Przechodziłam obok kuchni, gdy nagle moją uwagę zwrócił jakiś dźwięk. Zatrzymałam się w drzwiach. Przy kuchence stała dwunastoletnia Dominika i gotowała coś na obiad. Płakała. Była odwrócona plecami do mnie, ale widziałam, że cała drży. Ciemnoblond włosy opadały na drobne ramiona mojej córki.
Płakała niemal bezgłośnie, aby mnie nie zmartwić i nie zasmucić jeszcze bardziej. Myślała, że tego nie widzę. A ja stałam tam, nie mogąc od niej oderwać wzroku. Mała dziewczynka, zmuszona przyjąć na swoje barki ciężar życia dorosłych. Zbyt wcześnie i zbyt brutalnie. Tylko dlatego, że ja nie potrafiłam być matką.
Przez długie dwa lata od chwili, gdy mój mąż zginął w wypadku, brakowało mi jakiejkolwiek motywacji. Wszystkie czynności niezbędne do przeżycia wykonywałam automatycznie.
Chodziłam do pracy, czasem nawet na wywiadówki. Ale gdy wracałam do domu, nie byłam zdolna wykrzesać z siebie nic więcej. Nie miałam energii, by zadbać o dzieci. Przestało mnie interesować, co robią, jak sobie radzą, czy mają odrobione lekcje, z kim się bawią. Czasem nie obchodziło mnie nawet to, czy są głodne, czy lodówka jest pusta.
Od rana marzyłam o chwili, gdy po pracy wreszcie będę mogła zamknąć się w swojej sypialni i zrzucić z siebie ten ciężar samotnego życia. Tu mogłam płakać do woli, cierpieć i tęsknić. Mogłam czuć się przerażona tym, co się stało, i tym, co jeszcze mnie czeka. Przyszłością bez ukochanego mężczyzny.
Tamtego dnia, dwa lata temu, świat się zatrzymał, a wraz z nim moje serce. Wszystko straciło sens. Wszystko stało się bezbarwne i puste… Mówią, że żałoba trwa rok. Nieprawda. U mnie ta bezgraniczna rozpacz trwała zdecydowanie dłużej.
Nasza miłość wciąż była tak samo silna
Byliśmy małżeństwem przez 12 cudownych lat. Znaliśmy się jeszcze ze szkoły średniej, ze szkolnego korytarza i szczenięcych imprez. Nasze uczucie wybuchło dopiero wtedy, gdy każde z nas wyjechało w inny koniec Polski na studia. Spotykaliśmy się w rodzinnym mieście raz na kilka tygodni, czasem się odwiedzaliśmy. I pisaliśmy do siebie dużo pięknych listów. Młodzi, zakochani w sobie i ufni.
Trzymam listy Tadzika w szufladzie naszego dużego, robionego na zamówienie, stylowego biurka. Ale jeszcze nie mam odwagi ich przejrzeć, wrócić myślami do tamtych chwil. Jeszcze nie teraz… Zresztą pamiętam każdą ważną chwilę w naszym życiu: pierwsze rozmowy, pierwszą wspólną noc, pierwsze „kocham cię”, a potem kolejne i kolejne…
Tak jak w dniu ślubu, po przysiędze. Tadzik pocałował mnie, objął i powiedział cicho, prosto do mojego ucha:
– Kocham cię bardzo, najbardziej na świecie. I będę cię kochał do końca życia.
Nie skłamał. Wiem, że kochał mnie do końca swojego życia. Zbyt krótkiego, abym mogła się nim nacieszyć. Aby dzieci mogły się nim nacieszyć…
Gdy na świecie pojawiła się najpierw Dominika, a potem Marcin, pomyślałam, że nie można być już bardziej szczęśliwą. Mieliśmy wszystko. Siebie nawzajem, cudowne dzieci i pracę, którą obydwoje lubiliśmy. Mieliśmy dom z małym ogródkiem, a przed domem wysoki, zielony modrzew. Uczyłam się być mamą. Uczyłam się także, jak być żoną dla swojego męża.
Wbrew pozorom to nie przyszło mi naturalnie czy łatwo, każdego dnia musiałam uczyć się czegoś nowego. Czułam na sobie odpowiedzialność za dzieci, za to, kim będą i co w życiu osiągną. Pragnęłam dla nich wszystkiego, co najlepsze. Ale dbałam też o męża, tak samo jak on o mnie.
To wszystko było tym łatwiejsze, że kochaliśmy się z Tadzikiem wciąż tą samą, płomienną miłością, która z czasem stawała się coraz bardziej odpowiedzialna, mądra, dojrzała. Kochałam też moje cudowne, dobre dzieci, które odwzajemniały tę miłość w sposób bezwarunkowy i oczywisty. Byliśmy szczęśliwą rodziną. Powodziło nam się dobrze. Czuliśmy się bezpieczni.
Dzieci patrzyły na rozpacz matki
Wystarczył ułamek sekundy. Zderzenie czołowe. Tadzik nie miał szans na jakąkolwiek reakcję.
Czasem próbuję sobie wyobrazić, co czuł, gdy widział pędzące z naprzeciwka auto. Co wtedy myślał? Czy się bał? Czy wiedział, że to ostatnie sekundy jego życia? Czy cierpiał?
Nie byłam na rozprawie. Nie interesowało mnie, ani jaki wyrok dostał sprawca wypadku, ani jakie ja otrzymam odszkodowanie. Nie było aż tak surowego wyroku i tak wysokiego odszkodowania za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, aby choć w najmniejszym stopniu zadośćuczynić naszej stracie.
Dla mnie ważny był tylko fakt, że mojego męża już nie ma. Że nigdy już nie zobaczę jego brązowych oczu, uśmiechu, nie usłyszę jego głosu i nie poczuję dotyku. Tamtego dnia umarłam wraz z nim. A na moją śmierć patrzyli 10-letnia córka i 7-letni syn. Patrzyli, jak pogrążam się w rozpaczy – codziennie coraz głębszej, jakby nie miała dna.
Wtedy, w kuchni, pierwszy raz od dwóch lat poczułam coś innego niż rozpacz. Poczułam dumę z mojej córki, ale też ogromne poczucie winy, że okazałam się tak marną, tak bezduszną matką.
Kiedy oderwałam się wreszcie od futryny drzwi i podeszłam do Dominiki, coś we mnie pękło.
Objęłam córkę i przytuliłam mocno do siebie. Nic wtedy nie mogło powstrzymać histerycznego płaczu – i jej, i mojego.
– Nie płacz, córeńko – powiedziałam do niej, sama zanosząc się płaczem. – Już wszystko będzie dobrze, obiecuję.
– Mamusiu… – odezwała się, wtulając się we mnie jeszcze bardziej. – Mamusiu… Brakuje mi tatusia… Tęsknię za nim…
Bolało mnie serce, tak bardzo, że brakowało mi tchu.
Jak mogłam być tak okrutna?
Jak mogłam być taką bezduszną egoistką? Moje dzieci straciły swojego ukochanego tatę, a ja nawet ich nie pocieszałam, nie tuliłam, nigdy nie wytłumaczyłam im tego, co się stało.
Pogrążona w swoim smutku, zamknięta w swojej rozpaczy zapomniałam, że dla dzieci to też była tragedia. Być może jeszcze większa niż dla mnie! One są jeszcze małe, niedojrzałe, nie mają żadnych mechanizmów obronnych, bo do tej pory my ich broniliśmy: ja i mój mąż.
Poczułam, jak obejmuje mnie jeszcze jedna para rąk. Mój synek przyszedł do nas i przytulił się.
Objęłam go również.
– Przepraszam was. Tak bardzo was przepraszam… Teraz już będzie wszystko dobrze. Długo staliśmy tak we trójkę, rozkołysani wspólnym cierpieniem, ale i nadzieją.
– Już jestem z wami. Już będzie dobrze – powtarzałam nieskładnie, zastanawiając się ze strachem, czy Dominika i Marcin kiedykolwiek mi wybaczą.
Pozostawiłam ich samych sobie, i to wtedy gdy oboje potrzebowali mnie najbardziej!
Dzisiaj jestem z nich bardzo dumna
Sama sobie nie potrafiłam wybaczyć! Uświadomiłam sobie z bólem, że to, co się działo przez tamte dwa straszne lata, będzie miało wpływ na całe ich dalsze życie. Jakie odciśnie piętno, jakie będzie miało skutki? Czy zdołam choć trochę to naprawić? Nadrobić stracony czas? Czy zdołam im to wynagrodzić? Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Mogłam mieć tylko nadzieję.
Wieczorem zjedliśmy zupę, którą ugotowała moja córka. Rozmawialiśmy. Starałam się wytłumaczyć dzieciom, co się ze mną działo przez te dni i miesiące. Próbowałam je przeprosić. Próbowałam zdjąć z ich ramion ten ciężar, który musieli sami dźwigać. Obiecywałam, że już nigdy, przenigdy nie zostawię ich samych.
Oni opowiadali mi o swoich uczuciach, tęsknocie, smutku, żalu. Słuchając ich i ocierając im łzy, przysięgałam sobie, że jak tylko się wspólnie wypłaczemy, zatroszczę się o to, aby w naszym domu słychać było tylko śmiech. Tak jak kiedyś. Nigdy więcej płaczu i rozpaczy.
„Jestem ich matką. I jestem z tego bardzo dumna” – myślałam, patrząc na te małe, przedwcześnie dojrzałe dzieciaki.
Kiedy kilka lat później ponownie wychodziłam za mąż, moje dzieci stały tuż obok, uśmiechając się do mnie. Patrzyłam na nie z ogromną dumą i wdzięcznością. Wiedziałam, jak dużo im zawdzięczam i jakie są cudowne.
Jestem pewna, że tę siłę i wytrwałość odziedziczyły po swoim ojcu. Myślę, że on byłby tak samo dumny z nich jak ja…
Nade wszystko wierzę, że patrzy teraz na Dominikę i Marcina gdzieś Stamtąd, i jest szczęśliwy, bo zostawił po sobie dwie takie cudowne istoty. I wieczną pamięć o sobie…
Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”