„Ponad 50 lat temu poznałam faceta i uciekłam dla niego z domu. Miał być tym jedynym, ale porzucił mnie jak stary płaszcz”

starsza pani wspomina kochanka fot. Adobe Stock, StockPhotoPro
„Mieliśmy sporo czasu, bo nasz właściwy pociąg odjeżdżał dopiero późnym wieczorem. Piliśmy oranżadę w obskurnym, dworcowym bufecie; do dzisiaj pamiętam jej lepką słodycz. Zbyszek mówił, że moje usta smakują truskawkami. Czas się zatrzymał. Świat był jak zaczarowany! Sapiąca lokomotywa zatrzymała się na peronie, żeby nas zawieźć do nieba”.
/ 23.05.2023 11:15
starsza pani wspomina kochanka fot. Adobe Stock, StockPhotoPro

Nie znaliśmy angielskiego, więc spisywaliśmy z płyt fonetycznie obce słowa i szarpiąc struny gitary, zawodziliśmy „Blowing in the Wind” albo „Hurricane”, bo Bob Dylan i Willi Nelson to byli nasi idole!
Dziewczyny malowały oczy w czarne łódki, w bluzkach wycinały dekolty opadające na jedno ramię. Chłopcy nosili zgrzebne swetry, zapuszczali brody.

Żeby zadzwonić do Zbyszka, stałam godzinami w kolejce do budki telefonicznej. Nie miałam telewizora. W domu było radio.

Zamiast oglądać seriale, słuchało się „Matysiaków”

Raz w tygodniu krochmaliłam na sztywno płócienną halkę z falbanami, żeby spódnica stała na niej, jak na krynolinie. Talię ściskałam szerokim paskiem, z wielką klamrą.

Zaliczyłam pierwszy rok ekonomii. Zbyszek mówił: „jedź ze mną… będzie cudnie!” Zaczynało się lato 1966. Pachniały akacje…

Wróżyłam: „kocha, lubi, szanuje” Zawsze wychodziło, że kocha! Nakłamałam w domu, że szykują mi się studenckie praktyki. „Obowiązkowe!” – podkreślałam, żeby mamie nie przyszło do głowy marudzić i dopytywać się, co i jak? Spakowałam stary, parciany plecak i pozwoliłam się nawet odprowadzić na dworzec. Czekała tam gromada młodych ludzi z gitarami i z całym wakacyjnym oprzyrządowaniem, więc mojej mamie do głowy nie przyszło, że to jedna wielka ściema!

Oszukałam mamę, żeby wyjechać razem z nim. Było cmok, cmok, machanie z okna, kiedy pociąg ruszył i… wysiadka na pierwszej, podmiejskiej stacji. Tam już czekał na mnie Zbyszek. Ze szczęścia nie mogłam mówić, tylko całowaliśmy się jak szaleni, aż jakaś starsza pani na nas nakrzyczała, że jesteśmy zepsuci i  bez wstydu. Wtedy nie manifestowało się uczuć publicznie.

Mieliśmy sporo czasu, bo nasz właściwy pociąg odjeżdżał dopiero późnym wieczorem. Piliśmy oranżadę w obskurnym, dworcowym bufecie; do dzisiaj pamiętam jej lepką słodycz. Zbyszek mówił, że moje usta smakują truskawkami. Czas się zatrzymał.

Świat był jak zaczarowany!

Sapiąca lokomotywa zatrzymała się na peronie, żeby nas zawieźć do nieba! Nie przeraził nas nawet potworny tłok w przedziałach i na korytarzach. Byliśmy młodzi, wysportowani, zręczni jak węże, więc wczołgaliśmy się między walizki, torby, paczki i spoconych podróżnych, myśląc tylko o tym, żeby być blisko siebie. To mieliśmy jak w banku, bo ludzie byli upchani jak śledzie w beczce. Dziś na sto procent nie zniosłabym nawet godziny w takim ścisku!

Na miejscu byliśmy o świcie. Jeszcze zdążyliśmy pognać na plażę, żeby zobaczyć wschód słońca. Morze było gładkie, bez jednej fali, ciepłe…

Szybko skończyły się nam pieniądze. Na szczęście Zbyszek wykombinował od kumpla namiot i rozbiliśmy się na dziko. Było więc gdzie spać!

A reszta? Zamiast dwóch porcji rybki, braliśmy w smażalni jedną i dzieliliśmy ją na pół. Potem jedliśmy makaron, żeby starczyło na piwo dla Zbyszka. Kiedy stać nas było tylko na suche bułki, postanowiłam poszukać jakiejś pracy.

Zatrudniłam się jako kelnerka i pomoc kuchenna w jednym z ośrodków wczasowych. Zaczynałam od szóstej rano, kończyłam o dwudziestej pierwszej. Dwa dni pracy, dzień wolnego; wydawało mi się, że to pestka! Po pierwszej zmianie nie czułam rąk i nóg!

Ledwo się wyczołgałam z namiotu, starając się nie robić hałasu, bo Zbyszek jeszcze spał. Zobaczyliśmy się dopiero w porze obiadu. Wyniosłam mu swoje jedzenie, sama ledwo pochlipałam trochę cienkiej zupki.

Na początku Zbyszek po mnie przychodził

Później sama wracałam do namiotu, a on pojawiał się, kiedy już spałam. Pachniał winem owocowym. Budził mnie na miłość, choć półprzytomna, nie bardzo miałam na to ochotę. Po tygodniu byłam tak zmęczona, że w wolny dzień zwlokłam się koło drugiej po południu. Namiot był pusty.

Zbyszek leżał na plaży w grajdole pełnym nieznanych mi ludzi. Było tam kilka bardzo ładnych dziewczyn i paru chłopaków. Musieli mieć kasę, bo pili piwo i jedli lody na patyku.

– Śpioch przyszedł – powitał mnie Zbyszek – Nareszcie! Już myślałem, że przekimasz cały dzień!
Nie zapytał, jak się czuję ani czy nie jestem głodna. Nic go nie obchodziło. Grali w siatkówkę i Zbyszek się popisywał. A ja siedziałam sama. Chciało mi się pić. W perspektywie miałam następne dwa dni ciężkiej harówki. Wróciłam do namiotu. Zbyszek chyba nawet tego nie zauważył...

Przyszedł dopiero w nocy. Znowu był lekko podpity i bardzo czuły. Kochaliśmy się namiętnie. Mówił mi same piękne słowa, że jestem dobra, zaradna, opiekuńcza i w ogóle – idealna.
W sobotę dostałam tygodniówkę. Niedzielę miałam wolną, więc spodziewałam się szampańskiej zabawy.

– Kochanie – tłumaczył mi Zbyszek – Nie warto wydawać kasy na jakiś lokal. Kupimy wino i pójdziemy na ognisko do ludzi z plaży. Są bardzo fajni.

Nie protestowałam, chociaż wolałabym wieczór we dwoje, w jakiejś przytulnej kawiarence przy molo.

Noc była gorąca i pełna gwiazd

Księżyc rysował jasną ścieżkę na wodzie. Pragnęłam, żeby Zbyszek był blisko mnie, żeby mnie obejmował i żeby było dla wszystkich jasne, że to mój chłopak. Żeby to zrozumiała przede wszystkim jedna z tych dziewczyn: blondynka z niebieskimi oczami, których nie spuszczała ze Zbyszka. Widziałam, że i on na nią ukradkiem zerka…

Nie mogłam przeoczyć niby nic nieznaczących gestów i uśmiechów. Tego, jak dotykał jej ręki, nalewając wino do szklanek, jak się ona o niego ocierała gołym ramieniem i jak tańczyli przytuleni.

Szumiało mi w głowie, więc wyszarpnęłam Zbyszka z objęć tej dziewczyny i rozkazałam: „wracamy!”

– Idź sama, jeśli chcesz – powiedział. – Ja się świetnie bawię!

Rozpłakałam się…

– Jutro idę do roboty, muszę się wyspać – prosiłam.

– To wracaj i śpij. Czy ja ci bronię?!

Wszyscy się na nas gapili. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam. Sama…

Poszłam do pracy spuchnięta od płaczu. Wierzyłam, że Zbyszek przyleci i mnie przeprosi, ale nie przychodził. Pod wieczór zawołała mnie szefowa.

– Czego ty taka zaryczana? Stało się coś? – zapytała.

Opowiedziałam jej wszystko. Kiwała głową, wzdychała, chlipała razem ze mną, aż wreszcie zdecydowała:

– Rzuć w diabły tego gnojka! Spakuj ciuchy i przenieś się do mnie.

– To znaczy, gdzie?

– Dam ci służbówkę. Małą jak szafa, ale z wygodnym łóżkiem.

– Czemu pani chce mi pomagać?

– Widzę, że jesteś pracowita, czysta i zręczna. Nie kradniesz, nie łajdaczysz się. Goście cię chwalą, że jesteś miła i kulturalna. Popracujesz do końca wakacji. Zmienię ci grafik; będziesz miała zmianę: tydzień rano i tydzień po południu. Niedziela albo sobota wolne. Możesz się byczyć na plaży do woli. Pasuje?

– Pasuje. Tylko nadal nie wiem, czy nie powinnam wracać do domu?

– Wrócisz, jak przyjdzie pora. Pokaż draniowi, że masz go w nosie.

Pobiegłam po torbę z ciuchami

Zbyszka nadal nie było. Kiedy po trzech dniach poszłam tam znowu, zastałam tylko wygnieciony na trawie ślad.

Nie szukał mnie. Nie martwił się, czy przypadkiem nie stało mi się coś złego. Zniknął, a z nim piękne słowa o miłości i przysięgi, że zawsze będziemy razem.

Akacje przekwitały, a z nimi zmieniła się moja wróżba; teraz wychodziło „nie chce, nie dba, żartuje!...”
Pracowałam w uzdrowisku do połowy września. Szefowa była ostra i klęła jak stary bosman, ale serce miała szczerozłote. Traktowała mnie przyjaźnie, a na koniec dała sporą premię.

Zbyszka zobaczyłam dopiero w połowie października, na uczelni. Podszedł do mnie, choć unikałam spotkania. Zachowywał się zwyczajnie, jakbyśmy się rozstali wczoraj i w najlepszej zgodzie.

– Ładnie wyglądasz – zaczął. – Podobno zrobiłaś karierę na wybrzeżu?

– Nie powiem, żeby karierę… Po prostu ciężko pracowałam.

– Zawsze mówiłem, że praca mewki portowej to ciężki kawał chleba!

Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. Zatkało mnie. Dookoła stali ludzie z naszego roku. Słuchali. Niektórzy zaczynali się głupio uśmiechać.

– Jak możesz być taki podły? – wyjąkałam. – Przecież to ty mnie zostawiłeś.

– Ale jakoś się udało? – kpił.

– Ty draniu! Sam poleciałeś do innej dziewuchy! Rzuciłeś mnie!

– Kiedy się dowiedziałem, że się puszczasz z marynarzami, jak ostatnia dziwka, nie miałem innego wyjścia.

Wtedy go walnęłam… Z całej siły. Pięścią w nos. A rękę po noszeniu ciężkich tac z posiłkami miałam silną, skręcił się jak korkociąg. Gdy się wyprostował, dostał z kolana w najczulsze miejsce. Mocno, jak tylko potrafiłam!

Leżał na podłodze i skamlał… Otaczał nas wianuszek gapiów. Roztrąciłam tłum i spokojnie wyszłam z budynku. Pojechałam prosto do dziekanatu.

Zabrałam swoje papiery

Mamie wytłumaczyłam, co się stało. Zgodziła się, że nie mam czego tu szukać. Zadzwoniłam do szefowej i zapytałam, czy mogę przyjechać? „Czekam” – powiedziała, więc znowu wsiadłam do pociągu.

Przeniosłam się na Uniwersytet Gdański. Mieszkałam w akademiku, ale często jeździłam do uzdrowiska i pomagałam w kuchni i na sali. Skończyłam studia w terminie.

W grudniu 1970 roku moja szefowa straciła kogoś bardzo jej bliskiego. Nie miała siły prowadzić interesu, więc przeszła na rentę. W uzdrowisku rządził już ktoś inny.

Przyszedł czas na mnie. Spłaciłam swój dług.  Opiekowałam się nią do końca. Traktowała mnie jak córkę. Bardzo ciepło ją wspominam…

Nie wyszłam za mąż, ale przeżyłam piękną miłość. Byliśmy w wolnym związku prawie trzydzieści lat, choć połowę z tego mój mężczyzna spędził na morzu. Nie chcieliśmy mieć dzieci. O Zbyszku nic nie wiem...

Czytaj także:
„Domek na Mazurach miał być naszą ostoją, a nasi bliscy traktują go jak darmowy hotel. Koszmar, dłużej tak być nie może”
„Mąż wyjechał na chwilę za granicę, by zarobić na dom. Uwiódł tam kochankę i oznajmił, że nie wraca. Nie ze mną te numery”
„Mąż zamknął mnie w złotej klatce, a gdy się znudził, wyrzucił nas z domu i sprowadził sobie 20-letnią lafiryndę”

Redakcja poleca

REKLAMA