„Pomogłam biednemu chłopcu, który walczył z chorobą, a za mną poszli inni. Dzięki Maciusiowi odzyskałam wiarę w ludzi”

kobieta  po 40tce z chłopcem fot. adobe Stock, Dragana Gordic
„Od początku ludzie odnosili się do mojej akcji bardzo życzliwie i rzeczywiście kupowali więcej! Ze szkoły Maciusia przyszły nawet dwie wychowawczynie razem ze starszymi uczniami, którzy chcieli kupić tego dnia ciastka tylko u mnie. Po dwóch godzinach nie było już nic i musiałam zadzwonić po nową dostawę”.
/ 03.09.2023 09:45
kobieta  po 40tce z chłopcem fot. adobe Stock, Dragana Gordic

Zawsze byłam wrażliwa na ludzkie cierpienie. Nie mogłam przejść obojętnie obok kogoś, kto żebrał na ulicy, bo według mnie taka osoba potrzebowała wsparcia. Przecież inaczej nie wystawiałaby się na takie upokorzenie, prawda? Dawałam więc zawsze chociażby kilka groszy. Tyle, ile mogłam. I nie zwracałam uwagi na kpiące komentarze znajomych, że daję się nabierać na „biedę”, bo podobno większość żebraków to tak naprawdę majętni ludzi, którzy z żebrania uczynili sobie sposób na życie.

– Ja od dwóch złotych nie zbiednieję, a on sobie za nie pałacu nie zbuduje – mówiłam. – Ale jeśli naprawdę jest głodny, to już bułkę kupi. I moje pieniądze nie pójdą na marne.

Najbardziej bolało mnie patrzenie na krzywdę dzieci. Bo co one winne, że mają wyrodnych albo niezaradnych rodziców? U mnie w domu nigdy jedzenia nie brakowało, ale u moich szkolnych koleżanek bywało różnie. W dzieciństwie nie wyczuwałam, że te, co proszą na przerwach o „gryza” kanapki, mogą być naprawdę głodne. Uświadomiła mi to dopiero moja mama, która zaczęła mi dawać do szkoły dodatkową kanapkę. I tym samym nauczyła mnie dzielenia się z innymi tym, co mam.

Jednym pączkiem świata nie zbawię...

Maciusia poznałam przypadkiem. Wszedł do mojego sklepiku z pieczywem i ciastami, który prowadzę jako ajentka dość dobrej piekarni, i położył na ladzie wysupłane z kieszeni drobniaki. Często wpadają do mnie dzieci, które sobie uzbierały na pączka i już nie mogą się doczekać, aż zatopią zęby w słodkim lukrze. Ale ten chłopiec był inny. Nie poprosił o ciastko, tylko o skromną bułkę, taką zwyczajną kajzerkę. A patrzył na nią z takim pożądaniem w oczach, jakby była kawałkiem tortu.

Kilka dni później przyszedł znowu i znowu miał uzbierane trochę grosza. Tym razem dałam mu nie tylko tę kajzerkę, za którą zapłacił, ale dołożyłam też pączka.

Od firmy gratis. Mamy taką promocję – powiedziałam z uśmiechem.

Był zaskoczony i taki szczęśliwy!

I potem jakoś tak wyszło, że gdy tylko do mnie wpadał, dostawał bułkę i dodatkowo ciastko. A z czasem nawet i za tę bułkę nie płacił. Po prostu przychodził rano i dostawał ode mnie „drugie śniadanie” do szkoły. Oczywiście, kasa musiała się zgadzać, więc za te towary zawsze płaciłam ja. Nie robiłam tego dla poklasku, więc nie wiem, jakim cudem dowiedzieli się o tym inni.

– Jak będziesz tak robić, to pewnie zaraz ci się tutaj zleci cała szkoła dzieciaków na tego darmowego pączka – usłyszałam od kierowcy, który przywoził mi pieczywo.

Zaryzykuję – odparłam.

Bo jakoś do tej pory przychodził tylko Maciek i podejrzewałam, że będzie on ostatnią osobą w szkole, która się pochwali, skąd ma tak często pączka. Chociażby w obawie, że mu go przestanę dawać.

Właściciel piekarni, pan Jakub, także mnie nie pochwalił.

– Tym jednym pączkiem świata nie zbawisz – tak skomentował moje poczynania.

Widziałam, że jest zamożny; miał już kilkanaście firmowych sklepików, w których sprzedawał wyłącznie swoje wyroby. Dostarczał także pieczywo do wielu większych sklepów. Nie zazdrościłam mu – doszedł do wszystkiego pracą własnych rąk, a wyroby miał naprawdę smaczne i świeże. Nic dziwnego, że ludzie czasami woleli przejść kilka ulic, żeby kupić akurat jego chleb czy bułki. A że miał takie podejście do dzielenia się z innymi? No cóż, może kiedyś był hojny i się sparzył? Nie mnie to osądzać… Ja w każdym razie pozostałam przy swoim. Bo przecież ten pączek dla Maciusia może i świata nie zbawiał, ale przecież nie o to mi chodziło. Chciałam jedynie, żeby mały miał z tego odrobinę radości.

Jak się jednak okazało, pączki mają wielką moc i potrafią zdziałać prawdziwe cuda. Także uratować czyjeś życie.

Mijał dzień za dniem, wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wody. Przyzwyczaiłam się do częstych wizyt Maciusia, kiedy nagle przestał do mnie wpadać. Początkowo nie zaniepokoiło mnie to specjalnie; wcześniej przecież także zdarzało się, że nie widziałam go przez dłuższy czas, bo na przykład chorował. „Pogoda teraz taka nieszczególna, to pewnie się przeziębił” – myślałam z troską.

