„Wraz z sąsiadami pomogłam bezdomnemu stanąć na nogi. Wśród nas znalazł się ktoś, kto dał mu nie tylko pracę, ale i serce”

kobieta, która pokochała bezdomnego fot. iStock by Getty Images, Zorica Nastasic
„Marek stał się specjalistą od wyprowadzania psów w naszym bloku. Sąsiedzi powierzali mu zwierzaki, a on krążył z nimi wokół, nie obijając się. Zwierzęta korzystały, i on też. Był syty i należycie odziany. W dodatku trzeźwy, bo nikt by pijusowi swojego pupila nie powierzył. Tylko czterech ścian mu brakowało…”.
/ 10.08.2023 11:15
kobieta, która pokochała bezdomnego fot. iStock by Getty Images, Zorica Nastasic

Wczesnym rankiem zbudziło mnie głośne chrapanie. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła piąta. Jeszcze leżąc w łóżku, usiłowałam zlokalizować źródło denerwujących dźwięków. Najwyraźniej dobiegały z dołu. Na parterze mieszkali państwo Janina i Jerzy. Spokojni, nie grzeszący dotąd chrapaniem. Moje podejrzenie padło więc na mieszkanie pani Zofii. Jej mąż był smakoszem napojów wyskokowych. „Czyżby przeholował i żona nie wpuściła go do domu?” – pomyślałam. Takie postępowanie nie pasowało mi jednak do pani Zofii.

Ciekawość pchnęła mnie do przedpokoju. Pospiesznie zarzuciłam podomkę. Zerknęłam przez wizjer. Na pierwszym piętrze nie zauważyłam nikogo. Ostrożnie otworzyłam drzwi i wymknęłam się na klatkę schodową. Spojrzałam w dół. Przy kaloryferze leżał zwinięty w kłębek jakiś obcy mężczyzna i chrapał wniebogłosy! Czuć było nie tylko odór alkoholu, ale też dawno niemytego ciała.

„Co za smród! – westchnęłam i szybko wycofałam się do mieszkania. – Jak ja teraz pójdę na poranną mszę świętą? Będę musiała przejść obok”. Bałam się wyjść z domu.

Jak można doprowadzić się do takiego stanu?

Nagle skrzypnęły drzwi do mieszkania naprzeciwko. Przez wizjer ujrzałam zaspaną twarz mojego sąsiada, emerytowanego policjanta. Uchyliłam lekko drzwi na klatkę, a pan Bronek zapytał:

– Też panią zbudziły te odgłosy? Kto tak strasznie chrapie?

Bez słowa wskazałam ręką na parter. Wychylił się i uśmiechnął.

– A to ten bezdomny, co zamieszkał niedawno w naszej wiacie śmietnikowej – powiedział.

Niechże pan coś zaradzi, panie Bronku – zwróciłam się do sąsiada.

– Ja? – zdziwił się. – Ja, pani Reniu, jestem na emeryturze. Menel śpiący w klatce schodowej to problem dla straży miejskiej. Zaraz do nich zadzwonię. Zgarną gościa raz-dwa i będzie po krzyku.

Rzeczywiście, po kwadransie, para umundurowanych funkcjonariuszy wyprowadziła bezdomnego. Wyglądał żałośnie. W lichej kurtce, przemoczonych wytartych dżinsach i zniszczonych butach. „Jak można doprowadzić się do takiego stanu?”– zastanawiałam się.

– Czy on nie ma rodziny? – zapytałam pana Bronka, gdy kilka godzin później spotkałam go na schodach, ale tylko machnął ręką.

– A kto by takiego pijusa trzymał? Matka z ojcem wyrzucili go jakiś rok temu. Tułał się po piwnicach. Niedawno trafił na nasze osiedle.

– Przecież są chyba jakieś ośrodki dla bezdomnych – zadumałam się, bo jednak żal mi było człowieka.

– Są. Ale, aby tam mieszkać, nie wolno pić alkoholu. A on, sama pani czuła… Smród taki, że klatkę trzeba cały dzień wietrzyć.

Nazajutrz pani Monika, sprzątaczka, dołożyła swoje trzy grosze:

– Chodnik spod schodów musiałam wyrzucić! Cuchnął, że Boże uchowaj! – westchnęła.

– Nie wszedłby do naszej klatki, gdyby wszyscy zamykali porządnie drzwi. Niedawno wymieniono nam przecież domofony, miałam nadzieję, że będzie spokój, a tu proszę bardzo… – rozłożyłam ręce.

Pani Monika zamyśliła się.

– Dziś w nocy był przymrozek. Widać szukał, biedak, schronienia

– Całe szczęście, że pan Bronek zadzwonił na policję. Zabrali go i będziemy mieli spokój.

Sprzątająca trąciła mnie łokciem.

– Pani spojrzy. O, tam na ławce…

Na skwerku siedział ten sam mężczyzna, który wczoraj spał na naszej klatce schodowej.

– Co!? Jak to? Wypuścili go? – nie kryłam zdumienia.

– Wiecznie trzymać go w izbie wytrzeźwień nie będą – powiedziała. – Pewnie znowu zanocuje w wiacie. Szkoda człowieka.

Byłam niezadowolona.

– Jak ja teraz będę wyrzucać śmieci? Kto wie, co taki może zrobić? Co to dla niego pobić bezbronną kobietę albo okraść…

– On nie jest agresywny – uspokoiła mnie. – Tyle że pije. A jak popije, to pójdzie spać byle gdzie…

– No właśnie! – skrzywiłam się.

Narzekali też inni, ale nikt nic nie zrobił. Chyłkiem wynosiłam worek ze śmieciami, uważając, by nie trafić na bezdomnego. Byłam słabą, samotną kobietą po siedemdziesiątce. Po prostu się bałam.

Pierwszy raz zrobiło mi się go żal

Kilka dni później, wchodząc do wiaty, zauważyłam go leżącego na materacu w kącie śmietnika. Poruszył się nagle, a ja myśląc, że chce mnie zaatakować, rzuciłam worek wprost na niego i cofnęłam się. W worku zrobiła się dziura i część śmieci wysypała się wprost na mężczyznę. Jednak on tylko przekręcił się na bok i zachrapał. Najwyraźniej spał upojony alkoholem…

– Panie Bronku, coś trzeba z tym zrobić. On przecież zamarznie – kilka dni później zaczepiłam sąsiada.

Było mi przykro, że niechcący pobrudziłam śmieciami bezdomnego, ale działałam w obronie własnej. To był odruch.

Sąsiad machnął ręką.

– Jeśli chce mu pani pomóc, to niech go pani weźmie do domu.

– Co takiego!? – zastygłam w bezruchu na środku chodnika. – Słyszała pani? – zwróciłam się do naszej sprzątającej. – Ależ pan Bronek ma genialne pomysły! Też coś!

Pani Monika nie miała więcej niż 30 lat. Oparła się na miotle i po chwili zadumy powiedziała:

– Gdyby tak wszyscy zrobili choć jedną drobną rzecz dla niego, na pewno stanąłby na nogi. Ja na przykład nie wyrzucam go z wiaty. Mówię: „dzień dobry”, pytam: „jak się panu spało?”. Wczoraj dałam mu koc, który podarowała jedna z sąsiadek. A pan Bronek podrzucił mu starą poduszkę i ciepłą kurtkę. To nie jest zły człowiek, tylko po prostu pogubił się w życiu.

Wracałam do domu przybita. Jak ja niby miałam mu pomóc? Przecież to nie ja każę mu pić! A cała bieda tego człowieka zrodziła się właśnie z picia alkoholu! Tak sobie myślałam, ale nadal nie czułam się usprawiedliwiona. W ciągu kolejnych dni zauważyłam, jak sąsiedzi znoszą pod wiatę używane, ale jeszcze dobre ubrania. Ktoś przytargał stolik i krzesło! „Po co? Chcą mu w wiacie śmietnikowej urządzić mieszkanie?” – zastanawiałam się. Zbulwersowana opowiedziałam o wszystkim księdzu proboszczowi. Bezdomny był mu znany.

– Ma na imię Marek, ma 32 lata, z których pięć spędził w Londynie. Niestety, zamiast odkładać zarobione pieniądze, przepuszczał na zabawy, alkohol. Gdy stracił posadę, zaczął żebrać. Kilka razy został pobity, w końcu zdecydował się wrócić do kraju. Rodzicom powiedział, że napadnięto go i okradziono. Zorientowali się, że kłamie, gdy zaczął wynosić wartościowe przedmioty z domu i sprzedawać. Doszło do awantury. Wyszło na jaw, że jest uzależniony od alkoholu. Rodzice zażądali, aby się leczył. Próbował dwa razy… To nie jest tak, że go wyrzucili, oni chcieli mu pomóc. Naprawdę.

Zapytałam więc, co my możemy zrobić dla tego człowieka.

– Proponowaliśmy mu noclegownię dla bezdomnych. Niestety, nie potrafił okiełznać swojego pociągu do alkoholu… – westchnął ksiądz.

Po raz pierwszy zrobiło mi się żal bezdomnego. Usiadłam wygodnie w fotelu i zamiast zagłębić się w ulubionej lekturze, myślałam o tym biednym człowieku.

Zasłaniając okna, ujrzałam go w alejce. Obok niego szedł na smyczy brązowy jamnik. Znałam tego psa. Czyżby to był pies pani Zosi z parteru? Nie byłam pewna, dlatego nazajutrz zapytałam ją o to.

– Nie pierwszy raz daję mu wyprowadzić psa. Czasem mam tyle na głowie, że trudno jest mi wyrwać się na spacer z czworonogiem. A pan Marek ma czas. Obejdzie z psem kilka razy blok i dostaje talerz gorącej zupy – wyjaśniła.

– Wpuszcza go pani do domu? – nie kryłam zdumienia.

– Co w tym dziwnego? – wzruszyła ramionami. – Chodzi pani do kościoła i wie, co robić: „głodnych nakarmić, spragnionych napoić”.

Nie miał już czasu na picie

Zarumieniłam się ze wstydu. Niebawem okazało się, że pan Marek stał się specjalistą od wyprowadzania psów w naszym bloku. Sąsiedzi powierzali mu zwierzaki, a on krążył z nimi wokół, nie obijając się. Zwierzęta korzystały, i on też. Był syty i należycie odziany. W dodatku trzeźwy, bo nikt by pijusowi swojego pupila nie powierzył. Tylko czterech ścian mu brakowało…

Przyglądałam się z ciekawością metamorfozie pana Marka. Jeszcze do niedawna nieogolony i nieświeży, teraz prezentował się nadzwyczaj godnie. „To nawet przystojny mężczyzna – pomyślałam. – Wysoki, szczupły, o pociągłej twarzy i dużych niebieskich oczach”.

Podczas spacerów z psem zatrzymywał się na pogawędkę z panią Moniką. Nieraz widziałam, jak pomagał jej przenieść worki ze śmieciami. Siły mu nie brakowało. Gdy pani Janina i Jerzy, moi sąsiedzi z parteru, zatrudnili go do porządkowania piwnicy, skorzystałam z okazji i poprosiłam, aby i z mojej powynosił stare, niepotrzebne graty. Wahałam się w jakiej formie dać mu zapłatę. Od sąsiadów dostał 30 złotych, ja dałam mu 25.

To na zachętę – powiedział pan Jerzy. – Jeśli pan przepije, więcej pieniędzy pan od nas nie dostanie.

– A mamy w planie remont altanki ogrodowej… – dodała pani Janina. – Pan, zdaje się, jest z zawodu stolarzem? – uśmiechnęła się.

– Tak, kiedyś robiłem piękne meble – pochwalił się nieśmiało.

W przeciągu kilku tygodni, dotąd pogardzany bezdomny, stał się rozchwytywanym pracownikiem od drobnych robót. W naszym bloku mieszkali przeważnie emeryci. Ludzie starzy, schorowani, którzy nie byli już w stanie na przykład wynieść i wytrzepać dużego dywanu.

Pracując to tu, to tam, pan Marek nie miał już zbyt wiele czasu na picie. Walka z nałogiem nie była oczywiście łatwa. Wręcz przeciwnie! Raz czy dwa widziałam, jak w cieniu wiaty raczy się puszką piwa, ale to nie było już picie na umór. Nasz osiedlowy bezdomny musiał się pilnować, bo nikt nie dałby mu pracy.

Latem pan Marek pracował od świtu do zmroku. Najczęściej widywałam go na pobliskich działkach. Kosił ludziom trawę, pomagał przy pieleniu, reperował płoty, altany. Już nie wyglądał jak menel. I nie nocował w śmietnikowej wiacie.

– Gdzie on się przeniósł? – zaciekawiona zapytałam panią Monikę.

– Na razie mieszka w altanie u pani sąsiadów z parteru – szepnęła w największej tajemnicy. – Haruje za dwóch – mówiła zadowolona. – Gdyby mój chłop tak pracował…

Przypomniałam sobie, że pani Monika jest po rozwodzie. Mąż zostawił ją z dzieckiem i zniknął. 

Wkrótce okazało się, że moi sąsiedzi pozwolili zamieszkać bezdomnemu w wyremontowanej przez niego altanie do końca września.

– Przez te dwa miesiące coś chyba znajdzie – stwierdził pan Jerzy.

Sąsiedzi dobrze wiedzieli, że nie wolno mieszkać na działkach. A jednak dali szansę temu biedakowi. I ja w końcu zdecydowałam się odświeżyć moją ogrodową altanę.

– Słyszałam, że jest pan specjalistą – zagadnęłam go pewnego dnia. – Altana sąsiadów wygląda pięknie.

Kto by pomyślał, że tak to się skończy

Uśmiechnął się skromnie:

– Cieszę się, że się podoba. Wie pani, ja bardzo się staram, bo zadowolony klient to najlepsza reklama.

– Mam nadzieję, że nie zedrze pan ze mnie skóry. Jestem samotną wdową. Wiele zapłacić nie mogę…

Oglądając wnętrze altany, dojrzałam rower po mężu. Zaproponowałam mu go jako część zapłaty.

– Oczywiście potrzebne materiały kupię sama – zaznaczyłam.

– Niech będzie – w jego oczach dostrzegłam błysk. – Przeczyszczę go i będzie hulał jak nowy.

Dwa tygodnie później moja altana była odświeżona, a on jeździł na rowerze. Zawsze, kiedy mnie mijał, kłaniał się i pozdrawiał. „Jak to się człowiek potrafi zmienić na lepsze”– pomyślałam, i podzieliłam się tą myślą z panem Bronkiem.

– Co on ostatnio taki uśmiechnięty? – spytałam sąsiada.

– To pani nie wie? Nasz bezdomny znalazł sobie cztery kąty. I rodzinę. To się nazywa ustawić w życiu! – pokiwał głową z podziwem.

– Co pan powie?

– Pamięta pani, jak kilka miesięcy temu chrapał na klatce schodowej? I kto mu wtedy pomógł?

– Chyba wszyscy po trochu.

– Może i tak, ale jedna osoba dała mu nie tylko pracę, ale i serce…

Postanowiłam nazajutrz podpytać panią Monikę. Kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć. Z samego rana poszłam wyrzucić śmieci. Gdy zbliżyłam się do wiaty, zobaczyłam rower oparty o mur, ten sam, który podarowałam panu Markowi. Z wnętrza wiaty dobiegały męsko-damskie głosy. Zaniepokojona podeszłam do otwartych drzwi.

– O, dzień dobry pani – ukłonił się pan Marek. – Całuję rączki.

– Pokazuję narzeczonemu, co i jak. Zastąpi mnie dziś przez kilka godzin. Muszę załatwić parę spraw.

– Narzeczonemu? – zdziwiłam się, ale po chwili zdziwienie zastąpiłam promiennym uśmiechem. Pani Moniko gratuluję! I panu też wszystkiego najlepszego!

„Kto by pomyślał, że tak to się skończy?”– uśmiechnęłam się.

Czytaj także:
„Przyjęłam do domu bezdomnego mężczyznę. Dałam mu szansę, a on skradł to, co miałam najcenniejsze – moje serce”
„Uważałam, że bezdomni powinni wziąć się za robotę, bo są zwyczajnie leniwi. Było mi wstyd, gdy wyszło jak bardzo się mylę”
„W ogrodowej szopie znalazłam bezdomnego. Mąż mnie przeklął, gdy zaprosiłam go do domu. Nie wiedział, że dobrze znam Bogdana”

Redakcja poleca

REKLAMA