„Poświęciłam życie i rodzinę karierze. Jako kobieta muszę harować 5 razy ciężej, a i tak jestem pierwsza od odstrzału”

Jako kobieta, muszę pracować dwa razy ciężej dla awansu fot. Adobe Stock, nagaets
„Rodzice żyli, ale mieszkali na drugim końcu kraju z siostrą i jej rodziną. Od lat się nie dogadywaliśmy, bo matka i ojciec oczekiwali ode mnie, że będę jak każda porządna kobieta miała męża i dzieci. Ja miałam męża, nawet dwóch, ale żadne małżeństwo nie wygrało z moją pracą. To był mój jedyny życiowy cel”.
/ 03.09.2022 08:30
Jako kobieta, muszę pracować dwa razy ciężej dla awansu fot. Adobe Stock, nagaets

O tym stanowisku marzyłam, od kiedy skończyłam studia. Wreszcie mogłabym rozwinąć skrzydła, nie musiałabym ograniczać własnej wyobraźni i talentu. Wiedziałam, że urodziłam się, by być dyrektorem kreatywnym. Ale droga do celu była trudna. Po pierwsze, byłam kobietą. A to wielka przeszkoda w dotarciu do najwyższych stanowisk. Po drugie, nie znałam odpowiednich ludzi.

Nie miałam pleców, wsparcia

Nikogo, kto by szepnął członkom zarządu firmy, że może spojrzeliby na mnie łaskawie, a korzyści z tego będą obopólne… Oczywiście płci nie mogłam zmienić. Pozostało mi jedynie zdobycie sojuszników w walce o kolejne szczeble awansu, aż do tego ostatniego. Mojego osobistego świętego Graala. Ale to trwało długo. Całe lata udowadniania wszystkim, że moje dyplomy i kursy dokształcające przekładają się na lepszą pracę – lepszą od innych pracowników. Że danie mi większej odpowiedzialności oznacza dla firmy większe zyski. Rok po roku, szczebel po szczeblu wspinałam się po korporacyjnej drabinie, zdobywając doświadczenie, wiedzę, szacunek i przyjaciół. Aż dotarłam do prezesa S.

Człowieka, który mógł sprawić, że stanowisko dyrektora kreatywnego firmy mogło być moje. Problem był w tym, że obecny dyrektor kreatywny, Jacek O., nigdzie się nie wybierał. Miał czterdzieści dwa lata, o trzy mniej ode mnie, był zdrowy, i miał silne poparcie trzech osób z zarządu.

Nie zechcą zrobić mi tej uprzejmości – powiedział do mnie prezes S., gdy staliśmy w pobliżu stołu bufetowego na jednym z przyjęć firmowych. – Wiem, że z panią na pokładzie płynęlibyśmy szybciej, ale cóż ja mogę? – popatrzył na mnie z zastanowieniem. – Cóż, mogę jedynie obiecać, że jeśli pojawi się okazja, by się pani wykazała, nie omieszkam o tym powiedzieć. Ale to niebezpieczna gra, pani Lidko. Niech się pani dobrze zastanowi, czy naprawdę chce pani w nią zagrać. Bo, choć zyskać można wiele, to można i wszystko stracić.

Nie bardzo rozumiałam, o czym mówił tak tajemniczo, ale kiedy wróciłam do domu, zaczęłam się zastanawiać, co mogłabym stracić.

Nie miałam rodziny

Rodzice żyli, ale mieszkali na drugim końcu kraju z siostrą i jej rodziną. Od lat się nie dogadywaliśmy, bo matka i ojciec oczekiwali ode mnie, że będę jak każda porządna kobieta miała męża i dzieci. Ja miałam męża, nawet dwóch, ale żadne małżeństwo nie wygrało z moją pracą. Nawet mój drugi mąż, Julian, który sam robił karierę w korpo, tylko prawniczej, zrezygnował.

