„Pomogłam schorowanej staruszce i dałam jej rodzinne ciepło. W podzięce ta obsypała mnie złotem. Dosłownie”

Kobieta, która dostała spadek fot. Adobe Stock, fizkes
„Pokochałam ją. Starszą panią z taką wolą życia, której pozazdrościłaby jej niejedna 30-latka. Człowieka, który pomimo choroby umiał cieszyć się każdym dniem, a jedno z ostatnich zdań, jakie od niej usłyszałam, brzmiało: >>miałam dobre życie<<. Powiedziała to, gdy umierała w moich ramionach”.
/ 21.09.2022 08:30
Kobieta, która dostała spadek fot. Adobe Stock, fizkes

Tęsknić za nią zaczęłam dużo, dużo wcześniej. Zanim ksiądz, po skropieniu trumny święconą wodą, rzucił na nią kilka grudek ziemi, które uderzając o wieko, wydały przygnębiający, głuchy pogłos.

Oddała mi całą siebie

Dojmującą tęsknotę poczułam już wtedy, gdy dowiedziałam się od zaprzyjaźnionej kierowniczki domu spokojnej starości, że w jej ośrodku nie ma odpowiednich warunków dla osoby tak chorej jak pani Teresa. Dlatego po siedmiu latach życia w pokoju nr 118, po podpisaniu kilku dokumentów, zostanie ona przeniesiona do hospicjum. Nie, to było jeszcze wcześniej.

Właściwie tęsknić za nią zaczęłam w dniu, gdy się poznałyśmy. Po kilkunastu minutach naszej pierwszej rozmowy dotarły do mnie dwie rzeczy: jak wspaniałą jest kobietą i jak wiele może dać, choć pozornie nie ma nic, poza słabym uśmiechem. Druga – że nie wiadomo, ile czasu nam zostało na wspólne rozmowy, spacery, przesiadywanie na ławce w parku.

Wolontariatem zajmowałam się od dawna, chyba od 11. roku życia. Po naszym osiedlu biegał wtedy bezpański pies. Łagodny, średniej wielkości kundelek, trochę zabiedzony, jadał to, co znalazł. Dokarmiałam go trochę, ale był bardzo nieufny. Któregoś dnia, biedaka potrącił samochód.

Szczęście w nieszczęściu, przeżył, ale miał pogruchotane tylne łapy. Zaniosłam go do weterynarza, który upierał się, żeby go uśpić. Odpuścił, bo strasznie płakałam. „Szkoda psa, będzie się męczył” – powiedział, gdy już poskładał kundelka do kupy.

Postanowiłam, że będzie inaczej: dołożę starań, aby jego życie wyglądało w miarę normalnie. Z tatą zrobiliśmy mu coś w rodzaju wózeczka inwalidzkiego mocowanego do uszkodzonych bioder dwoma paskami. Po kilku dniach nauki, Kawior, bo tak go nazwaliśmy, poczuł się pewniej. Po miesiącu zapomniał, że kiedyś było inaczej i śmigał na tej swojej deskorolce jak szalony, wzbudzając sensację na spacerze. Niestety, mama odmówiła przyjęcia psa na stałe do mieszkania.

Jak tylko wydobrzeje, musisz znaleźć dla niego opiekuna, powtarzała. I chcąc nie chcąc, Kawior, który jako inwalida nie znalazł u nikogo schronienia, wylądował w schronisku. Odwiedzałam go, jak mogłam najczęściej, czasami codziennie. Wyprowadzałam na spacery, przynosiłam smakołyki. Łączyła nas silna więź. Do dziś, mimo że Kawior biega już po Psiej Łące po drugiej stronie życia, widzę jego ślepia, rozbłyskujące na mój widok i gasnące, gdy wychodziłam.

Teresa umierała w moich ramionach

Potem zaczęłam wolontariat w domu spokojnej starości i w hospicjum. Tam poznałam wielu ludzi, którzy lepiej lub gorzej radzili sobie z tym, że ich życie dobiega kresu. Tam też poznałam panią Teresę.

– Gołąbeczko, możesz na chwilkę? – szłam właśnie korytarzem i kiedy mijałam otwarte drzwi kolejnego pokoju, dobiegły mnie te słowa.

Mniej sprawni pensjonariusze często prosili mnie o pomoc. I nic dziwnego, w końcu po to tu przychodziłam.

– A dzień dobry – odpowiedziałam z uśmiechem. – My się jeszcze chyba nie poznałyśmy, o ile mnie pamięć nie myli? Pomóc w czymś?

Starsza pani, która siedziała na skraju łóżka, głową wskazała na kule, stojące w rogu pokoju.

– Pamięć, gołąbeczko, to może zawodzić taką starą babkę jak ja, nie ciebie – odpowiedziała rezolutnie. – Podaj mi, proszę, moje dwie rezerwowe nogi. Jak zwykle któraś pielęgniarka przestawiła je w kąt, tyle razy mówiłam, że bez nich trudno mi wstać.

Podałam jej kule i pomogłam się podnieść tej drobnej, zasuszonej babince z białymi włosami w nieładzie.

– Rzeczywiście, nie było jeszcze okazji – wyciągnęła do mnie dłoń. – Jestem Teresa.

– Wiktoria – powiedziałam i delikatnie uścisnęłam jej mikrą dłoń. – Ale wszyscy mówią do mnie Wika.

– Wiktoria. Piękne, dostojne imię. No i oznacza zwycięstwo – dodała. – To co, skoro już tu jesteś, może przespacerujemy się troszkę? Na początek proponuję do końca korytarza i z powrotem. Co ty na to?

I tak poznałam kobietę, która opowiedziała mi swoją historię. Starszą panią z taką wolą życia, której pozazdrościłaby jej niejedna trzydziestolatka. Człowieka, który pomimo choroby umiał cieszyć się każdym dniem, a jedno z ostatnich zdań, jakie od niej usłyszałam, brzmiało: „miałam dobre życie”. Powiedziała to, gdy umierała w moich ramionach.

Byłam u niej prawie codziennie, rozmawiałyśmy w nieskończoność. O wojnie, która przerwała jej dzieciństwo, zabrała dom i przegoniła całą rodzinę na drugi koniec Polski. O studiach, które ukończyła w wieku 35 lat, i o mężu, którego poznała na stażu. Oświadczył się jej, wręczając pierścionek z miedzianego drutu, a prawdziwy, taki z małym brylancikiem, kupił jej 10 lat później, gdy od dawna byli już małżeństwem.

I o tym, jak od parunastu lat musi sobie radzić samotnie, bo mąż zmarł, a dzieci nie mieli. Uwielbiałam jej słuchać, ale czasem też opowiadałam o sobie, bo była osobą, przy której człowiek otwierał się bezwiednie. 

Pokonała gnoja 2 razy i brakło jej siły

Kiedyś zapytała mnie o moje marzenia, a ja chwilę się zastanawiałam, aby nie wyskoczyć z jakimś banałem.

– Mam chyba standardowe marzenia dziewczyny w moim wieku. Chciałabym się usamodzielnić, przenieść się na swoje. Na razie stać mnie mniej więcej na korytarz i pół kuchni, tyle dałam radę odłożyć. No i kiedyś chciałabym mieć swoje przytulisko dla psów – zwierzyłam się jej. – A ty, Tereso? – zapytałam.

Uśmiechnęła się łagodnie. Przymknęła oczy i wystawiła twarz ku słońcu. Nie odpowiedziała.

– Chyba już wracamy, co? Robi się troszkę chłodno – zasugerowałam podczas jednej z naszych ławkowych nasiadówek w parku koło ośrodka.

Wiedziałam, że Teresa przeciągałaby te chwile w nieskończoność, ale martwiłam się o jej zdrowie, wyglądała coraz słabiej.

– Zaczekaj – złapała mnie za rękę. – Posiedźmy jeszcze chwilę. Proszę.

Powiedziała to tak, jakby przeczuwała, że więcej nie przysiądziemy na ławeczce. Nazajutrz zaniemogła, wezwano karetkę, która zabrała ją do szpitala. Dopiero tam powiedziała mi, że pokonała gnoja dwa razy, ale chyba nie ma już siły na trzecią bitwę. Z początku nie wiedziałam, o co jej chodzi. Po chwili dotarło do mnie, że to rak.

Próbowałam ją pocieszać tak, jak umiałam, dodawać jej siły. Ale w jej oczach widziałam, że odpuszcza, gaśnie, że chce już tylko jednego.

Myślałam, że usnęła

– Potrzebuję już odpocząć, gołąbeczko – wyszeptała mi do ucha w hospicjum, gdy poprawiałam jej poduszkę pod głową. Uśmiechała się przy tym, ale inaczej, nie tak jak kiedyś.
Chciałam powiedzieć, że oczywiście, jak najbardziej, niech się prześpi, a ja przy niej posiedzę. Ale wiedziałam, że chodzi jej o coś innego.

Umarła w czwartek, w bardzo ładny, słoneczny czwartek. Siedziałam przy niej i próbowałam namówić ją na zastrzyk z morfiny, widziałam, jak strasznie się męczy. Ale ona nie chciała, mówiła, że to ją strasznie otępia, a ona – dopóki daje radę – chce oglądać świat na trzeźwo, choćby miał to być tylko sufit pokoju. Gdy ból stał się już nie do zniesienia, Teresa sama prosiła o zastrzyk.

Uśmiechnęła się do mnie wtedy i przymknęła oczy. Myślałam, że usnęła. To dobrze, sen pomaga, pomyślałam. Nigdy więcej ich nie otworzyła. Po pogrzebie dłuższy czas nie chodziłam do ośrodka, nie odwiedzałam schroniska, nie zaglądałam do hospicjum. Jeśli chciałam kiedykolwiek tam jeszcze wrócić, musiałam na jakiś czas się od tego wszystkiego oddalić. Całkowicie odciąć.

Dni mijały powoli. Niepostrzeżenie wychodziłam na prostą, jakoś krzepłam po tych wszystkich trudnych przeżyciach. Któregoś dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyła je moja mama.

– Wika! Do ciebie – krzyknęła w głąb mieszkania.

W drzwiach zobaczyłam listonosza z przygotowanym długopisem. Pismo urzędowe. Z sądu. Strach, który na chwilę mnie obleciał, ustąpił miejsca bezbrzeżnemu zdumieniu, gdy rozerwałam kopertę i przeczytałam wiadomość. Gdy kilka dni później pani sędzia beznamiętnym głosem odczytała treść testamentu pozostawionego przez Teresę, musiałam usiąść. Wiele razy udowadniała mi, że jest niezwykła, ale to, co zrobiła teraz…

Dziękuję za wszystko, moja gołąbeczko

– …biorąc pod uwagę ostatnią wolę zmarłej zawartą w niniejszym testamencie, nie pozostaje mi nic innego, jak poinformować panią – tu pani sędzia wskazała na mnie – iż jest pani jedyną spadkobierczynią oszczędności ulokowanych na koncie sporządzającej testament – tymi słowami zakończyła, a mnie kręciło się w głowie.

– A tak, przepraszam – dodała po chwili. – Zmarła prosiła o przekazanie pani tego listu. Proszę podejść.

Wręczyła mi cienką kopertę. Gdy dotarłam do domu i ją otworzyłam, w środku znalazłam kilka słów nabazgranych schorowaną, zmęczoną ręką. Nie mogłam już ani chwili dłużej powstrzymywać łez.

„Może wystarczy, abyś spełniła swoje marzenia. Pewnie zabraknie już na schronisko, ale może chociaż na jednego psa. Dziękuję za wszystko, moja gołąbeczko”.

Pisząc to, siedzę w swojej małej, przytulnej kawalerce. Jest skromna, ale ciepła, i chce się do niej wracać, zupełnie jak do osoby, która mi ją podarowała. Nie jestem też już sama, moje stopy grzeje czarny jak smoła kundelek, którego adoptowałam kilka tygodni temu.

Ktoś przywiązał go rok temu do drzewa w lesie, a potem piesek cudem trafił do schroniska. Nazwałam go Kawior, tak jak tamtego, przed wieloma laty. Oczy błyszczą mu bezustannie, a gdy w nie patrzę, przypominają mi, od czego to wszystko się zaczęło…

Czytaj także:
„Żona mojego szpitalnego sąsiada wydawała mi się aniołem. Całymi dniami siedziała przy mężu, nie to co moja Hanka...”
„Rozpiłam się po tym, jak mój mąż zginął w wypadku. Wpadłam w nałóg i otrzeźwiałam dopiero, gdy zabrali mi dziecko”
„Dniami i nocami haruję przy dziecku, a mąż w niczym nie pomaga. Że niby jest zmęczony i musi odpocząć. A ja nie muszę?”

Redakcja poleca

REKLAMA