Zanim adoptowaliśmy Marysię, przez sześć lat próbowałam zajść w ciążę. Lekarze, diety, badania. Bez skutku. Straciłam nadzieję. I straciłam sens życia. Nie przesadzam. Są kobiety, które potrafią pogodzić się z tym, że nie mogą mieć dziecka, znaleźć inny sposób na życie. Ja jestem z tych, dla których macierzyństwo to najważniejsza rzecz na świecie.
To takie jak ja potrafią zapomnieć o karierze i sprawić, że pieluchy, domowe szarlotki, niedzielne obiady i wywiadówki stają się centrum ich świata. I to takie jak ja cierpią na syndrom pustego gniazda, dlatego starają się zachodzić w ciążę co trzy, cztery lata, by opóźnić czas, kiedy już wszystkie dzieci wyfruną z domu.
– Byłabym cudowną matką i cudowną babcią – mówiłam mężowi, a on przytakiwał, choć widziałam w jego oczach zmęczenie tematem.
Chciał dziecka, ale nie tak desperacko jak ja. Zawsze to wiedziałam.
– Ta mała latawica z dołu już drugie dziecko oddaje matce na wychowanie, a ja… To niesprawiedliwe.
Kiedy przyszła mi do głowy myśl o adopcji? Sama nie wiem... Po prostu pomyślałam, że skoro nie mogę mieć własnego dziecka, to wychowam czyjeś.
Miałam już swoje lata, dlatego zaproponowali nam 6-letnią dziewczynkę. Chyba każdy – włącznie z moim mężem – przestrzegał mnie przed adopcją dużego dziecka. Bo lepiej wziąć niemowlaka. Pewnie tak, ale po pierwsze, większość niemowlaków nie może być adoptowana, a po te, które mogą, stoi długa kolejka. A po drugie, większe dzieci też potrzebują miłości. Nawet bardziej. Bo rzadko kto chce je brać – właśnie z powodu panującej opinii, że czym skorupka za młodu nasiąknie…
Mąż w końcu się zgodził. Dziewczynka ujęła go wielkimi oczętami i słodkim uśmiechem. Mówiła cicho, powoli, ale nie była głupia. Badania psychologiczne potwierdziły, że jest rozwinięta i inteligentna. Wyobrażałam sobie, że przypomina pączek – zmarznięty, zaciśnięty, który w cieple domowego ogniska nabierze życia i rozkwitnie.
Wszyscy mówili, że ją rozpuszczam
Dostała własny pokój, zabawki, mnóstwo uwagi. Ale cokolwiek byśmy nie robili, mówili, jakkolwiek byśmy nie postępowali, Marysia nie mogła odtajać. Cały czas była zaciśnięta jak mała piąstka, gotowa do obrony.
– Musicie, państwo, dać jej więcej czasu – powtarzała jak mantrę psycholog. – Przez cztery pierwsze lata swojego życia przebywała w patologicznej rodzinie. Nie wiadomo, co widziała, co przeżyła. Nie mówi o tym. Musi poczuć, że jest kochana, akceptowana. Musi być pewna, że nic złego już jej nie spotka.
Tak strasznie żałowałam Marysi – tego, co musiała przeżywać jako dziecko na początku swojej drogi. Dlatego starałam się z całych sił, by uwierzyła, że złe czasy się skończyły, a dorośli nie są potworami. Przynajmniej nie wszyscy.
– Rozpuszczasz ją – ostrzegał mnie mąż. – Nie możesz zgadzać się na wszystko, czego tylko sobie zażyczy, bo wyrośnie na terrorystkę. Nie rób tego.
– Ale popatrz, ona już się uśmiecha, dziękuje, powoli zaczyna pozwalać się przytulać – broniłam się.
– Manipuluje tobą – stwierdziła moja mama, a Darek tylko skinął głową, że zgadza się z teściową.
Obraziłam się na nich. Uznałam, że nie rozumieją duszy Marysi, w przeciwieństwie do mnie. Bo przecież to nie do nich przychodzi, skarżąc się na nauczycielki, nie z nimi plotkuje o koleżankach i chłopakach, nie im zwierza się ze swoich planów zostania lekarką. Wszystko to robi ze mną. Bo dzięki temu, jak z nią postępowałam, obdarzyła mnie zaufaniem. I nie mogłam pozwolić, by je straciła.