Jak mogę pomóc temu chłopcu?

Ale czas płynął, a jego nie było. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak by się dowiedzieć, co tam u niego, ale nie miałam żadnego pomysłu. Tymczasem pewnego dnia wiosną do mojego sklepiku weszła dyrektorka szkoły Maciusia. Poznałam ją kiedyś w kościele, gdzie razem organizowałyśmy jarmark. Od razu ją zaczepiłam.

– Wie pani, znam jednego z pani uczniów. Taki miły blondynek, często tu do mnie zaglądał, ale coś długo go nie widać. Maciek ma na imię… – powiedziałam.

– Maciek J.? To pani nic nie wie? On jest bardzo chory! – zawołała kobieta. – Zdiagnozowano u niego raka skóry. Jest już po operacji, przyjmuje chemię. Rokowania są dobre, ale potrzebuje drogiego leku, a jego rodziców na to nie stać. To skromni, ale porządni ludzie, żaden tam margines. Tydzień temu w szkole zorganizowaliśmy zbiórkę, zebraliśmy cztery tysiące, ale oczywiście potrzeba dużo więcej…

Osłupiałam. Dopiero po dłuższej chwili zdołałam wydukać:

– Mój Boże… Szkoda, że nie wiedziałam, też bym się dołożyła…

– Ależ nadal pani może! Podam pani numer specjalnego konta, na które można wpłacać pieniądze na leczenie Maćka – stwierdziła dyrektorka, grzebiąc w torebce.

Po chwili trzymałam w ręku zapisany przez nią karteluszek.

Gdy wyszła, musiałam zamknąć sklep, aby po tej wiadomości dojść do siebie. Maciuś chory, i to tak poważnie! Co mogę zrobić dla tego fajnego chłopca, który prawie codziennie zabawiał mnie rozmową? W życiu mi się nie przelewa. Sklep przynosi jako taki dochód, ale nie są to żadne kokosy. Idąc do domu, zastanawiałam się, ile mogę przelać Maciusiowi na konto. Każda kwota wydawała mi się zdecydowanie zbyt skromna, a jednocześnie wiedziałam, że nie bardzo stać mnie na więcej.

W końcu pomyślałam, że zrobię inaczej. Ofiaruję temu chłopcu cały utarg z całego jednego dnia pracy. Przyszło mi także do głowy, że powinnam poinformować o całej sprawie klientów. Może kupią więcej, wiedząc, na jaki cel idą te pieniądze? A może także przyłączą się do akcji?

Zrobił to ze szczerego serca

Nie jestem za bardzo utalentowana plastycznie, ale zrobiłam plakaty i rozwiesiłam je nie tylko w sklepie, ale i w całej okolicy. Nie liczyłam na zbyt wiele – kiedyś, przy innej okazji, usłyszałam od jednego z klientów, że jest już zmęczony tymi rozmaitymi akcjami zbierania na różne zbożne cele.

Ciągle ktoś kwestujący próbuje mnie dopaść z puszką i wydrenować mi kieszeń – tak się wówczas wyraził.

A tu – niespodzianka: od początku ludzie odnosili się do mojej akcji bardzo życzliwie i rzeczywiście kupowali więcej! Ze szkoły Maciusia przyszły nawet dwie wychowawczynie razem ze starszymi uczniami, którzy chcieli kupić tego dnia ciastka tylko u mnie. Po dwóch godzinach nie było już nic i musiałam zadzwonić po nową dostawę.

– Mam puste półki – powiedziałam panu Jakubowi, a on się szczerze zdumiał.

– Zaraz pani dowieziemy – zapowiedział.

Kolejna partia towaru także zniknęła bez problemu. Byłam taka szczęśliwa!

„A więc nie myliłam się. Jest wielu wspaniałych ludzi na świecie!” – pomyślałam.

Tego dnia miałam podwójny utarg! Wszystko wpłaciłam na konto Maciusiowi.

Nie sądziłam, że moja akcja znajdzie naśladowców, ale kilka dni później kierowca, który mi zawsze przywozi pieczywo, powiedział mi coś zaskakującego:

– A wie pani, że szef tak się zapalił do pani pomysłu, że postanowił coś takiego zorganizować także w innych sklepach?

Byłam tym zdumiona. „Pewnie chce to potraktować jako chwyt marketingowy” – uznałam w końcu. Potem przyszło mi się tego wstydzić…

Bo pan Jakub zrobił to ze szczerego serca. Dzienny utarg z kilkunastu sklepów przeznaczył na leczenie Maciusia. A potem jeszcze w każdym z nich postawił specjalną puszkę ze zdjęciem chłopca, żeby chętni klienci wrzucali do niej pieniądze podczas kolejnych zakupów. I wiele osób wrzucało. Uzbierała się spora kwota, która wystarczyła na kilkumiesięczne leczenie Maciusia.

Jego rodzice byli bardzo wdzięczni i nie mogli się nam nadziękować. Ale dla mnie największym podziękowaniem jest to, że terapia najwyraźniej pomaga. Byłam ostatnio u Maćka w szpitalu i chłopiec czuje się lepiej. Narysował nawet laurki. Dla mnie i dla pana Jakuba! Prawie się popłakałam…

Czytaj także:
„Pomogłam facetowi, za którego nikt nie dałby złamanego grosza. Odwdzięczył się tak, że aż opadła mi szczęka”
„Wraz z sąsiadami pomogłam bezdomnemu stanąć na nogi. Wśród nas znalazł się ktoś, kto dał mu nie tylko pracę, ale i serce”
„13 lat temu pomogłam pewnemu chłopcu. Jak się okazało, uratowałam wtedy nie tylko jego, ale też moją własną córkę”

Redakcja poleca

REKLAMA