– Ciągle nie wierzę, że tu jesteś. Ze mną – wymruczałem w półśnie i wtuliłem się w plecy Natalii. Zamknąłem oczy i zacząłem sobie przypominać, jak to się wszystko zaczęło…
Pracę w korporacji rzuciłem kilka lat temu. Kiedy do mnie dotarło, że skończyłem prawo, bo tego chcieli moi rodzice. W liceum głównie się uczyłem. Czasem, jasne, poszedłem na jakąś imprezę, ale w porównaniu z moimi kolegami byłem mnichem. Hobby? Tenis, bo tata (wzięty adwokat) uważał, że mi się przyda. Wielu prawników uprawia ten sport. Mama zaś uparła się, żebym grał na pianinie. Mój nauczyciel miał w domu perkusję. I tak jakoś wyszło, że to na niej nauczyłem się grać. To był do niedawna mój największy akt buntu.
Na drugim roku studiów poznałem Antka. Okazało się, że śpiewa w punkrockowym zespole „Los Mecenasos”, który założył z kumplami z wydziału. Wspomniałem mu, że trochę gram na perkusji. Nie miałem pojęcia, że w ogóle tę informację przyswoił.
Kilka tygodni później Antek zaczepił mnie na korytarzu.
– Hej, Kuba, ty o tej perkusji to serio mówiłeś? Dajesz radę?
Zdziwiony pytaniem skinąłem głową.
– Bo widzisz, nasz perkusista zakochał się w Hiszpance i wczoraj nam oświadczył, że wyjeżdża do Sewilli. A my za trzy dni mamy koncert. Może do nas dołączysz?
Zaprosiłem ją na randkę, ale dostałem kosza
Pierwszy koncert chyba poszedł nie najgorzej, bo chłopaki zaproponowali mi, żebym został w zespole na stałe. Moje życie wreszcie przestało być tak śmiertelnie nudne. Studia skończyłem, ale egzaminu adwokackiego już nie zdałem. Tata nie był zadowolony, ale załatwił mi pracę w dziale prawnym pewnej korporacji. Nuda przeokropna, ale ciągle miałem swój zespół.
Niestety, chłopaki zaczęli robić kariery, Antek się ożenił. I „Los Mecenasos” zakończyli działalność. Została mi tylko praca. Po trzech miesiącach zrozumiałem, że tak dłużej nie wytrzymam. I się zwolniłem.
Od tamtej pory żyłem po swojemu. Trochę grałem z zespołem „do kotleta” w pubie za rogiem. Jak potrzebowałem kasy, to stawałem za barem albo na zmywaku. Sprzedałem elegancki mały apartament, który dostałem od rodziców po obronieniu dyplomu. I samochód. Kupiłem małą kawalerkę w starej kamienicy. I rower. Nie mam nawet pralki. Piorę u rodziców, którzy po pierwszym szoku jednak się mnie nie wyrzekli.
Nic dziwnego, że Zosia, koleżanka z pracy, nie poznała mnie, gdy wpadliśmy na siebie na ulicy. Zamiast stalowego garnituru, w którym mnie widywała, miałem na sobie wyciągnięte szare dresy i sweter z second-handu. Do tego kilkudniowy zarost, słoneczne okulary i drelichowy kapelusz.
– Kuba? To naprawdę ty?!
Akurat miała chwilę, więc poszliśmy na kawę. Znaczy ona zamówiła kawę, a ja piwo, w końcu było już po 13. Z moich kolegów z działu prawnego lubiłem tylko Zosię. Nie była nadęta. Kilka razy wpadła na koncerty „Los Mecenasos”. W podartych dżinsach i wyciągniętym tiszercie szalała na parkiecie. Chciałem ją zaprosić na randkę, ale okazało się, że jest zajęta. Dostałem kosza.
– Co u ciebie? – zapytałem, żeby od razu ustalić, czy może coś się zmieniło. Jej odpowiedź sprawiła, że krew zaczęła szybciej krążyć mi w żyłach.
– Znowu jestem singielką. I wreszcie mam czas, żeby robić coś pożytecznego. Nie po to poszłam na prawo, żeby pomagać bogaczom unikać podatków. Chciałam pomagać ludziom. I wreszcie to robię. Nie, nie rzuciłam korpo. Z czegoś trzeba żyć. Ale wieczorami i w weekendy pracuję w fundacji, które oferuje ludziom darmowe porady prawne. Nawet nie wiesz, jak ta praca zmienia perspektywę – Zosia przerwała, żeby napić się kawy. A ja snułem w głowie plany, gdzie zabiorę ją w sobotę. – A ty co porabiasz? Ja się nagadałam, teraz twoja kolej.
– Hmm. Nie bardzo jest o czym mówić. Ot, żyję. Trochę gram, a jak mi trzeba kasy, to robię co bądź. Mało mi potrzeba. Na kawę i parę piwek. Mieszkam sam – dodałem, żeby było jasne, że nie mam nikogo.
– Kuba, naprawdę nie czujesz, że marnujesz życie? Zastanów się. Masz wiedzę, która może pomóc wielu ludziom. Takim zwykłym, często zagubionym w tym chorym świecie. Musisz przyjść do fundacji i zobaczyć, ile mógłbyś zrobić. No, nie daj się prosić…
Jasne, że się zgodziłem, Nie żebym nagle zapałał chęcią zostania zbawcą świata, ale skoro tędy prowadzi droga do serca Zosi...
Miałem poczucie, że nie zmarnowałem dnia
Przyjechała po mnie w sobotę rano. Proponowała godzinę 9, ale udało mi się wynegocjować 10.30. I nawet dałem radę wstać i się przebrać.
– Uff, bałam się, że w tym dresie będziesz chciał iść. Ale się postarałeś, dzięki – Zosia zaakceptowała moje dżinsy, biały tiszert i szarą marynarkę – jedyną, jaka mi została.
Fundacja zajmowała dwa ciasne pomieszczenia w piwnicy. W korytarzu tłum. A przy każdym biurku po kilka osób na raz, machających papierami.
– Zosia! Dobrze, że jesteś! Chodź tu szybko, przejrzyj te papiery, to chyba jest do wygrania… – wysoki rudzielec nawet się nie przywitał, tylko wepchnął Zośce w ręce plik papierów i pokazał na starszą panią, która przycupnęła na krzesełku w rogu.
– A pan to pewnie ten prawnik, o którym mówiła Zosia. Proszę porozmawiać z tamtym małżeństwem. Mają kłopot z czyścicielami kamienic – rudzielec popchnął mnie w stronę ludzi stojących pod ścianą.
Przez następne cztery godziny przejrzałam setki stron dokumentów i wysłuchałem kilkunastu zdesperowanych osób. Bite żony, oszukani wspólnicy, ojcowie pozbawieni kontaktu z dziećmi, ofiary pazernych biznesmenów. Udzielałem porad, pomagałem pisać pisma do sądu. Kiedy drzwi fundacji się zamknęły, opadłem na krzesło. Nie wiedziałem, jak się nazywam, nie czułem nóg, ale po raz pierwszy od dawna miałem poczucie, że nie zmarnowałem dnia.
– Cześć, to może ja się w końcu przedstawię. Kacper. I masz, zasłużyłeś – rudzielec podał mi dłoń i piwo.
Siedzieliśmy w fundacji z całą ekipą jeszcze dwie godziny. Wjechała pizza i jeszcze więcej piwa. Fajnie się rozmawiało.
– Hej, może wpadniecie dziś do pubu „U Jacka”? Grywam tam na perkusji. Przyjemne miejsce, stawiam kolejkę piwa.
Kilka osób zadeklarowało, że wpadnie. W tym – hurra! – także Zosia.
Kilka tygodni później musiałem przyznać, że pracuję w fundacji już nie tylko, żeby zbliżyć się do Zosi. Dobrze było wiedzieć, że nie zmarnowałem pięciu lat na studiach. Że to, czego się nauczyłem, naprawdę jest do czegoś przydatne. Powiedziałem o fundacji rodzicom. Oni chyba się pogodzili, że nie zostanę gwiazdą palestry.
– To wspaniale, że pomagasz ludziom – mama pocałowała mnie w czubek głowy.
– Jestem z ciebie dumny – tata poklepał mnie po ramieniu. Żeby nie psuć dobrego wrażenia, nie powiedziałem im o Zosi. Przedstawię im ją, jak już będziemy razem.
Od początku nie miałem u niej szans...
Niestety, w tej sprawie moje postępy były mizerne. Zośka pozwoliła się zaprosić kilka razy na piwo, ale nigdy nie dała mi żadnego sygnału, że traktuje mnie inaczej niż tylko kumpla. Więc czekałem.
– Kuba? Masz czas wieczorem? Zapraszam na piwo, może dwa. Pogadać chciałam – wreszcie doczekałem się tego telefonu.
Ogoliłem się, ubrałem tak, żeby wstydu pani prawnik nie przynieść. Jednak wieczór nie potoczył się tak, jak się spodziewałem. Wróciłem do domu jako singiel. Z posadą.
Zośka chciała porozmawiać o fundacji. Większość prawników pracowała w niej pro bono. Ale potrzebny był ktoś, kto pokieruje fundacją. Teresa, dotychczasowa szefowa, zdecydowała się przejść na emeryturę. Pozostali prawnicy mieli inną pracę. Ja wydałem się wszystkim idealnym kandydatem.
Propozycję przyjąłem. Uznałem, że praca na etacie będzie najlepszym lekarstwem na złamane serce. Bo od Zosi dostałem kosza. Okazało się, że… woli kobiety. I właśnie zaczęła się spotykać z Klaudią, też wolontariuszką w fundacji. Oczywiście przy okazji się wygłupiłem, bo wypaliłem, że przecież jak pracowaliśmy razem, to kogoś miała.
