Moja Maja, Majeczka… Wstyd powiedzieć, ale mnie, staremu chłopu, łzy wzruszenia kręcą się w oczach, gdy na nią patrzę. Jeszcze niedawno leżała w łóżeczku jak, nie przymierzając, mówiąca lalka, a teraz proszę – pierwszoklasistka. Specjalnie zwolniłem się z pracy, żeby być teraz z moją córką.
Zawsze przychodziłem – na wszystkie Dni Ojca, mikołajkowe imprezy i inne przedszkolne święta, na pierwszym w życiu mojej córki rozpoczęciu roku szkolnego też nie mogło mnie zabraknąć! Tym bardziej że nie bardzo jest komu mnie zastąpić.
Dla Mai muszę być i ojcem, i matką. Cóż, tak się życie ułożyło
Nigdy nie byłem aniołkiem. Swoim rodzicom sprawiałem, jak to się teraz mądrze mówi, kłopoty wychowawcze, odkąd nauczyłem się mówić. A kiedy trochę odrosłem od ziemi, zacząłem przejawiać bardzo specyficzne talenty, które później stały się moim przekleństwem. Matka do tej pory opowiada, jak mając pięć lat, ściągnąłem wujowi z ręki zegarek podczas jakiejś rodzinnej uroczystości. Zrobiłem to tak sprytnie, że nawet się nie zorientował.
Nikt mnie nie skrzyczał, tym bardziej że zegarek od razu wrócił do właściciela, a ja sam się przyznałem do psikusa. Potem tylko dumny chodziłem jak paw, że taki jestem sprytny. Rodzice też byli wtedy ze mnie dumni… przez chwilę.
W domu nigdy się nie przelewało. Ojciec ciężko pracował w fabryce, po pracy zaś lubił sobie wypić, jak wszystkie chłopy z okolicy. Mama robiła, co mogła, by utrzymać naszą piątkę – pranie i szycie od obcych przyjmowała, a zupy to potrafiła z niczego na kilka dni z rzędu nagotować. Ja chyba zresztą byłem jedyny z rodzeństwa, który nie umiał się pogodzić z tym, że nie stać nas na żadne luksusy. Moja siostra uczyła się na pielęgniarkę, ludziom chciała pomagać, brat zaraz po zawodówce zaczął pracę w tej samej fabryce, w której tak harował ojciec.
Ja byłem inny. Marzył mi się wielki świat i inne, lepsze życie. Ale uczyć się, to nie lubiłem od małego.
– Przez ten czas, co nasza pani rachunki tłumaczy, tyle potrafię zarobić, że na tydzień jej pensji starczy!
Tak powiedziałem ojcu, gdy byłem w piątej klasie. Właśnie wtedy po raz pierwszy milicja przyprowadziła mnie do domu.
Złapali mnie, jak z kolegami kradłem węgiel z wykolejonego wagonu
Dostałem za tamte mądrości wielkie lanie od ojca, pamiętam jak dziś, lecz niewiele mnie to nauczyło. No, może tylko trochę lepiej chować się przed rodzicami; bo na szkołę to mi było szkoda czasu.
Szybko skumałem się z podobnymi do mnie i wreszcie zacząłem uczyć się fachu, tyle że zupełnie nie takiego, jakiego życzyliby sobie dla mnie rodzice.
Zacząłem mianowicie uczyć się na złodzieja.
A fach okazał się wcale nie taki prosty, jak mi się na początku wydawało. Żeby nie wpaść, trzeba było mieć zgrabne ręce, cichy chód, a i umiejętność takiego zagadania upatrzonej ofiary, żeby sama z siebie wskazała, gdzie chowa pieniądze i ile ma przy sobie.
Specjalizowaliśmy się w okradaniu robotników, którzy wracali z tygodniową wypłatą. Niejeden już w drodze do domu był podpity, więc stanowił dla nas łatwy łup. Wystarczyło zagadać, korzystną transakcję zaproponować, byle tylko gościa na ubocze sprowadzić. A potem szast-prast i już pieniądze, na które on przez cały tydzień tyrał, były nasze.
