„Porzuciłam męża dla młodszego kochanka. Ale kiedy poważnie zachorowałam, to mąż się mną zajął. Teraz jest mi wstyd"

Zdradziłam męża, a on nadal mnie nie skreślał fot. Adobe Stock, nenetus
„Nie dałam mu dziecka, zdradzałam go, rozwiodłam się z nim, kontynuowałam romans niemal na jego oczach, a on wszystko tolerował. I jeszcze martwił się moim zdrowiem! Wtedy uważałam to za niemęskie. Dzisiaj jest mi wstyd, że mogłam tak o nim myśleć”.
/ 02.08.2021 13:55
Zdradziłam męża, a on nadal mnie nie skreślał fot. Adobe Stock, nenetus

Byłam akurat w łazience, gdy zadzwoniła komórka. To pewnie Grzegorz. Miał dać znać, gdy wyjedzie z domu. Umówiliśmy się bardzo wcześnie, by uniknąć korków. Gdzie ja zostawiłam ten cholerny aparat? No tak, ładuje się na lodówce. Ruszyłam do kuchni i w pośpiechu uderzyłam łokciem o metalową futrynę. Prosto w łokieć, prosto w nerw!

Nieprzyjemny prąd przeszył moją rękę, docierając aż do zębów i kręgosłupa. Brr. Zdrętwiałą kończyną sięgnęłam po komórkę. Nie utrzymałam jej w dłoni, upadła. Boże, ale ze mnie niezguła. Ostatnio wszystko leciało mi z rąk i wciąż się potykałam o własne nogi, jakbym na nowo uczyła się chodzić. Coś w tym było.

Wszak zaczynał się zupełnie nowy etap w moim życiu

Dopiero co uprawomocnił się mój rozwód. Ekscytacja, ciekawość, niecierpliwość – takie emocje mnie przepełniały. Zupełnie jak kiedyś, dawno temu. Potem wszystko jakoś zblakło, spowszedniało...

Dlatego zakochałam się w Grzegorzu. A w każdym razie bez wyrzutów sumienia dałam się uwieść młodszemu ode mnie, przystojnemu i świetnie zbudowanemu masażyście. Że banalne? I co z tego. Pochlebia mi, że mając tyle kobiet do wyboru – do klubu przychodziło sporo klientek – on wybrał właśnie mnie. Flirtował, podrywał, wreszcie osiągnął cel. Zdradziłam męża, lecz zamiast skruchy odczułam ulgę. Zrobiłam to i... nic.

Świat się nie zawalił, piekło mnie nie pochłonęło. Życie toczyło się dalej, a mnie nie kąsało poczucie winy. Więcej, byłam podekscytowana swoją na nowo rozbudzoną seksualnością, odzyskanym pożądaniem – więc kontynuowałam romans.

Wniosek mógł być tylko jeden: nie kochałam męża

Był mi bliski, był moim przyjacielem, ale nie sprawiał, że miałam motyle w brzuchu. Pytanie: czy chciałam dotrzymać przysięgi, choć oprócz wspomnień, przyzwyczajenia, wspólnego domu, biznesu et cetera nic mnie z Wojtkiem już nie łączyło?

Odpowiedź: nie chciałam. Wolałam zaryzykować – bo rozwód w wieku 41 lat to jednak spore ryzyko – niż tkwić w marazmie nierozwojowego związku. Najwyższa pora coś zmienić. Bo jak nie teraz, to kiedy? Wytrwałam w małżeństwie piętnaście lat. Zniosłam wszelkie trudności: finansowe, lokalowe, rodzinne, przebolałam również swoją niepłodność. Widać nie każdemu jest pisane zostać rodzicem.

Mój instynkt macierzyński okazał się zbyt słaby, bym chciała się katować długotrwałym leczeniem, a na adopcję nie umiałam się zdecydować. Stchórzyłam.

Bałam się, że nie potrafiłabym cudzego dziecka traktować jak własnego

Pięć lat temu na rozmowie kwalifikacyjnej w ośrodku adopcyjnym powiedziałam coś w tym stylu i pogrzebałam nasze szanse.

– Masz do mnie żal? – zapytałam Wojtka, gdy wracaliśmy do domu.

– Nie. Jestem rozczarowany, ale nie mam żalu. Skoro tak czujesz, trudno. Adopcja to decyzja dwojga tycząca trojga. Jeśli nie jesteś przekonana, nie będę nalegać. Nie mam prawa.

– Ale przecież marzyłeś o dziecku? – Nie mogłam zrozumieć, że tak łatwo się wycofał, zrezygnował.