– Ale czy kiedykolwiek powiedziałam, że faceta? Miała na imię Julia i złamała mi serce. Przepraszam… Nie przyszło mi do głowy, że coś do mnie czujesz. Nie znam się na męskich uczuciach – Zośka poklepała mnie po ręce. – Ale bardzo się lubię. Wiesz?
Przez następne miesiące tyrałem jak wół. Udało mi się wyszarpać większe dofinansowanie z miasta i wystarać o unijny grant. Powiększyliśmy siedzibę, odmalowaliśmy ściany. Kupiliśmy porządne komputery…
Siedziałem przy biurku z nosem w excelu, kiedy usłyszałem jakiś głos.
– Bardzo przepraszam, ale dziś już zamknięte. Zapraszamy w środę po 18 – zawołałem.
– W środę to będzie już za późno. Proszę.
Wyjrzałem. Ta dziewczyna wyglądała inaczej niż większość naszych klientek. Zadbana, pewna siebie, a pod pachą zamiast pliku papierów trzymała laptopa.
– Pan jest prawnikiem? Musi mi pan pomóc. A raczej nam.
Skinąłem głową. Po pół godzinie wiedziałem już wszystko. Że dziewczyna ma na imię Natalia, ma piękne zielone oczy i uroczy uśmiech. I że jest wolontariuszką w małym schronisku dla zwierząt, które lada chwila ma zostać wyeksmitowane. Bo deweloper upatrzył sobie teren na budowę apartamentowca.
Wprowadziła się ona i... dwa potwory
– Właściciel działki długo się bronił. Wie pan, on mieszka obok. Nawet nam wcześniej pomagał. Ale ostatnio a to mu się garaż spalił, potem pies się czymś zatruł. I w końcu sprzedał im teren. A oni, nie wiem w jakim trybie, załatwili nakaz eksmisji w ekspresowym tempie. To jest bandyterka w biały dzień – Natalia aż się trzęsła z wściekłości.
Obiecałem, że pomogę.
Po kilku tygodniach udało mi się uzyskać odroczenie eksmisji do czasu znalezienia dla schroniska nowej siedziby. A w międzyczasie – zakochać w Natalii po uszy. Ale żeby zachować profesjonalizm, na randkę zaprosiłem ją dopiero, kiedy sprawa się skończyła. Natalia na szczęście była heteroseksualna. I nie była nieśmiała. To ona mnie pocałowała, gdy ja cały czas się zastanawiałem, czy wypada na pierwszej randce. Tydzień później wprosiła się do mnie do mieszkania i została na noc.
Potem była bardzo zajęta, bo schronisko się przeprowadzało i miała sesję na uczelni. Aż tydzień temu stanęła w moich drzwiach z plecakiem na ramieniu.
– Kuba, bo wiesz, ja miałam pokój w schronisku. A teraz, w nowej siedzibie, nie ma dla mnie miejsca. Może mogłabym pomieszkać z tobą? Zanim coś znajdę. Bo inaczej to tylko w aucie…
– Nie ma sprawy, zapraszam, zmieścimy się przecież – wziąłem od niej plecak i pochyliłem się, żeby ją pocałować.
– Ale wiesz, ja nie jestem sama. Jest jeszcze Tosia i Misiek.
Przez chwilę wystraszyłem się, że Natalia ma dzieci. Ale zaraz sobie przypomniałem, że mówiła coś o psach, które adoptowała.
– Też się zmieszczą – oświadczyłem.
Szybko musiałem zweryfikować swoją ocenę. Natalia pobiegła do auta i wróciła z dwoma… potworami. Misiek to niewidomy labrador, który nie ma pojęcia o swoich rozmiarach, więc lubi pakować się ludziom na kolana. I ciągle obija się o meble. A Tosia to charcia seniorka, która gdy już nie mogła brać udziału w wyścigach, miała zostać uśpiona. Ale co miałem robić? Poprzesuwałem meble pod ściany, wyniosłem bujany fotel do kuchni. A w weekend kupiłem większy materac, żebyśmy w nocy wszyscy się pomieścili.
– Natalia, nie szukaj już mieszkania. Zostańcie tu, dobrze mi z wami. Tylko obiecaj, że na razie nie adoptujesz kolejnego psa. Bo większy materac już do tego pokoju po prostu nie wejdzie…
Natalia odwróciła się do mnie i pocałowała w czubek nosa.
– Nawet malutkiego? Jest w schronisku taki biedny york… Żartuję! – zaczęła się śmiać. – Dobry z ciebie człowiek, mecenasie. Kocham cię – szepnęła, a po chwili już cichutko pochrapywała.
Czytaj także:
„Liczyłam, że gdy mama przejdzie na emeryturę, to pomoże mi przy dziecku. Guzik... Ta egoistka wolała podróże niż wnuczkę”
„Kolejne przyjaciółki wychodziły za mąż, a ja 5 rok tkwiłam w związku z maminsynkiem. Nawet ciąża nie przekonała go do ślubu”
„Pasierbica zgotowała mi piekło. Mój mąż wiecznie ją usprawiedliwiał, a ta modliszka perfidnie nim manipulowała dla kasy”