Moja przyjaźń z Wiesią trwa od pół wieku. Dlatego wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego, że zawiśnie na włosku.
Strapiona rozmyślałam, co mam teraz zrobić? Normalnie zadzwoniłabym do Wiesi. Od razu poczułabym się lepiej, gdybym jej się wygadała, naskarżyła na Krzyśka, jak za starych dobrych czasów. Ale w tej sytuacji… Z westchnieniem odłożyłam telefon. Musiałam poradzić sobie sama. Jak zwykle w ostatnim czasie. Tylko z natrętną myślą: „Po co nam to było?” – poradzić sobie od wielu tygodni nie mogłam.
Znam Wiesię od pierwszej klasy podstawówki
Pamiętam, miałyśmy takie same granatowe fartuszki i usiadłyśmy w jednej ławce. I tak w tej jednej ławce zostałyśmy przez wszystkie lata szkoły podstawowej. Później poszłyśmy do tego samego ogólniaka w sąsiednim mieście. Dobrze się dogadywałyśmy. Nie pamiętam, żebyśmy się kiedyś pokłóciły, choć różne byłyśmy jak ogień i woda.
Wieśka temperamentna, zawsze wiedziała, czego chce. Ja cicha, łagodna, często powtarzałam, że dla mnie najważniejsza jest rodzina. To ja pierwsza poznałam swoją wielką miłość. Miałam dziewiętnaście lat. Poszłam na zabawę i tam wypatrzył mnie Krzysztof. Od razu wpadł mi w oko. Wysoki, przystojny, spokojny, religijny.
Zostaliśmy parą. Pół roku później już prosiłam na ślub. Wiesia oczywiście została moją druhną. Nie wyobrażałam sobie w tej roli nikogo innego. Choć powtarzała, że ona chce się najpierw wyszumieć, zanim zagrzebie się w pieluchy, byłam przekonana, że po cichu zazdrości.
Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy w jej życiu pojawił się Jan
Zdobył ją swoją pewnością siebie i granatowymi, świecącymi jak dwie iskierki oczami. Na jej ślubie byłam już w ciąży, ale bawiłam się jak nigdy. Cieszyłam się szczęściem przyjaciółki, tym bardziej że wiedziałam, że niedługo przyjdzie nam się rozstać.
Jan był wojskowym. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to kwestia czasu, kiedy wraz z rodziną zostanie przeniesiony do jednostki na drugim końcu Polski. I rzeczywiście. Rok po ślubie Wiesia powiedziała mi, że wyjeżdżają do Gdyni.
– Zawsze marzyłyśmy, żeby mieszkać nad morzem – mówiła, ocierając łzy. – Będziesz do mnie przyjeżdżała z dziećmi.
– Chętnie. Nie opędzisz się ode mnie – powtarzałam, choć też nie wyobrażałam sobie życia bez codziennej obecności przyjaciółki u boku.
Jednak mimo tego, że przez następne lata byłyśmy z dala od siebie, nasza serdeczna przyjaźń wcale nie osłabła. Kiedy na świat przyszła Anetka, moja pierworodna, po raz pierwszy pojechałam na wakacje do Wiesi. Później letnie odwiedziny stały się naszym rytuałem.
Oprócz Anetki urodziłam jeszcze dwóch chłopaków. Ona miała kłopoty z zajściem w ciążę, więc nie posiadałam się z radości, kiedy po roku starań na świat przyszedł Robert. Oczywiście od razu stał się oczkiem w głowie swoich rodziców, którzy świata poza nim nie widzieli.
Czasami żartowaliśmy sobie z Krzyśkiem z tego, że rozpieszczają go jak małego księcia, ale w końcu widywaliśmy się tylko raz czy dwa razy do roku, więc pańskie nawyki syna przyjaciółki nas nie zirytowały.
Przez wszystkie te lata nie zaniedbałyśmy z Wiesią kontaktu
Czasami miałam wrażenie, że im jesteśmy starsze, tym nasza znajomość jest intensywniejsza. Dzwoniłyśmy do siebie co kilka dni, skarżyłyśmy się sobie na starzejących się mężów i kłopoty w pracy. Rozmawiałyśmy też o dzieciach.
To mnie pierwszej Wiesia powiedziała, że Robert rozstał się z wieloletnią narzeczoną.
– Prawie uciekł sprzed ołtarza. Taki wstyd – płakała do słuchawki, a ja, choć nie potrafiłam jej pomóc, słuchałam i współczułam.
Doskonale rozumiałam, co czuje Wiesia, bo sama też przeżywałam fakt, że moja pierworodna, mimo skończonych dwudziestu pięciu lat, wciąż jest sama.
– Niby z kimś tam się spotykała, ale ciągle przebiera, wybiera, kaprysi – skarżyłam się przyjaciółce. – Boję się, że jak tak dalej pójdzie, starą panną zostanie.
– A gdyby tak tych naszych młodych zeswatać? – wpadła wtedy na nieoczekiwany pomysł Wiesia. – Kiedyś bardzo się lubili. Pamiętasz, jak Robert wyznawał pięcioletniej Anetce miłość, ofiarując jej pierścionek ze znalezionego na podwórku drutu? I cóż, że nie mieli ze sobą od wielu lat kontaktu. Jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje!
Początkowo pomysł wydał mi się absurdalny. Rzeczywiście Robert i Aneta jako dzieci przepadali za sobą. Ale od tego czasu minęło tyle lat…
Z tego co słyszałam od Wiesi, jej syn był typem playboya. Dla mojej córki najważniejsza była nauka i robienie kariery. To się nie mogło udać. Z drugiej strony – co mi szkodziło spróbować. Anetka nie była już małym dzieckiem.
Jeśli to miał nie być chłopak dla niej – po prostu nic nie wyjdzie z planu starych ciotek… Musiałam użyć podstępu, żeby namówić moją córkę na wyjazd nad morze. Aneta od wielu lat nie miała urlopu. Zasłaniała się nawałem pracy. Nawet nie chciała słyszeć o kilku dniach wolnego. Dopiero gdy powiedziałam, że nie czuję się ostatnio najlepiej i lekarz zalecił mi wyjazd, uległa.
Od razu wiadomo było, że zatrzymamy się u „cioci Wiesi”
O resztę zatroszczyłyśmy się już my. Przed wyjazdem nad morze opowiedziałyśmy swoim dzieciom o tym, co teraz słychać u „tej drugiej strony”. Oczywiście uważałyśmy, żeby wyrażać się w samych superlatywach. Ja opowiadałam Anecie, że ciągle Robert wspominają ich wspólne chwile, a Wiesia to samo mówiła mu o Anecie.
– Ależ mamo, to było wieki temu! – roześmiała się moja córka, ale nie uszło mojej uwadze, że zapakowała do bagażu więcej kosmetyków niż zwykle i śliczną sukienkę. Coś było na rzeczy…
Późniejsze wydarzenia były tylko kwestią czasu. Dałyśmy Anecie i Robertowi mnóstwo okazji, by się na nowo poznali, chodzili na długie spacery i kolacje – jednym słowem, by się zauroczyli sobą.
– Podjęliśmy decyzję – oznajmiła mi córka pod koniec dwutygodniowego pobytu. – Nie chcemy, żeby nasze uczucie przeminęło wraz z wakacjami. Robert od dawna myślał o przeprowadzce do stolicy. Ja też jestem gotowa na związek.
Jakież my byłyśmy z Wiesią szczęśliwe
Młodzi stwierdzili, że za dużo czasu w życiu już zmarnowali, więc chcą się pobrać jak najszybciej. Udało się znaleźć dobry termin, mieliśmy więc pół roku na przygotowania. Nie chwaląc się, zadbałyśmy o każdy szczegół uroczystości. Wydawało się, że odtąd życie będzie bajką. Gdybym tylko pamiętała o tym, że niektóre bajki źle się kończą…
Wiesia zadzwoniła do mnie po raz pierwszy miesiąc po ślubie Anety i Roberta.
– Nie chcę ci wiele mówić, kochana – zaczęła, jak to ona, prosto z mostu. – Ale gotować to ty tej swojej Anetki nie nauczyłaś. Robert schudł na jej wikcie trzy kilo!
– Bo zapasiony był jak prosiak na swoim weselu. To chyba dobrze, że dziewczyna dba o zdrowe odżywianie – oburzyłam się, bo co jak co, ale Aneta gotowała doskonale.
Później telefon dzwonił coraz częściej. Młodzi docierali się, kłócili, a my – cóż, we wszystkich kłótniach brałyśmy udział. Pewnego dnia to ja nie wytrzymałam, kiedy Aneta poskarżyła mi się, że Robert nic nie robi w domu.
– Nic w tym dziwnego. Jednego go mieliście, to i wychowaliście na udzielnego księcia – wykrzyczałam Wiesi tego samego dnia przez telefon.
Jakby ją piorun trafił.
– A ty co sobie myślisz? – warknęła na mnie. – Robert przynajmniej zna swoją wartość. A twoja Aneta? Zawsze jak ją widzę, to chodzi w rozciągniętym szlafroku. Nic dziwnego, że przed moim synem nie potrafiła żadnego chłopa na dłużej przy sobie utrzymać. To się wynosi z domu, moja droga!
Tego już było dla mnie za wiele. To Wieśka wychowała syna na podrywacza i lenia, a śmiała zarzucać mojej Anetce flejowatość? Tego dnia postanowiłam definitywnie. Koniec z wieloletnią przyjaźnią.
Niech młodzi rządzą się po swojemu – ale ja do Wiesi nie będę się już odzywać
Ona chyba podjęła podobne postanowienie, bo przez kilka kolejnych tygodni telefon milczał. I może by milczał jeszcze długo, gdyby nie pewne zdarzenie. Zabierałam się właśnie za prasowanie, kiedy zadzwonił telefon.
– Wiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać – usłyszałam po drugiej stronie głos Wiesi. Był zmieniony, jakby płakała. – Ale stało się coś strasznego. Nie mam do kogo się zwrócić. Janek miał chyba udar…
A później rozpłakała się na dobre. Oczywiście natychmiast rzuciłam prasowanie i obiecałam przyjechać do Gdyni pierwszym pociągiem. W końcu od czego ma się przyjaciół. Kiedy już sytuacja została opanowana, udar okazał się niewielki, a mąż przyjaciółki dostał się pod troskliwą opiekę lekarzy, usiadłyśmy na tarasie jej niewielkiego domu.
– Jak mogłyśmy do tego dopuścić? – westchnęła Wiesia, mówiąc na głos to, co od dawna chodziło mi po głowie. – Niech sobie młodzi rozwiązują swoje konflikty po swojemu. To już dawno nie są małe dzieci. Naszej przyjaźni nic nie powinno zagrozić.
– Jak zwykle masz rację – roześmiałam się z ulgą.
Co też nam przyszło z tego swatania. Jeszcze chwila, a zniszczyłybyśmy wieloletnią przyjaźń. Jak to dobrze, że w porę się opamiętałyśmy.
Czytaj także:
„Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”