– Owszem, marzyłem. Jednak nie każde marzenie musi się spełnić. Kocham cię i przede wszystkim ty się dla mnie liczysz. Być może ja też nie nadaję się na ojca, bo nawet nasze dziecko byłoby w moim sercu na drugim miejscu. Kochałbym je, ale nie bardziej niż ciebie. Jesteś moim światem, Gosiu. Niezmiennie chcę ciebie i twojego szczęścia. Pamiętaj o tym.

Pamiętałam i świadomość jego bezwarunkowej miłości była frustrująca

Wojtek kochał mnie za bardzo. Miałam wrażenie, że z jednej strony na to nie zasługuję, a z drugiej czułam się osaczona przez tę jego miłość, która wybaczała i znosiła wszystko.

Komórka zadzwoniła ponownie. Z podłogi. Sięgnęłam po nią i... zastygłam, zdjęta okropnym bólem w dole pleców. Szlag by trafił!

Od jakiegoś czasu pobolewał mnie krzyż. Nie nowina, więc się specjalnie nie przejmowałam. Jak się ma podwójną skoliozę, bóle kręgosłupa to normalka. Dwa razy gwałtownie urosłam – w pierwszej klasie podstawówki, a potem w pierwszej klasie liceum – i w obu przypadkach się wykrzywiłam: w odcinku piersiowym w lewo, zaś w odcinku lędźwiowym w prawo. Symetrycznie. Dlatego nie miałam garbu, no i dzięki mamie, która mimo mojego marudzenia przez całe lata wysyłała mnie na gimnastykę i na pływalnię.

Niemniej ostatnio kręgosłup dawał mi się mocniej we znaki, promieniując bólem na nogi, ręce, zwłaszcza przy wysiłku fizycznym. Co gorsza drętwiały mi stopy i dłonie, stając się jakby drewniane, co bardziej mnie irytowało, niż martwiło.

Masaże Grzegorza trochę pomagały, ale nie do końca.

Pewnie byłam przemęczona

Otwieraliśmy nowy sklep w galerii handlowej i goniłam resztkami sił. Nawet Wojtek mówił, że powinnam odpocząć. Boże, ten człowiek był święty albo nienormalny!

Nie dałam mu dziecka, zdradzałam go, rozwiodłam się z nim, kontynuowałam romans niemal na jego oczach, a on wszystko tolerował. I jeszcze martwił się moim zdrowiem! Czy on nie miał dumy, honoru? Co z niego za facet?

Pomysł na nowy salon był mój. Jako wspólnicy z równymi udziałami nadal prowadziliśmy naszą firmę – łatwiej się rozwieść, niż wyplątać z wieloletnich interesów – ale nie musiałam go widywać codziennie.

A raczej on powinien przestać mnie widywać. Dla własnego dobra potrzebował odwyku. Ode mnie.

Sklep wczoraj został wreszcie uroczyście otwarty, a mnie należał się urlop

Stąd ten wyjazd do Augustowa z Grzegorzem. Ostrożnie złapałam się za plecy, kucnęłam i w tej pozycji podniosłam komórkę. Jakby ważyła tonę. Chciałam wstać, wspierając się o lodówkę, ale nie dałam rady. Jakaś dziwna niemoc ogarnęła moje nogi. Uklękłam. Potem osunęłam się na bok, opierając o ścianę. Uniosłam aparat.

– Już prawie dojeżdżam – usłyszałam. – Będę za jakieś siedem minut. A ty bądź gotowa. Chciałbym wyjechać z miasta, zanim się zatka. – Grzegorz się rozłączył.

– Yhm... – potaknęłam nieuważnie, zaaferowana, a wręcz zszokowana zupełnie czymś innym.

Wokół mnie rosła kałuża. Jakaś ciecz ściekała wewnętrzną stroną nogawek spodni, spływając na podłogę. Co to...?

Boże, zesikałam się w majtki. Kiedy, dlaczego? Nie zdążyłam skorzystać z toalety, gdy zadzwonił Grzegorz, ale nie sądziłam... Byłam przerażona, nie tyle owym żenującym dla dorosłej kobiety wypadkiem, co faktem, że nic nie poczułam. Ani kiedy pęcherz się opróżniał, ani gdy ciepła wilgoć ciekła mi na udach, pośladkach.

– O Boże... – szepnęłam do siebie. – Co się ze mną dzieje?

Najpierw nogi odmówiły posłuszeństwa, potem zwieracz puścił. Co robić? Czy powinnam... Nie zdążyłam dokończyć spanikowanej myśli; zareagowałam odruchowo: zadzwoniłam do Wojtka.

– Co się stało? – zapytał bez wstępu.

Skąd wiedział? Wyczuł? Czy domyślił się, że bez ważnego powodu, bym nie zadzwoniła? Zwłaszcza o tej wczesnej porze, tuż przed romantycznym wyjazdem z kochankiem na Mazury...

Przerażona poprosiłam o pomoc Wojtka, a nie kochanka

Nieważne. Już tylko słysząc jego głos, lekko zaniepokojony, a jednak tchnący pewnością i bezpieczeństwem, poczułam się lepiej. Lęk zelżał.

– Wojtek, przepraszam, ale... popsułam się chyba i raczej nie powinnam jechać na te żagle...

– Znowu kręgosłup, drętwienia rąk i nóg?

– Gorzej, nie czuję ich wcale, i wstać nie mogę, i... i jeszcze się posikałam. Nie ze śmiechu – próbowałam zażartować.

– Jesteś sama, zgaduję – przerwał rzeczowym tonem.

– Grzegorz zaraz powinien być.

To jak się zjawi, niech cię zawiezie na pogotowie. Natychmiast. Może to nic, a może coś poważnego, lepiej nie ryzykować.

– Ale... – zawahałam się – ja się chyba nie dam rady przebrać. Taka... brudna mam jechać?

Wstydzisz się zapachu? Czy szkoda ci tapicerki w jego szpanerskim aucie? To niech ci podłoży ceratkę! – Po tonie poznałam, że Wojtek się zirytował.

– Martwisz się – zrozumiałam. – Tylko wtedy na mnie krzyczysz.

– Bo czas się liczy. Słyszysz mnie, Gośka? Czuję, że liczy się każda godzina. Obym się mylił, to mnie wyśmiejesz, ale po prostu niech cię wiezie na ostry dyżur. Na Szwajcarską, na oddział ratunkowy. Masz blisko, no i to szpital wielospecjalistyczny...

Doskonale orientował się w topografii okolic mojego domu

Nie dziwota, przecież do niedawna to był nasz dom. Wojtek, szanując moją decyzję, wyprowadził się do wynajętego lokum. Czemu nie walczył? Czemu na wszystko się godził? Na rozwód bez podziału majątku, bez ustalania winy. Nie zależało mu?

Gdy zapytałam go o to, odparł, że przedmioty mu żony nie zastąpią, a on nie zamierza się mścić i z powodu zranionego ego walczyć ze mną o każdą łyżkę. Najgorsza była świadomość, że ja na jego miejscu walczyłabym pewnie jak lwica o byle wykałaczkę.

– Gosia? Słyszałaś? Jesteś tam?

– Jestem. I zrobię, jak powiedziałeś.

Kiedyś ze złamaną ręką czekałam na sali selekcji godzinę, nim ktoś się zajął moją kością promieniową. Tym razem zakręcili się wokół mnie, jakbym była bardzo ważną personą. Owiniętą kocem – uznałam, że tak uchronię zarówno moją dumę, jak siedzenia w aucie.

Grzegorz wniósł mnie na rękach. Wojtek, który dotarł przed nami, zrelacjonował, co się stało, i zażyczył sobie rozmowy z lekarzem. Gdy początkowo kazali mu czekać, bo kolejka, zripostował:

– Nagła utrata władzy w nogach i nietrzymanie moczu, plus wcześniejsze bóle kręgosłupa i drętwienie kończyn, to chyba ma pierwszeństwo przed zwichniętą kostką. Tu czas może mieć znaczenie kluczowe. Jeżeli każecie nam czekać, jeżeli przez to moja żona zostanie kaleką, chcę to mieć na piśmie.

Jego słowa odniosły skutek. Po pierwsze zjawił się lekarz dyżurny, który po wysłuchaniu Wojtka przejął się równie mocno – kazał przyjąć mnie na oddział i wezwać neurologa. Drugim efektem użycia słowa „kaleka” było wycofanie się Grzegorza. Gdy sadzał mnie na wózek, mruknął:

– To ja ten... już pójdę, jesteś pod dobrą opieką, nie będę sztucznego tłoku robił, ha, ha, z twoim mężem na dokładkę, trochę to zbyt nowoczesne, mąż i kochanek razem, ha, ha – śmiał się cicho i bez wesołości.

– Tak, idź, dzięki za podwózkę, i przepraszam, że zepsułam ci urlop.

– Nie ma sprawy – rzucił przez ramię, już kierując się w stronę drzwi.

Nie musiał nic więcej mówić

Wiedziałam, czemu zmyka jak szczur z tonącego okrętu, jakbym czytała w jego spłoszonych myślach. Bał się, zwyczajnie, po ludzku. Nie chciał problemów, odpowiedzialności za kogoś, kogo znał ledwie od pół roku. Lubił mnie, ale to za mało, by brać sobie na głowę kalekę.

Co innego romans z jurną, bogatą mężatką, co innego opieka nad sparaliżowaną, samotną kobietą. Sama bym uciekła, gdybym mogła. Łza spłynęła mi po policzku. A gdy poznałam diagnozę, nawet nie miałam siły płakać. Po wykonaniu rezonansu magnetycznego okazało się, że mam nowotwór rdzenia kręgowego, który umiejscowił się w części lędźwiowej.

Symptomy były dla mnie prawdopodobnie miesiącami, może latami, nieodczuwalne albo je bagatelizowałam, zrzucając wszystko na uroki posiadania podwójnie skrzywionego kręgosłupa. Tymczasem rosnący guz, uciskał nerwy wokół rdzenia kręgowego, co mogło doprowadzić do zaburzenia czucia i porażenia kończyn. I doprowadziło. Zafundowałam sobie tak zwany zespół rdzeniowy.

Jednym z jego objawów było właśnie nietrzymanie moczu. Nic dziwnego, że lekarze podjęli decyzję o jak najszybszej operacji. Zwłoka mogła skończyć się trwałą niepełnosprawnością.

– Jakie są rokowania? – zapytał Wojtek

– Zależy – odparł chirurg. – Nie wiemy, czy guz jest złośliwy ani czy da się go usunąć w całości. Ponieważ mamy do czynienia z odcinkiem lędźwiowym konieczne będzie ustabilizowanie kręgosłupa, co może łączyć się z uszkodzeniem rdzenia, jako ewentualną komplikacją. Nie wiemy też, jak długo trwał zespół rdzeniowy. Jeżeli dłużej niż sześć godzin, nie jest dobrze, a po dwunastu godzinach szanse na odzyskanie sprawności chodzenia i funkcjonowania pęcherza są niewielkie.

– Boże, naprawdę zostanę kaleką? Będę załatwiać się pod siebie i jeździć na wózku? – jęczałam załamana.

– Powtarzam, przed operacją trudno wyrokować. Wiadomo jedno: operacja jest konieczna, i to już.

– Zatem do dzieła – zaordynował Wojtek.

Gdy się obudziłam, Wojtek czuwał

Ulżyło mi. Niby wiedziałam, że mnie nie opuści w potrzebie, ale i tak się cieszyłam. Wrażenie osaczenia zniknęło. Sama go wezwałam, jak kawalerię na odsiecz, i teraz pragnęłam, by mnie nie odstępował na krok.

Bredziłam, że nic nas nie łączy prócz: wspomnień, firmy, przyzwyczajenia, domu i tak dalej. Pod tym „i tak dalej” kryły się takie „drobiazgi” jak: lojalność, oddanie, bliskość przyjaźń, miłość. Jednostronna? Nie.

Też go kochałam, spokojnie, bez fajerwerków, ale też bez wahania oddałabym mu nerkę w razie konieczności, i tkwiłabym przy jego łożu boleści, tak jak on teraz siedział przy moim. Na dobre i na złe. W chorobie i zdrowiu. Przysięgałam i nadal w to wierzyłam, nadal to czułam. Rozwód niczego nie zmienił.

Nie uwolniłam się, po prostu zrobiłam sobie wagary

Nie kochałam go tak jak on mnie, może dawał z siebie więcej, ale był i zawsze będzie moim mężem.

– Czym sobie na ciebie zasłużyłam? – wymamrotałam. – Nigdy się nie odpłacę. Jeżeli czeka mnie wózek...

– Cii... – złapał moją dłoń i lekko ścisnął. – Operacja się udała. Guz nie był złośliwy. Czeka cię oczywiście rehabilitacja i masz śruby tytanowe w kręgosłupie, ale prognozy są pomyślne.

A co do długu... Nic mi nie jesteś winna. Nigdy nie byłaś. Zrozum to wreszcie. Kocham cię na własne ryzyko i nigdy nie żałowałem. Nigdy. Nawet gdy było mi bardzo źle, gdy tęskniłem... Czy teraz, gdy wiesz, że możesz odejść, że nie chcę cię osaczać, zostaniesz ze mną? Spróbujemy jeszcze raz?

Łza spłynęła mi po policzku. Usta ułożyły się w szeroki uśmiech, serce zabiło szybciej, a w brzuchu nieśmiało zatrzepotał motyl... Chyba na nowo zakochałam się w swoim mężu. 

Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA