„13 lat temu pomogłam pewnemu chłopcu. Jak się okazało, uratowałam wtedy nie tylko jego, ale też moją własną córkę”

kobieta dzwoni na policję fot. iStock by Getty Images, Flashpop
„Wślizgnęłam się do środka. Ujrzałam zniszczone i zaniedbane mieszkanie. Na ścianach panoszył się grzyb, parkiet na podłogach próchniał, okienne szyby były popękane i szare z brudu. Na środku tego rozgardiaszu siedziała kobieta w postrzępionej koszuli nocnej, tuląc do siebie nagie, chude i pokryte siniakami, na oko dwuletnie dziecko”.
/ 21.06.2023 16:30
kobieta dzwoni na policję fot. iStock by Getty Images, Flashpop

To miało być zdaniem męża „skromne mieszkanko przy spokojnej uliczce”. I wszystko się zgadzało. Z jednym zastrzeżeniem. Nasze gniazdko położone było w najgorszej, słynącej z przestępstw dzielnicy miasta, określanej mianem trójkąta bermudzkiego.

– Czyś ty oszalał? – złapałam się za głowę, kiedy ciemną bramą weszliśmy na zaśmiecone podwórko studnię.

Pod trzepakiem banda wyrostków ćmiła papierosy i popijała piwo.

To tylko rozwiązanie tymczasowe – uspokajał Janusz. – Rok, dwa i będzie nas stać na coś w lepszej dzielnicy.

Westchnęłam zrezygnowana. Byliśmy młodym małżeństwem na dorobku. Musieliśmy okrzepnąć, zdobyć lepsze etaty, odłożyć. A tymczasem…

Czy ci ludzie mają dziecko?

Moje najgorsze obawy potwierdziły się już pierwszego wieczora po sprowadzeniu się w nowe miejsce. Z mieszkania nad nami, na zmianę – albo dobiegała głośna muzyka i odgłosy libacji, albo wściekłe wrzaski jakiegoś faceta.

– A co się pani dziwi? – strofowała mnie starsza pani z parteru, kiedy poskarżyłam się jej na kłopotliwe sąsiedztwo. – W tej dzielnicy wszystkie chłopy piją. Tyle, że z tym pani sąsiadem to bardziej skomplikowana sprawa. On w kryminale siedział. Radzę z nim nie zaczynać – dodała niemal szeptem.

Balangi i awantury na górze odbywały się niemal codziennie, a ja chodziłam do pracy coraz bardziej niewyspana. No cóż, taki los. Nie będę przecież uciszać kryminalisty. Uznałam więc nocne hałasy za dopust, z którym trzeba nauczyć się żyć.

Pewnego piątkowego wieczora coś się jednak zmieniło. Spośród męskich wrzasków i przekleństw, do których już się przyzwyczaiłam, moich uszu dobiegło coś, jakby… płacz dziecka.

„Dziecko? U nich?” – nie mogłam się nadziwić. W naszym domu mieszkało wiele rodzin z dziećmi. Starsze i młodsze maluchy widywałam regularnie, jak grały w piłkę na podwórku lub ganiały się po ulicy. Ich umorusane buzie znałam z widzenia. Ale ci z góry nigdy nie pokazywali się z żadnym dzieckiem! On był wytatuowanym osiłkiem o bezczelnym spojrzeniu, któremu starałam się schodzić z drogi, ona wylęknioną chudzinką z włosami w wiecznym nieładzie. Nigdy nie widziałam ich choćby z wózkiem czy paczką pieluch pod pachą.

„Pewnie to odgłosy z telewizji” – wytłumaczyłam sobie, naciągając na głowę poduszkę.

Następnego dnia znowu usłyszałam ten płacz. Głośniejszy niż poprzednio, pełen strachu i boleści. Cholera. Nie mieliśmy jeszcze z Januszem własnego dziecka, ale tego żałosnego pisku nie dało się słuchać bez ściśniętego serca. Co się tam wyprawiało, u licha?

– Nie wie pani, czy moi sąsiedzi z góry mają dziecko? – zagadnęłam nazajutrz zaprzyjaźnioną staruszkę.

Łypnęła na mnie podejrzliwie, może nawet z obawą, po czym odrzekła:

– Ja tam nic nie wiem. A tak w ogóle, to nie lubię się wtrącać w cudze sprawy.

I poszła. Dziwne. Ona nie lubi się wtrącać? Przecież nasze rozmowy były dotychczas dla mnie niewyczerpanym źródłem informacji o całej ulicy!

– Janusz, musimy coś z tym zrobić – oznajmiłam następnego wieczora, kiedy z góry znów dobiegł żałosny płacz. – Nie możemy udawać, że jesteśmy ślepi i głusi.

– A co niby chcesz zrobić? Iść tam i uprzejmie poprosić, żeby zachowywali się poprawnie, bo nie możemy spać?

