To było jak impuls. Zdjęcie znalezione wśród setek postów na Facebooku. Wśród postów znajomych o ich codzienności, dzieciach, wśród reklam i zdjęć ze śmiesznymi kotkami. I nagle artykuł i zdjęcie grupki dzieci. Wśród nich ona, trójkątna, chuda buźka, wystające spod włosów uszy i te wielkie oczy, wpatrzone prosto w obiektyw, we mnie…
Od razu zadzwoniłam do męża.
– Adrian! – wyrzuciłam z siebie, jak tylko odebrał. – Jest taka dziewczynka. Musi być nasza!
Mój mąż myślał, że zwariowałam. Byliśmy młodym małżeństwem i ustaliliśmy, że jeszcze poczekamy z dziećmi, bo chcemy nacieszyć się sobą i życiem we dwoje. A ja nagle wyskakuję z czymś takim.
– Nie zwariowałam. Spójrz w jej oczy… – przesłałam mu link do zdjęcia.
Chwilę oglądał.
– No, urocza brzydulka, kłapouszek, ale Lusia… adopcja? Bo rozczuliło cię zdjęcie? To nie psiak czy kotek, ale dziecko. Nie dadzą nam jej, bo ci się spodobała, bo ci jej żal. To bardzo poważna rzecz…
– No raczej. Niepoważną załatwiłabym sama. Przeczytaj ten artykuł! Serce się kroi…
Przeczytał. O dzieciach porzucanych, niechcianych, niekochanych, samotnych. Ona była jednym z nich. Odebrana rodzicom, trafiła do bidula w wieku czterech lat. Od trzech lat szukała nowej rodziny, która dałaby jej miłość i dom. I była już raczej bez szans. Bo nie dysponowała oczywistą urodą. Bo miała ciężką przeszłość. Bo rodzice adopcyjni zabijali się o niemowlaki, nie dzieciaki, które poszły we wrześniu do pierwszej klasy. To sprawiało mniej problemów, rodziło mniej pytań wśród sąsiadów, a i dziecko nie miało od początku żadnych wątpliwości co do tego, czyje jest.
Za to ja byłam pewna. Zakochałam się w dziewczynce ze smutnymi oczami i chciałam dać jej dom, miłość, rodzinę, wszystko. Adrian, niechętnie, bo niechętnie, ale zgodził się pojechać wraz ze mną pod wskazany w artykule adres i porozmawiać. Ośrodek adopcyjny. To brzmiało dziwnie. Trochę strasznie, a trochę z nadzieją.
A jeśli przeszłość mojego męża okaże się problemem?
Przyjęła nas miła pani, która opowiedziała o procesie tworzenia rodziny. O kursie dla rodziców zastępczych, o spotkaniach z psychologiem i o możliwych komplikacjach. Mój mąż uwielbiał to słowo. Od razu najeżył się i wycofał.
– Sama słyszałaś. Komplikacje. Te dzieciaki mają za sobą traumy, o jakich ty nie masz bladego pojęcia. Ta mała pewnie pamięta, co się działo w jej domu rodzinnym. Może ktoś ją bił, dręczył, przypalał papierosami albo jeszcze gorzej…
– Tak, i dlatego nikt jej nie adoptuje, bo się boją. Wiem, że nie pomogę wszystkim dzieciom, ale bardzo chcę pomóc temu jednemu dziecku. Zresztą twoja matka też nie była wzorem cnót, a jednak wzięłam cię z całym tym majdanem, który niosłeś na plecach i w głowie. I jakoś nie żałuję. Przynajmniej nieczęsto… – mruknęłam pod nosem.
Matka mojego męża piła. Zaczęła, gdy Adrian miał kilka lat, a od niej odszedł facet, ojciec Adriana. Od najmłodszych lat mój mąż musiał wiec dbać sam o siebie, a potem także o matkę alkoholiczkę. Musiał radzić sobie z wieloma problemami, które wniósł do dorosłego życia.
– No właśnie – odburknął. – A jak zaczną drążyć? To mnie może zdyskwalifikować. I ciebie przy okazji też.
– Mówi się trudno. Ale chciałabym spróbować.
Zapisaliśmy się na ten kurs. Chodziliśmy na spotkania, czytaliśmy fachową literaturę i czekaliśmy, aż pozwolą nam poznać dziewczynkę ze zdjęcia. Powiedziałam, że nie chcę jakiegoś dziecka, chcę ją, właśnie ją. W końcu zadzwonił telefon. Pojechaliśmy, pełni obaw, kupując po drodze album o kosmosie. Podobno Monika uwielbiała patrzeć w gwiazdy wieczorami. Niepewnie weszliśmy do sali, w której Monika siedziała przy stole i coś rysowała. Usłyszawszy kroki, odwróciła się w naszą stronę i uśmiechnęła.
– Cześć, przyszliście mnie zabrać do domu?
Mnie jej bezpośredniość ucieszyła i wzruszyła, Adrian jakby trochę się przestraszył. Wiedziałam, że to ja muszę odpowiedzieć na to pytanie.
– Taki jest plan. Jeśli będziesz tego chciała, a urzędnicy nam na to pozwolą.
– Hm, zastanowimy się nad tym, dobrze? – odparła mała rezolutnie.
Przepadłam. Te wielkie oczy, które przykuły moją uwagę już na zdjęciu, teraz po prostu mnie zaczarowały. Po chwili rozmowy okazało się, że Monika to bystre dziecko; choć dopiero co poszła do pierwszej klasy, umiała już dobrze czytać i pisać. Miała trochę problemów z liczeniem, ale… tu spojrzałam znacząco na mojego męża. No, panie informatyk, będziesz się mógł wykazać.
– Szkoda, że pogoda jest brzydka, więc nie możemy iść na spacer, tak za ręce, wiecie.
Wiedziałam, ale Monika rozłożyła ramiona i poruszyła dłońmi, by unaocznić, co miała na myśli. Łzy stanęły mi w oczach.
– Ale niedługo będą święta. Lubicie święta? Ja bardzo lubię choinkę, którą ciocie stawiają w tamtym kącie. Jest duża i kolorowa, bo robimy łańcuchy i inne ozdoby. Może przyjedziecie ją zobaczyć?
Odchrząknęłam.
– A chciałabyś, żebyśmy jeszcze przyjechali? – spytałam.
– Pewnie. Lubię was.
Przepłakałam całą drogę powrotną. Nie mogłam się opanować. Tak bardzo chciałam przytulić Monikę, ale ostrzegano nas, by się nie spieszyć z takimi gestami. Dajcie czas sobie i jej, mówiono. Te dzieci są tak spragnione miłości, dotyku, czułości, że szybko lgną do każdego, kto im okaże choć odrobinę sympatii, a potem cierpią, gdy nie ma kontynuacji.
Zrozumiałam, że on też nie ma już wątpliwości
Na razie to ja cierpiałam. Chciałam mieć Monikę przy sobie, więc odwiedzaliśmy ją często, we dwójkę, czasem jeździłam sama. Procedura nabrała rozpędu. Pierwszy raz nie przeszkadzała mi burość jesieni, bo była pełna nadziei. Nawet Adrian przestał wyrażać głośno swoje wątpliwości, tylko współpracował, żeby się udało.
– Myślisz, że pozwolą nam wziąć ją na święta? – spytał któregoś dnia, a ja wiedziałam, co to oznacza. Mój zamknięty w sobie facet właśnie powiedział, że chce mieć w domu to dziecko. Nie mógł się wyrazić jaśniej.
Przytuliłam go mocno.
– Spytamy.
Spytaliśmy i dostaliśmy pozwolenie.
To była czysta katastrofa! Kryształowy wazon po babci Adriana poszedł w drobny mak, na co ja zareagowałam z ulgą, ale Monia zaczęła płakać i przepraszać tak gorąco, że serce się ściskało. Potem oparzyła się gorącą wodą, bo nie zdążyłam jej wytłumaczyć, jak działa nasz piecyk w łazience. Wylała barszcz na dywan, co sprowokowało kolejną falę płaczu i przeprosin. A jak się okazało, że kupiłam jej za małą sukienkę w prezencie, wybuchła istną fontanną łez. Obiecałam wymienić sukienkę na większą i prosiłam, żeby nie przejmowała się dywanem, ale i tak chlipała. Większość pobytu u nas przepłakała, a my nie wiedzieliśmy, jak ją pocieszyć.
Zadzwoniłam do pracy i wzięłam wolny dzień po świętach. Musiałam posłuchać ciszy. Siedzieliśmy z Adrianem przy stole i nie odzywaliśmy się do siebie. Zastanawiałam się, kiedy mój mąż stwierdzi, że to był wspaniały eksperyment, a teraz ubieramy się i jedziemy po jakiegoś kota albo żółwia, skoro muszę mieć coś małego do kochania. Ale on milczał. Jadł śniadanie w spokoju i milczał. Potem chodził po domu, krążył od okna do okna, od kuchni do łazienki, i nie mówił nic.
– Przecież jej trzeba dać jakiś normalny dom! Bo zachowuje się jak dzikie zwierzątko! – wypalił w końcu. Rzadko kiedy mój wycofany mąż okazywał takie emocje. – Jezu, przecież to był tylko wazon, w dodatku paskudny. Dywan się wypierze, a jak nie, kupimy nowy. Sukienka… No dobra, wiem, że dla was ciuchy są ważne, ale ona nie przestawała płakać. Przecież tak nie można!
Po wielu miesiącach urzędniczych batalii wygraliśmy
Już wiedziałam, że nie chce żadnego kota ani żółwia. Przynajmniej nie „zamiast”. Tego dnia długo rozmawialiśmy o tym, co może się dziać, o tym, co nas czeka. O trudnościach, wyzwaniach, o tym, że możemy mieć wiecznie pod górkę. Mimo wszystko postanowiliśmy nie rezygnować. Po kilku miesiącach urzędniczej batalii, po szeregu wizyt w sądzie rodzinnym i wywiadów środowiskowych – mogłam kupić farbę do ścian w kolorze delikatnej lawendy, zgodnie z życzeniem mojej córki, do jej pokoju.
Bywa ciężko. Poprzednie dwa życia, jak Monia nazywa etap mieszkania z biologiczną mamą i etap domu dziecka, kładą się czasem cieniem na naszym obecnym życiu. Najczęściej do akcji wkracza wtedy Adrian i opowiada naszej córce, że skoro on przeszedł niejedno i wyszedł na ludzi, to i jej się uda. To on z nią przepracowuje jej traumy i dzisiaj widzę, że to jemu Monika ufa najbardziej. Nie jestem zazdrosna. Cieszę się, że mają o czym pogadać, że stają się sobie coraz bliżsi. Kocham moją córkę całym sercem i choć słyszałam to już wiele razy, nadal się wzruszam, gdy Monika mówi do mnie „mamo”. To naprawdę najpiękniejsze słowo na świecie.
Czytaj także:
„Mój mąż jest wierny i dobry, ale zapomniał że jestem kobietą. Wszystko się zmieniło, gdy wyjechałam do sanatorium”
„Zmyśliłam, że mam faceta idealnego, który traktuje mnie jak królową. Wymyśliłam go, by koleżanki mi zazdrościły”
„Eksmąż Dagmary wciskał ich córce głupoty, żeby mała mnie znienawidziła. Prał jej głowę, bo chciał zniszczyć nasz związek”