– Ja też mam ambicje – mówił. – Też chcę wejść na szczyt. Ale oprócz tego chcę mieć życie. Chcę mieć rodzinę. Zwolnij, Lidka. Nie samą pracą człowiek żyje. No i najwyraźniej tobie nie idzie tak dobrze jak mnie. Zaczęliśmy w tym samym czasie, a ja jestem dwa stopnie wyżej.

– Bo jesteś facetem – odparłam. – Nie rozumiesz, że muszę pracować trzy razy ciężej i być pięć razy lepsza od faceta, żeby mnie zauważono?

– To odpuść. Najwyraźniej to nie jest dla ciebie. Musisz kopać się z koniem?

To była jego stała śpiewka: „Odpuść, kobieto. Zajmij się czymś prostszym. Dom jest zaniedbany. Kołyska pusta. I mnie nikt nie podziwia”. Żywy hamulec. Ale go kochałam. Bardziej niż pierwszego męża, za którego wyszłam, bo jeszcze dawałam się urobić na modłę „porządnej kobiety”. Z pierwszym rozwiodłam się bez specjalnego żalu po pięciu latach.

Rozwód z Julianem opłakałam

Przez jakiś czas byłam nawet na skraju depresji, bo dopadła mnie myśl, że po co się tak staram, skoro nikt ze mną nie będzie świętował zwycięstwa? Nawet przez chwilę pomyślałam, czy aby rzeczywiście nie zrezygnować. Ale ta chwila szybko minęła. Na samą myśl o tym, że te wszystkie lata wyrzeczeń pójdą na marne, zachciało mi się wyskoczyć przez okno. Trzy miesiące później prezes S. wezwał mnie do siebie i powiedział:

– Pani Lidko. Jako kierownik działu projektów pani wie, że mamy podpisać wielki kontrakt z pewną włoską firmą.

Skinęłam głową. Przed podpisaniem kontraktu trzeba było pokazać ostateczny projekt. Wiedziałam, co byłoby dla nich zachęcające, ale mój przełożony, dyrektor kreatywny, miał inny pomysł. Uważałam, że beznadziejny, niedostosowany do gustów i potrzeb kontrahentów. Ale moje zdanie się nie liczyło.

– Wiem, co szykujecie i myślę, że to będzie strzał kulą w płot – mówił prezes.

Też tak myślę – przyznałam. – Nie może pan tego zablokować?

Pokręcił głową.

– To ważny kontrakt, wiele od niego zależy, i w zarządzie trwają pewne… przepychanki. Jedyne, co możemy zrobić, to przygotować jeszcze jeden projekt. Żeby mieć coś lepszego, gdyby ten odpadł. Jestem pewien, że pani ma już w głowie coś, co rzuci Włochów na kolana – to mówiąc, uśmiechnął się ciepło.

Poczułam przypływ dumy i radości. I wdzięczności, że wreszcie mnie doceniono i pozwolono zadziałać.

– Rzeczywiście, mam pewien pomysł, panie prezesie.

– No to do roboty, pani Lidko. Jeśli pani wygra, stanowisko będzie pani.

Przez następne dwa miesiące harowałam do upadłego. W godzinach pracy szykowaliśmy z moimi podwładnymi projekt oficjalny, potem ja i dwoje moich najbardziej zaufanych ludzi pracowaliśmy nad naszym projektem. Niemal nie spałam, żywiłam się pizzą i energetykami, ale wreszcie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.

Bardzo mi na tym zależało

Kiedy przyszedł dzień rozmów z Włochami, było gorzej, niż prezes i ja przewidywaliśmy. Trzy dni wcześniej wszystkie materiały do projektu przekazałam dyrektorowi kreatywnemu i jego ludziom, bo to on miał przedstawić go przyszłym kontrahentom. Na godzinę przed przyjazdem Włochów w firmie rozpętało się piekło – okazało się, że w biurze dyrektora Jacka włączyły się zraszacze i woda zniszczyła część makiet. Gorzej, zalała laptopa dyrektora, w którym znajdowała się prezentacja. Jedyna kopia. Co było absolutną głupotą.