Kiedy Marysia miała 11 lat, ja zaszłam w ciążę. To było ogromne zaskoczenie i nieprawdopodobna radość. Już nie wierzyłam, że kiedykolwiek będę mieć swoje dziecko. Choć gdzieś w głębi duszy wciąż o tym marzyłam, to świadomie odpuściłam. I stał się cud. Świętowaliśmy z mężem i rodzicami nowinę, kiedy zobaczyłam smutne oczy Marysi. Tego wieczoru poszłam do niej do pokoju z mężem i powiedziałam:
– Kochanie, jesteś naszym dzieckiem tak samo jak ono – położyłam dłoń na wciąż płaskim brzuchu. – I zawsze nim będziesz. Zawsze będziemy cię kochali i opiekowali się tobą. We wszystkich trudnych chwilach możesz na nas liczyć.
Popatrzyła na ojca pytająco.
– Mama mówi prawdę – potwierdził.
Przytuliłam ją, ale czułam, że była dziwnie sztywna. Jak niegdyś, na samym początku. Jakby wszystkie moje starania poszły na marne…
Przez następne lata starałam się w jakiś sposób wynagrodzić jej to, że już nie jest jedynaczką, a my dzielimy uwagę pomiędzy nią i naszego syna. Widziałam, że jest zazdrosna, z trudem hamuje się, by nie okazywać niechęci do brata. Dlatego tym bardziej starałam się ją przekonać, że jest ważna. Nawet kosztem mojego syna.
Nie potrafiłam jej kochać tak, jak chciałam
– W ogóle nie poświęcasz mu czasu – zarzucił mi kiedyś mąż.
– Ma ciebie – odparłam atak.
– Ty się nim zajmujesz, a nie zwracasz uwagi na Marysię. Ktoś musi.
– Gdyby była bardziej wdzięczna…
– Chyba żartujesz! – krzyknęłam. – Jak możesz tak mówić! Wdzięczna! Za co? Za normalność? Jej rodzice traktowali ją jak worek treningowy!
– Nie wiesz tego…
– Pili przy niej, robili awantury…
– Od dziewięciu lat dajemy jej miłość i uwagę, a efektów nie widać…
– Bo ty byś chciał tylko pstryknąć palcami i już. A psycholog mówi, że potrzeba czasu i cierpliwości!
Mąż się zdenerwował.
– Ile czasu? Dziesięć lat? Piętnaście? Całego życia ci nie starczy, zobaczysz. Ona jest stracona, nie do naprawienia! – wrzasnął. – A twój własny syn cierpi na brak matki!
– Nie przesadzaj. Poza tym przynajmniej wie, że my jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami…
– To nie wystarczy. To tak, jakbym był twoim mężem, ale nigdy nie zwracał na ciebie uwagi, tylko zajmował się jakąś inną kobietą. Czy świadomość tego, że jestem mężem twoim, a nie jej, by ci wystarczyła?
Przez chwilę patrzyłam na niego wstrząśnięta tym porównaniem. A potem rozpłakałam się.
Czułam się jak w potrzasku. Bo prawda była taka, że nie kochałam Marysi. Na początku myślałam, że ją kocham. Ale kiedy urodziłam Marcina, poczułam różnicę. I nie chodzi o to, że Marysia nie była moim dzieckiem… choć może po części i o to.
Zapewne różnica w moich uczuciach nie byłaby aż tak wielka, gdyby ona dawała się kochać. Ale wydawała się zbyt wycofana, zbyt zamknięta, zbyt… wrogo nastawiona do świata, żeby wzbudzać bezwarunkową miłość. Pewnie gdyby była moją biologiczną córką, kochałabym ją mimo tego wszystkiego. Bo tylko miłość prawdziwych rodziców sięga do kości, do każdej kropli krwi. Przykro mi to mówić, ale adoptowane dziecko na miłość swoich przybranych rodziców musi sobie zasłużyć. To po prostu biologia.
Ale to, że jej nie kochałam tak, jakbym tego chciała, nie zwalniało mnie z obowiązku opieki nad nią – obiecałam jej przecież, że będę ją traktować jak własne dziecko. A własne dziecko ratowałabym do ostatniego tchu.