Czy miałem wyrzuty sumienia? Żadnych absolutnie! Często powtarzaliśmy sobie z kumplami, że ci frajerzy sami sobie winni, no bo kto im każe z dopiero co poznanymi smarkaczami w ciemne uliczki włazić i niepewne interesy robić?
– A zresztą, jak my im nie weźmiemy tych pieniędzy, to i tak jeden z drugim tygodniówkę przepiją – mawiał Mirek, w tamtych latach mój najlepszy przyjaciel.
Po kilku miesiącach „operowania” na terenie naszego osiedla, postanowiliśmy poszerzyć – jakbym to dziś nazwał – zakres działań bandy.
Zaczęliśmy wypuszczać się na złodziejskie rajdy w inne okolice miasta, a nawet poza województwo. Szybko poszerzyliśmy też „działalność” o rozboje. Kradzieże kieszonkowe to była dla mnie wówczas bułka z masłem, czułem się nietykalny. I żyłem z dnia na dzień.
Wiadomo, człowiek młody, to głupi. Powtarzaliśmy sobie z kumplami:
– Wydawaj, baw się, żyj, bo znajdzie się sprytniejszy i ci ukradnie.
Rodzicom nie chwaliłem się, gdzie zarabiam, ale nie ma wątpliwości – musieli się czegoś domyślać, bo za dużo nowych rzeczy do domu przynosiłem.
Kilka razy proponowałem matce, że się dorzucę do jedzenia, patrzeć już bowiem nie mogłem, jak płacze do nocy nad robotą. Matka jednak odżegnywała się ode mnie ze strachem:
– Ja nie chcę wiedzieć, skąd ty masz pieniądze, synku. Przecież nigdzie nie pracujesz – powiedziała mi raz. – Ale ja, póki mi życia starczy, grosza z nich nie wezmę… Chyba by mi ręce pousychały! Mam tylko nadzieję, że ludzi nie krzywdzisz. Nie tak cię wychowałam.
Głupio mi się trochę zrobiło, bo przecież krzywdziłem ludzi, i to jak. Jeden to podobno nawet wieszać się chciał, jak mu pewnego czwartku dorobek całego życia z domu wynieśliśmy.
Jednak wtedy tylko wzruszyłem ramionami na słowa matki i więcej do tematu nie wracałem. Jak się zajmowało tym, czym ja się zajmowałem, lepiej było za dużo nie myśleć i nie mędrkować.
Tym bardziej że nasza działalność stała się z czasem coraz bardziej brutalna i niebezpieczna. Już nie ograniczaliśmy się do okradania wracających z pracy czy z poczty. Zaczęliśmy planować prawdziwe napady na mieszkania, takie, jakie widzieliśmy na filmach. Życie stało się tym sposobem jeszcze szybsze, jeszcze bardziej ryzykowne.
W tym właśnie okresie poznałem Kaśkę
A trzeba przyznać, że stało się to w raczej nieciekawych okolicznościach.
Kaśka była córką właściciela lokalnej kwiaciarni, na którą od dawna się zasadzaliśmy. Jego interes całkiem nieźle się kręcił, czasem to nawet kolejki po te jego wiechcie się ustawiały! Właściciel był jednak człowiekiem bardzo ostrożnym – dom okratowany, dwa groźne psy na podwórzu… Ale gdzieś musiał mieć grubszą forsę schowaną!
Wiedzieliśmy jednak, że nie uda się tak po prostu go okraść. Za duże ryzyko.
I wtedy Mirek wpadł na pomysł, żeby zorganizować napad na kwiaciarnię taki, jak widzieliśmy nieraz na filmach: kominiarki, groźne głosy, no i broń oczywiście. Jako że prawdziwą nie dysponowaliśmy, postanowiliśmy posłużyć się do zastraszenia bezbronnej ekspedientki nożem. Od razu bowiem zaplanowaliśmy sobie, że w tym dniu przy kasie nie może być właściciela, a jedynie jego żona lub córka. Padło na Kaśkę.
Do pewnego punktu całą akcję przeprowadziliśmy zgodnie z planem – było już ciemno, kwadrans do zamknięcia, wtargnięcie czterech zbirów, krzyki, błagania, strach młodej, otwarta kasa… Wszystko przebiegało, jak dla nas, normalnie. Aż w pewnym momencie Tomek (nie wiem, co go napadło) krzyknął:
– Nie potrzeba nam przecież świadka! Bierzemy tę dziewuchę!
Nie mam pojęcia, co on sobie wtedy myślał, chyba za dużo filmów się naoglądał – jednak nie było czasu na dyskusje. Wpakowaliśmy Kaśkę do samochodu i wywieźliśmy do piwnicy w chałupie jednego z kolegów. Oczywiście szybko zdaliśmy sobie sprawę, jaka to głupota.
Owszem, od lat paraliśmy się złodziejskim fachem, policja deptała nam po piętach i po dobrych kilka latek odsiadki groziło każdemu z nas, ale przecież nie byliśmy porywaczami ani tym bardziej mordercami! Nikt nie zamierzał nic złego zrobić tej dziewczynie.
Kiedy więc opadły pierwsze emocje, zaczęliśmy główkować, jak pozbyć się kłopotu.
– Nie ma wyjścia, trzeba ją wypuścić – rzucił któryś.
– Takiś mądry? – wkurzył się inny.
– A jeśli ona nas rozpozna?
Podczas całej akcji mieliśmy wprawdzie na twarzach kominiarki, mogła jednak poznać nasze głosy…
W końcu postanowiliśmy przetrzymać dziewczynę jedną noc w piwnicy, żeby jej głupie pomysły do głowy nie przychodziły, a rano wypuścić… Teraz, jak o tym pomyślę, to aż mnie ciarki przechodzą, jaki człowiek był głupi, ale wtedy działaliśmy zupełnie jak w transie!
Do pilnowania Kaśki wyznaczono mnie, bo uchodziłem za najbardziej opanowanego w grupie i takiego, co łatwo nie ulega panice. Jakby coś poszło nie tak, ja niby najlepiej miałem wiedzieć, co robić – tak uznali moi kumple.
No i rzeczywiście, wszystko „poszło nie tak”, a przynajmniej nie tak, jak którykolwiek z nas mógłby się spodziewać.
Bo kiedy tak siedzieliśmy z tą dziewczyną, której miałem niby pilnować, to z nudów zaczęliśmy gadać. I dużo ciekawych rzeczy o córce kwiaciarza wówczas się dowiedziałem: że wcale nie jest taką grzeczną panienką, że o niczym innym bardziej nie marzy, jak o wyrwaniu się z domu, spod surowego ojcowskiego nadzoru, że wcale się nas nie boi i że nigdy nas nie wyda…
Dość powiedzieć, że nad ranem, gdy ją wypuszczałem z piwnicy, ustaliliśmy, że spotkamy się następnego dnia. Wiem – brzmi to nieprawdopodobnie – ale właśnie w ten sposób zostaliśmy parą (raczej niezwyczajną, łagodnie mówiąc).
Ona – dziewczyna z dobrego domu, ja zwykły złodziej. Musieliśmy chować się z tym swoim uczuciem dosłownie przed całym światem, bo nie było osoby, która by taki związek akceptowała.
Może to też jednak sprawiało – ta ciągła adrenalina i emocje – że tak dobrze nam było ze sobą… Z czasem wszystko między nami pewnie by się w naturalny sposób rozmyło i skończyło, jak to zwykle bywa w młodości. Niestety – a może „stety”? – stało się inaczej.
Po dwóch miesiącach tej naszej konspiracyjnej znajomości Kaśka zadzwoniła do mnie cała spanikowana i wyszeptała:
– Musimy pogadać.
Jak dziewczyna tak mówi, to z reguły nic dobrego nie oznacza. I tym razem Kaśka zastrzeliła mnie nowiną:
– Jestem w ciąży – oznajmiła.
Byłem załamany. Czułem się młody, o wiele za młody na to, by zostać ojcem! Życie z niemowlakiem wyobrażałem sobie jako koniec wolności, nie chciałem się żenić z Kaśką, nie chciałem zakładać rodziny, po prostu dół totalny!
Mimo to ani przez chwilę nie myślałem, żeby „pozbyć się problemu” – jak mawiano w moim środowisku. Kiedy więc Kaśka zaproponowała takie rozwiązanie (na które ja miałem tylko dać pieniądze), ostro się z nią pokłóciłem:
– Tyle rodzin nie może mieć dzieci! – warczałem. – Urodzisz je, a potem najwyżej komuś oddasz! Podobno można na tym nawet nieźle zarobić… – kusiłem, choć do dzisiaj nie wiem, skąd wziął mi się wtedy taki pomysł.
Kaśka nie była zachwycona. No cóż, nic dziwnego, bo jej sytuacja była dużo trudniejsza od mojej. Rodzina się od niej odsunęła, musiała z chałupy się wyprowadzić, teraz ja byłem jej jedyną szansą.
Zamieszkaliśmy razem i – przyznaję otwarcie – czar prysł. Już kilka tygodni życia pod jednym dachem wystarczyło, abym wiedział na pewno, że żenić się z tą dziewuchą nie chcę! Ale za dzieciaka czułem się odpowiedzialny, więc byłem gotów razem z Kaśką go wychować.
Mijały miesiące i wreszcie jesienią urodziła się Maja
A potem Kasia zrobiła rzecz, która mnie do tej pory zdumiewa – porzuciła swoją córkę i wyjechała za granicę szukać szczęścia. Wiele zachodu kosztowało mnie udowodnienie, że Maja to naprawdę moje dziecko, i że zamierzam ją wychować. Już wtedy wiedziałem jednak, że warto. Bo kiedy w szpitalu po raz pierwszy spojrzałem w czarne oczy swojej córeczki, zakochałem się bez pamięci!
Od pierwszej chwili byłem pewien, że choć matka postąpiła z nią w tak okrutny sposób, ja nigdy jej nie opuszczę. Kiedy tylko maluch wprowadził się do mojego mieszkania, przysiągłem sobie też, że koniec ze złodziejstwem. Nie chciałem, by taka kruszynka musiała się mnie kiedykolwiek wstydzić przed koleżankami. Poza tym, gdyby w końcu mnie złapano, Maja zostałaby sama na świecie! Nigdy bym sobie tego nie darował.
Tak więc to, co nie udało się moim rodzicom ani nauczycielom, udało się temu ważącemu ledwie trzy i pół kilograma maleństwu: oto w wieku dwudziestu dziewięciu lat Szybki Zyga postanowił zostać uczciwym człowiekiem.
Oczywiście, moja droga do życia, jakie teraz prowadzę, nie była usłana różami. Nigdy nie zdobyłem przecież żadnego zawodu i wiele spraw musiałem zaczynać zupełnie od początku. Nie miałem przyjaciół, bo ci, z którymi spędziłem tyle lat swojego życia, okazali się niewiele warci. Na rodzinę też nie mogłem liczyć, gdyż nikt nie wierzył, że moja chęć poprawy jest szczera.
Z czasem jednak zbudowałem wszystko – prawdziwy dom dla Mai i zaufanie rodziców, no i niewielki warsztat samochodowy, który stał się moim źródłem utrzymania… W życiu zabrakło mi tylko jednego. Prawdziwej miłości. Z matką Mai przestałem utrzymywać kontakt krótko po tym, gdy zrzekła się praw do córki. Inne kobiety uciekały od samotnego ojca, gdzie pieprz rośnie.
Ale nie żałuję. Nie mam nawet czasu rozmyślać, co by było, gdyby… Wystarczy, że rano usłyszę słodki głosik: „Tatuniu, kocham cię najbardziej na świecie!” – i czuję się, jakby zaświeciło słońce, a wszystkie troski znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Majeczko, choć jesteś jeszcze za mała, by cokolwiek z tego zrozumieć, dziękuję ci za to, kim się dzięki tobie stałem! Córeńko, jesteś moim największym szczęściem, moim skarbem.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Fanaberie, nie żadna depresja. Żona stała już na balkonie z córką na rękach...
Mąż zdradzał mnie 10 lat. Miał z kochanką dziecko, a ze mną nie chciał
Postanowiłam oddać mamę do hospicjum. Wreszcie odetchnę
Nie lubiłam drugiej żony mojego ojca i nie ukrywałam tego
Matka była ze mną tylko tylko 3 dni po urodzeniu