Ja sama trzymałam ważne rzeczy w trzech różnych miejscach. Na ludzi padł blady strach. Członkowie zarządu przyjechali do firmy, ziejąc ogniem. Wtedy zobaczyłam, jak prezes S. daje mi znak głową, że nadszedł mój czas. No to powiedziałam, że przez przypadek mamy zapasowy projekt. Co prawda został odrzucony przez dyrektora Jacka O. na samym początku…

– …ale byłam do niego przywiązana, więc dla własnej satysfakcji w czasie wolnym go zrobiłam – wyjaśniłam. – Więc jeśli jest taka potrzeba, to jest gotowy do prezentacji.

Włosi już zajeżdżali autami przed drzwi, więc nie było czasu na rozważanie za i przeciw. Dostałam zielone światło i poprowadziłam prezentację.

Włosi byli zachwyceni

Członkowie zarządu pod wrażeniem. Dyrektor kreatywny, gdy na mnie patrzył, miał w oczach nienawiść. Prezes S. uśmiechał się obiecująco. Byłam szczęśliwa. Koszmarnie zmęczona, ale szczęśliwa. Czułam się tak, jakbym dotarła do swojego portu, gdzie czekał już na mnie mój święty Graal. Firma podpisała kontrakt z Włochami. Jacek poleciał ze stanowiska dyrektora kreatywnego. Wszyscy moi ludzie już mi gratulowali awansu.

I wtedy – to było jakieś dwa tygodnie później – dowiedziałam się, że prezes S. właśnie obchodzi pokoje firmy i przedstawia pracownikom nowego dyrektora kreatywnego. Młodego, ambitnego, dobrze ubranego przystojniaka. Poinformowała mnie o tym moja asystentka cichym, niepewnym głosem.

Zrobiło mi się słabo. Od razu zrozumiałam, że jeśli to prawda, to z moich planów nici. Bo jeśli teraz nie dostanę tego awansu, to już nigdy go nie dostanę. Niestety, nie był to głupi żart. W dodatku prezes S. nie przyszedł z nowym dyrektorem do mojego gabinetu, by go przedstawić. Jego sekretarka nie łączyła z nim moich telefonów, a na próbę umówienia spotkania powiedziała, że pan prezes jest zajęty. Wiedziałam, co to oznacza – byłam do odstrzału. Zastanawiałam się, kiedy dostanę wymówienie.

Ale było gorzej. Poplecznicy Jacka w zarządzie zalecili śledztwo w sprawie zalania gabinetu dyrektora. Ustalono, że nie był to wypadek, tylko umyślne działanie. I wszyscy twierdzili, że to oczywiście ja byłam sprawczynią… Jak to powiedział prokurator podczas przesłuchania?

– Od lat pragnęła pani zająć stanowisko dyrektora kreatywnego. I to była idealna okazja. Zorganizowała pani zniszczenie oficjalnego projektu, aby przedstawić swój. To tłumaczenie, że projekt był gotowy przez przypadek, że pracowała pani nad nim z miłości do własnego pomysłu… Proszę nie obrażać naszej inteligencji.

Wtedy powiedziałam, jak było naprawdę, że było to polecenie prezesa S., który najwyraźniej tak to wszystko zorganizował, by umieścić na tym stanowisku syna swojego przyjaciela. Prokurator wysłuchał, a potem powiedział cicho, prywatnym tonem:

– Pani Lidio, dobrze pani radzę nigdy więcej o tym nie mówić. Jest pani owcą osaczoną przez stado wilków. Nie ma pani szans. Prezes S. panią chroni, więc teraz zostanie pani zwolniona z firmy dyscyplinarnie, w sądzie dostanie pani kilka miesięcy w zawieszeniu. I tyle. Ale jeśli będzie się pani upierać, każą pani zapłacić za zniszczenia dziesiątki tysięcy złotych i dadzą wilczy bilet. Nigdzie pani nie znajdzie pracy. Przykro mi.

Przykro mu? To był ordynarny szantaż. Ale nic nie mogłam zrobić. Nic. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA