„Poświęciłam karierę dla męża, a on jeździ po mnie jak rolnik traktorem po polu. Kopnęłam go w tyłek i odeszłam”

zdradzona kobieta fot. iStock, fizkes
„Gotowanie, sprzątanie, zabawianie dziecka, które nie poszło do przedszkola, bo mąż uznał, że będzie dla niego lepiej, jeśli posiedzi w domu z mamą. Mieszkanie musiało błyszczeć, lodówka miała być pełna, a w garach bezwzględnie powinno czekać jedzenie”.
/ 02.09.2023 06:47
zdradzona kobieta fot. iStock, fizkes

Toczyłam się chodnikiem objuczona siatkami pełnymi zakupów. Całą uwagę koncentrowałam na tym, by mój niesforny czterolatek nie wybiegł
z chodnika na pełną aut ulicę. Do przystanku autobusowego pozostało mi jeszcze 200 metrów. Żeby tylko nie trzeba było długo czekać…

Piotruś szybko się nudził, a wtedy potrafił być naprawdę nieznośny. Nie wyobrażałam sobie ganiania synka po całej ulicy z zakupami w rękach. Rany, gdyby mąż pozwalał mi brać na takie eskapady auto! Po prostu wrzuciłabym siatki do bagażnika, posadziła małego w foteliku i spokojnie podjechała pod dom.

Henryk jednak uważał, że „każda baba to dupa nie kierowca” i choć samochód stał w garażu, a on jeździł do pracy służbowym, nie chciał słyszeć o dawaniu mi kluczyków.

– Korona ci z głowy nie spadnie, jak raz na tydzień przejedziesz się z dzieckiem autobusem – mawiał. – I tak całymi dniami gapisz się w telewizor, gdy ja haruję jak wół.

„Gapisz się w telewizor” – szepnęłam, kolejny raz odganiając Piotrusia od ulicy. Dobre sobie! To raczej on, pan i władca, kiedy wracał ze swojej Strasznie Ważnej Pracy, padał na fotel przed „plazmą”, włączał cokolwiek i czekał, aż podam mu obiad.

Ja w ciągu dnia nie miałam nawet pięciu minut dla siebie. Gotowanie, sprzątanie, zabawianie dziecka, które nie poszło do przedszkola, bo mąż uznał, że będzie dla niego lepiej, jeśli posiedzi w domu z mamą. Mieszkanie musiało błyszczeć, lodówka miała być pełna, a w garach bezwzględnie powinno czekać jedzenie.

Bywały chwile, kiedy myślałam, że już dłużej nie dam rady. Przez ostatnie
6 lat od naszego ślubu schudłam 15 kilo, włosy wypadały mi garściami, a cera, niegdyś brzoskwiniowa, zrobiła się szarozielona.

– Ty czujesz się zmęczona? – kpił ze mnie mąż. – Chyba żartujesz! A co ja mam powiedzieć? Masz w ogóle pojęcie, jakie mam wyzwania w pracy? Kieruję ludźmi, każda moja decyzja ma wpływ na zyski lub straty firmy!
Gdyby tak zamienił się ze mną, chociaż na tydzień!

Dla świętego spokoju nie dyskutowałam

Po cichu jednak myślałam sobie, że chętnie zamieniłabym się z nim obowiązkami przynajmniej na tydzień. Wstałabym rano, włożyła koszulę, która się sama wyprasowała, zjadła podstawione pod nos śniadanie i pojechała do pracy, gdzie przez cały dzień odpisywałabym na mejle, lansowała się na zebraniach i popijała podaną przez sekretarkę kawkę.

Niechby facet spróbował w tym czasie ujarzmić Piotrusia, nastawić i rozwiesić dwa prania, opróżnić i załadować zmywarkę, odkurzyć i przetrzeć mieszkanie, ugotować obiad, zmusić do jedzenia synka, skoczyć na plac zabaw i do sklepu.

– A przecież to wszystko miało być tylko na chwilę – szepnęłam do siebie takim tonem, jakbym właśnie dokonała przełomowego odkrycia.

Poznaliśmy się z Henrykiem jeszcze na studiach. On był na polonistyce, ja na biologii. Kiedy się pobieraliśmy, byliśmy parą klepiących biedę studentów. Jego rodzice, rolnicy spod Mławy, uznali wyjazd syna na studia za zdradę i porzucenie ojcowizny. Moi… także zerwali ze mną stosunki. W ich oczach również byłam zdrajczynią.

Wychuchana jedynaczka z dobrego domu, wzorowa uczennica uczęszczająca na lekcje baletu i gry na fortepianie wydała się za prostego rolnika. Nie mogli mi tego wybaczyć. W dodatku byłam w ciąży.

My z Henrykiem nie załamywaliśmy się jednak. I tak mieliśmy całkiem niezłe widoki na przyszłość. Wyspecjalizowałam się w biologii molekularnej, pisałam na ten temat magisterkę. Promotor był tak zachwycony moimi badaniami, że zanim się jeszcze obroniłam, polecił mnie znajomemu dyrektorowi dużej firmy biotechnologicznej. Zaproponowano mi intratną pracę od razu po skończeniu studiów. I wtedy…

Wziął mnie pod włos

– Błagam, daj mi szansę – niemal padł przede mną na kolana Heniek. – Wreszcie udało mi się znaleźć pracę w korporacji. Tyle się naszukałem, nachodziłem na rozmowy kwalifikacyjne… – teatralnie zawiesił głos.

– Słuchaj, ktoś musi zajmować się domem i dzieckiem. Jeśli ty pójdziesz do pracy, a ja zostanę w czterech ścianach, moja szansa przeminie. Po takim kierunku studiów, jak mój i takiej średniej ocen, jaką uzyskałem, drugi raz nie znajdę roboty. Proszę, pozwól mi chociaż zacząć. Wytrzymaj rok albo dwa. O ciebie i tak pracodawcy się biją, coś znajdziesz. A jeśli ja nie zacznę kariery teraz, już zawsze będę wisiał na tobie.

Heniek był dobry we wzbudzaniu współczucia. Zgodziłam się. Zawiesiłam magisterkę i zostałam panią domu. A raczej kurą domową, jak szybko zaczął nazywać mnie mąż. Nie ukrywał, że ma w pogardzie to, czym się zajmuję, a zapytany po dwóch latach, czy teraz już możemy zamienić się rolami, tylko się roześmiał.

Najpierw się oburzyłam. Potem jednak… przyznałam mu rację. Może faktycznie przeceniałam swoje możliwości? Może nie miałam dość przebojowości, talentu i samozaparcia, by zrobić karierę? Lepiej już zostawić swoje życie takim, jakie było.

Do przystanku pozostało mi już zaledwie 50 metrów, gdy nagle, z otwartych drzwi jednej z kawiarni, dobiegły dźwięki pianina. „Sonata Księżycowa” Ludwiga van Beethovena. Nie jest to łatwy utwór, ma dość skomplikowane oktawy na prawą rękę, ale grywałam go jako dziecko. I nieźle mi szło.

Nauczycielka mówiła, że mam talent. Tylko przy jednej oktawie ciągle się myliłam (nazywałam ją „feralną”), kiedy trzeba było szybko zagrać trzecim i piątym palcem dźwięk „mi” i „sol”. Teraz stanęłam jak wryta i słuchałam. Dobrze znajome dźwięki budziły w mojej duszy wspomnienia. Dziecięce poczucie szczęścia i spełnienia, zapomniane już marzenia, przekonanie, że czeka mnie wspaniałe życie.

Taka wtedy byłam

Rezolutna smarkula z blond włosami przewiązanymi białą kokardą. Pewna siebie, optymistycznie nastawiona do świata i ludzi, gotowa zmierzyć się z życiem. Co z tego dzisiaj zostało?

Bezwiednie spojrzałam w kawiarnianą szybę odbijającą moją wychudłą, oklapłą od dociskających mnie do ziemi siatek sylwetkę. Najgorsze były jednak moje oczy. Smutne, pozbawione nadziei. Oczy trupa.

I wtedy zza drzwi usłyszałam moją „feralną” oktawę. Dziwne. Grający popełnił dokładnie ten sam błąd! Zaintrygowana, chwyciłam Piotrusia i weszłam do kawiarni. Pianino stało w głębi sali. Przy instrumencie, plecami do mnie, siedziało… dziecko. Dziewczynka z blond włosami przewiązanymi białą kokardą. Aż się zatoczyłam. Zabrakło mi tchu.

Nagle straciłam całą odwagę i zatrzymałam się w pół kroku. Kim było to dziecko? Dlaczego wyglądało i grało identycznie jak przed laty ja? Przeszedł mnie dreszcz. Powoli wycofałam się na ulicę i wróciłam do domu.
Nie byłam już jednak sobą. Wspomnienie dawnych, pięknych czasów, kiedy sama dla siebie coś znaczyłam i sama w siebie wierzyłam, nie chciało ulecieć mi z głowy.

– Chcę skończyć studia – oświadczyłam mężowi. – I pójść do pracy.
Tylko przewrócił oczami.

– Już to przerabialiśmy – powiedział. – Ty się do tego nie nadajesz. Nie dasz rady. Pogódź się z tym.

– W takim razie odchodzę – oznajmiłam, zaskakując tym oświadczeniem nawet samą siebie.

Nie wycofałam się jednak. „Sonata Księżycowa” wciąż rozbrzmiewała
w mojej głowie, dodając mi sił i determinacji. Odeszłam od męża. O dziwo, wszystko poszło jak z płatka. Promotor mnie pamiętał i zgodził się pomóc w powrocie na uczelnię.

W końcu odżyłam

Znalazłam też pracę pozwalającą posłać synka do przedszkola i opłacić wynajem kawalerki. A po roku, kiedy obroniłam pracę magisterską, a promotor zacytował wyniki moich badań w swojej pracy naukowej, przypomniała sobie o mnie firma biotechnologiczna. Można więc powiedzieć, że udało mi się wyprostować swoje życie. Nawet stosunki
z byłym już mężem, po okresie wymówek, karczemnych awantur i sądowych sparingów, ułożyły się.

I tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Kim była ta dziewczynka
z kawiarni? Z biegiem miesięcy to pytanie wracało do mnie coraz częściej. Intrygowało tak, że zastanawiałam się nad nim w pracy, podczas usypiania syna, pod prysznicem i po przebudzeniu. W końcu więc postanowiłam tę sprawę załatwić. Podjechałam do kawiarni i poprosiłam o rozmowę z właścicielem.

– Proszę pani – powiedział, uważnie patrząc mi w oczy elegancki starszy pan, kiedy już opowiedziałam, co mnie do niego sprowadza. – W moim lokalu nigdy nie było pianina.

Czytaj także:
„Mąż obiecywał mi życie jak z liryków Kochanowskiego. Miałam czuć się jak pani na włościach, a wylądowałam na kombajnie”
„Mąż przyrósł do fotela jak grzyb, a ja potrzebowałam wichrów namiętności. Przystojny Janusz obudził we mnie żądze”
„Narzeczony w łóżku był drętwy jak kłoda. To przy niedzielnym rosole prawie odkrył, że teść to mój łóżkowy tatusiek”

Redakcja poleca

REKLAMA