Więc przez następne lata ratowałam Marysię. Gdy opuściła się w nauce, siedziałam z nią godzinami nad książkami, szukałam korepetytorów, w końcu innych szkół. Gdy pijana wymiotowała po przyjściu z imprezy, trzymałam jej głowę nad muszlą. Gdy potrzebowała pieniędzy, dawałam jej. A gdy życie z nią w jednym mieszkaniu stało się wreszcie nie do wytrzymania, za wszystkie oszczędności kupiliśmy jej kawalerkę.
Gdy zmarł mój mąż, było mi bardzo ciężko
W następnym roku, gdy Marysia skończyła 22 lata, a Marcin miał już lat 12, zmarł mój mąż. To było wtedy, kiedy panowała ostra grypa. Oboje zachorowaliśmy. Ja wydobrzałam po dwóch tygodniach, ale on jakoś nie mógł. Tydzień później nocą, a była to mroźna zimowa noc, wyszedł w piżamie na dwór. Spałam w pokoju gościnnym, bo Darek gorączkował.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami. Pomyślałam, że może Marysia znów przyszła po jedzenie. Pracowała zrywami i często nie miała pieniędzy. Wstałam z łóżka i poszłam do kuchni – ciemno, pusto. Zajrzałam do Marcina – spał. W końcu do sypialni, gdzie powinien być mąż – pusto.
W przedpokoju wisiał jego kożuszek. Zaniepokoiłam się. Szybko włożyłam płaszcz, buty i wyszłam na dwór. Zauważyłam sylwetkę męża na jednej z ośnieżonych ławek na skwerku przed blokiem. Siedział w samej piżamie, bosy.
– Darek, kochanie, co tu robisz? – czułam jak lęk ściska mi serce.
Popatrzył na mnie tak jakoś bezradnie. Nie wiedział, gdzie jest i kim jest. Zadzwoniłam po pogotowie. Przyjechali i zabrali go do szpitala. Miałam nadzieję, że to powikłania pogrypowe – może zapalenie opon mózgowych, coś, co da się wyleczyć. Niestety…
Zdiagnozowano raka prostaty z przerzutami do mózgu i wątroby. Nie rozumiałam tego – przecież pilnowałam, by robił badania. Najwyraźniej robił nie te, które należało.
Tylko trzy razy był na tyle przytomny, że mogłam z nim porozmawiać.
– Zostaw ją – powiedział. – Zajmij się Marcinem. Twój syn cię potrzebuje.
– Jeśli ja ją opuszczę, nie będzie miała nikogo.
– Umieram, twój syn zostanie sam.
– Ma dziadków, rodzinę.
Milczał przez chwilę, gapiąc się w sufit. Potem ścisnął mnie za rękę.
– Nie ma nikogo. Ja umieram, a ciebie nigdy przy nim nie było. Ale może teraz, gdy mnie nie będzie, przypomnisz sobie o nim…
To było takie niesprawiedliwe! Od tylu lat starałam się dać z siebie, co mogłam, wszystkim wokoło. Tak, to prawda – Marysia wymagała najwięcej, najwięcej potrzebowała, więc nią przede wszystkim się zajmowałam. Jak mogłabym postąpić inaczej?
Po śmierci męża było mi ciężko. Gdyby nie Marcin, nie wiem, jakbym przetrwała. Robił zakupy, pilnował rachunków, sprzątał. No i oczywiście chodził do szkoły, uczył się doskonale i nie sprawiał żadnych kłopotów.
A ja mogłam zajmować się Marysią. Imprezy, niechciana ciąża (wzięła ode mnie pieniądze niby na kurs komputerowy, a zapłaciła za skrobankę), awantury z kolejnymi facetami. Schudłam piętnaście kilo w ciągu trzech lat, a wcale tego nie potrzebowałam. Wreszcie trafiła do aresztu za kradzież w supermarkecie.
Ułożył sobie życie beze mnie, jak obiecał
– Nie miałaś pieniędzy? – spytałam, kiedy ją odwiedziłam.
– Miałam – odparła bez krztyny wstydu czy skruchy.
– Więc dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
– W życiu trzeba spróbować wszystkiego – odparła.
– Nie mam do ciebie siły – jęknęłam. – Gdybyś się choć trochę postarała…
– Jesteś moją matką – nachyliła się do mnie. – Musisz mieć siły. Obiecałaś mi. Przysięgałaś. Nie możesz mnie wyrzucić jak zużytą szmatę.
To był szantaż. W tamtym momencie nienawidziłam jej. Ale nie potrafiłam się od niej odwrócić.
Marysia dostała pół roku odsiadki, bez zawieszenia. Okazało się, że była znana policji za różne burdy. Nie miałam o tym pojęcia…
Na tydzień przed wyjściem córki z więzienia szykowałam się, by pójść do jej kawalerki i posprzątać. Wkładałam do wiadra rękawice gumowe i środki czystości, kiedy Marcin, który miał już wtedy 19 lat i studiował na politechnice, stanął w drzwiach kuchni i powiedział:
– Nie, mamo. Dosyć tego.
– O co ci chodzi? – spytałam.
– Ona wychodzi z więzienia. Ma 32 lata. Czas powiedzieć jej, że od tej pory jest zdana na siebie. Oddałaś jej swoje życie. A ona to zmarnowała.
– Kochanie, ona jest moją córką… – jęknęłam, nie mając pojęcia, co innego mogłabym powiedzieć.
Marcin zacisnął zęby. Wyrósł na wysokiego, postawnego mężczyznę. Był tak podobny do ojca!
– Nie, nie jest twoją córką. Nie ma w sobie nic z ciebie ani z taty. Jest niewdzięczną dziewuchą! – wycedził.
– Nie wolno ci tak mówić! – zaprotestowałam natychmiast.
– Będę mówił, co mi się podoba. Bo to prawda. Bo ukradła mi mamę. Bo to ja jestem twoim synem!
– Przecież kocham cię…
– Ale tego nie czuję – wytknął mi. – Nie martwisz się o mnie, nie interesujesz się moimi sprawami.
– Nie muszę. Jesteś wspaniały…
– Ach tak, czyli powinienem być głupi, szlajać się z kumplami, nie uczyć się i ćpać, żebyś zwróciła na mnie uwagę? – prychnął.
– Jesteś niesprawiedliwy – znów poczułam, jak po twarzy płyną mi łzy. – Tak bardzo się staram…
– Wiem, mamo – westchnął. – Bardzo cię kocham i jest mi przykro. Ale tak dłużej być nie może. Jeśli nie odetniesz się od niej, ja odetnę się od ciebie. Bo jak sam nie zajmę się swoim życiem, to nikt tego za mnie nie zrobi. Potrzebuję cię – całej.
Nie poszłam posprzątać. Nie tego dnia. Dopiero nazajutrz, gdy Marcin siedział na zajęciach. Nie byłam w stanie odepchnąć Marysi. Myślałam, że więzienie ją zmieni…
Nie zmieniło. Przez kolejne lata wciąż ją wspierałam i ratowałam, aż pewnego dnia jej kolejny „narzeczony” okradł mnie. Wybrali wszystkie pieniądze z mojego konta i wyjechali. Nie przyznałam się do tego nikomu, bo wstydzę się własnej naiwności.
Marcin wyprowadził się z domu wkrótce po wyjściu Marysi z więzienia. Ułożył sobie życie. Beze mnie. Zostawili mnie wszyscy, osądzili. A przecież chciałam tylko wypełnić obowiązek, jaki na siebie wzięłam. Poświęciłam się dla adoptowanej córki. I tylko czasami nocami słyszę cichy głos mówiący: „poświęciłaś nie tylko siebie, ale i rodzinę”. To jest prawdziwa niesprawiedliwość.
Czytaj także:
„Ukrywamy przed rodzicami, że adoptowaliśmy córkę. Poznali wnuczkę, gdy miała 3 lata, bo wcześniej musieliśmy kłamać”
„Adoptowaliśmy córkę, a ona o wszystko płakała. Nie wiem, kto i co jej zrobił, ale musiałam dać jej nowe życie”
„Otoczyliśmy adoptowaną córkę oceanem miłości. Rozsypałam się, gdy zapragnęła zamieszkać z rodzicami, którzy ją porzucili”