyśmy się ani chwili, bo była oczywista. Korzyści ze sprzedawanych produktów też nie budziły żadnych zastrzeżeń. Strategia marketingowa wywołała trochę uwag, głównie natury żartobliwej. A kwestię zaopatrzenia w towar miałyśmy – znów dzięki tacie i jego kontaktom – rozwiązaną od samego początku. Pozostawało tylko zakasać rękawy i wziąć się ostro do pracy.
Miesiąc zszedł nam na przymiarkach strojów, przygotowywaniu naszego sztandarowego produktu i zwykłych przekomarzankach. Aż wreszcie byłyśmy gotowe… Pogoda nam dopisała – słoneczny, ciepły dzień stanowił wymarzone tło do rozpoczęcia akcji reklamowej. Dwaj zaprzyjaźnieni dziennikarze towarzyszyli nam przez bite cztery godziny, a przechodnie i przyszli klienci patrzyli na nas z dużym zainteresowaniem.
Bo też było na co popatrzeć! Sześć pięknych dziewczyn w strojach ludowych, z wiklinowymi koszami pełnymi soczystych, czerwonych jabłek, przechadzało się po mieście w samo południe – któż się nie obróci, któż się nie uśmiechnie? Tego dnia rozdawałyśmy nasze jabłka za darmo, wchodząc do wszystkich biur w okolicy. Każde jabłko do ogonka miało przywiązaną małą karteczkę z nazwą firmy i hasłem: „Jabłka prosto z raju”. Rozdałyśmy chyba ze trzy tysiące owoców; nikt nie odmówił, a każdy dziękował z uśmiechem.
No i zebrałyśmy ponad pięćset wizytówek!
To zbudowało nam bazę potencjalnych klientów. Sam pomysł opierał się dokładnie na tym, co powiedziałam, a co rozwinął tata: dać ludziom to, czego chcą, w momencie, kiedy tego potrzebują, dodawać, dzielić i mnożyć. Tata dodał swoje kontakty z właścicielem sadu, który sprzedał nam swoje jabłka w dobrej cenie, ale pod warunkiem, że same je zbierzemy.
Na kilogram wchodziło pięć owoców, kupiłyśmy je po pięćdziesiąt złotych za kwintal, a sprzedawałyśmy po złotówce za sztukę, czyli z dziesięciokrotnym przebiciem! A że wyglądałyśmy tak, jak tylko absolwentki AWF-u w strojach ludowych mogą wyglądać, czyli po prostu oszałamiająco, więc jedynym problemem było jak najszybsze docieranie do samochodu dostawczego, żeby uzupełnić zapasy jabłek, które znikały z naszych koszyków w tempie imponującym.
Nigdy bym nie pomyślała, że w centrum miasta pracuje tylu mężczyzn, którzy będą mieli ochotę w porze drugiego śniadania na porcję witamin prosto z naszych rąk. W wiklinowych koszach mieściło się jakieś pięćdziesiąt jabłek i rzadko ich sprzedanie zabierało więcej niż dwadzieścia minut. Stawka sto pięćdziesiąt złotych na godzinę – oczywiście minus koszty – to musi zaimponować każdemu. Nam w każdym razie imponowało, bo szybko się okazało, że pracując po cztery godziny dziennie, zarabiamy więcej, niż mogłyśmy sobie wymarzyć. Wielu chętnie wyda złotówkę, by dostać w pracy piękne, zdrowe jabłko od pięknej dziewczyny. A złotówka do złotówki… i zbierze się okrągła sumka.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”