– Nie chodzi o zakłócanie ciszy nocnej – sprostowałam. – Tam jest małe dziecko. Nigdy niewyprowadzane na spacery, być może maltretowane przez tego kryminalistę. Nie można być na coś takiego obojętnym.

Mąż tylko wzruszył ramionami. Nawet nie ruszył się z fotela!

Zazgrzytałam zębami. A niech to! Gdzie ci mężczyźni? Rycerscy, odważni, skorzy do niesienia pomocy. Nawet mój kochany Janusz wolał chować głowę w piasek niż zrobić cokolwiek. Nie oczekiwałam przecież od niego, że pójdzie na górę i złapie za łeb tego bandytę. Ale mógłby chociaż… No tak! To było jakieś rozwiązanie!

Uratował ją młody bohater

Sięgnęłam po swój telefon i wybrałam numer policji.

– Zastanów się, co robisz – burknął Janusz. – Jeśli tamci dowiedzą się, kto na nich doniósł, nie będziemy tu mieli lekkiego życia.

Z góry znów usłyszałam bolesne kwilenie. Kiedy więc połączenie zostało odebrane, przedstawiłam się i naświetliłam problem.

Muszę przyznać, że szybko zareagowali. Piętnaście minut później drzwi na górze były już wyważone, a dwóch funkcjonariuszy wywlekało wierzgającego sąsiada. Wiedziona ciekawością (bo w końcu było u nich to dziecko, czy nie?) wślizgnęłam się do środka. Ujrzałam zniszczone i zaniedbane mieszkanie. Na ścianach panoszył się grzyb, parkiet na podłogach próchniał, okienne szyby były popękane i szare z brudu. Na środku tego rozgardiaszu siedziała kobieta w postrzępionej koszuli nocnej, tuląc do siebie nagie, chude i pokryte siniakami, na oko dwuletnie dziecko.

Nasze spojrzenia się zetknęły.

To pani ich wezwała? – spytała cichutkim głosem.

Przełknęłam ślinę, przypominając sobie czarne proroctwa mojego męża. Uznałam jednak, że sprawy zaszły za daleko, żeby się wypierać. A poza tym, nigdy nie lubiłam kłamać.

– Tak, to ja.

– Dziękuję pani. Nareszcie ktoś się odważył. Jeszcze trochę i on… – wskazała głową na wywalone drzwi, przez które dopiero co wyciągnięto jej konkubenta – by nas zabił. Mnie i Bartusia.

Trzynaście lat później, a więc na początku września tego roku, już prawie nie pamiętałam tej starej historii. Mieszkaliśmy z Januszem w pięknym nowym mieszkaniu na strzeżonym osiedlu, a nasza córka Justysia właśnie zaczęła naukę w prywatnej szkole położonej zaraz za rogiem.

Tamtego dnia, w piątek, wróciłam wcześniej z pracy i szykowałam coś na obiad dla męża i córki, która lada chwila miała wrócić z lekcji. I wtedy odezwał się telefon. Dzwonili z policji.

– Proszę przyjechać i odebrać dziecko z komisariatu – usłyszałam.

Włosy stanęły mi dęba. Co się stało?!

– Dziewczynka o mały włos uniknęła porwania – powiedziała mi policjantka, kiedy zdyszana wpadłam do komendy. – Kiedy wracała ze szkoły, przy grupie dzieci zatrzymało się auto. Jego kierowca namawiał je do wejścia do środka, częstował cukierkami…

Od razu poznałam tamtą kobietę

Poczułam jak uginają się pode mną nogi. Opadłam na krzesło.

– Pani córka zdążyła już wejść do środka, gdy podbiegł do niej piętnastoletni chłopiec i niemal siłą wyciągnął ją z samochodu.

– Rany! – zawołałam z ulgą. – A więc nic się Justysi nie stało?

– Nic. Dzięki postawie tego chłopca. Ma na imię Bartek. Uratował dziewczynkę, a potem jeszcze wyrwał kluczyki ze stacyjki i szarpał się z porywaczem, aż do przyjazdu naszego patrolu.

– Chciałabym podziękować temu małemu bohaterowi – wyszeptałam, gdy dotarłam już na posterunek.

– Niestety, nie wolno nam ujawnić jego danych osobowych. Ale… – policjantka spojrzała na mnie, uśmiechając się znacząco – mam je zapisane w tej notatce – stuknęła w papiery leżące na biurku. – A właśnie muszę wyjść na korytarz po kubek wody.

Kiedy tylko zniknęła za drzwiami, zajrzałam do wskazanego przez nią dokumentu. I po raz drugi tego dnia, usiadłam z wrażenia…

Stara kamienica w trójkącie bermudzkim była tak samo odrapana i zaniedbana, jak przed laty. W podwórku kolejne pokolenie młodzieży popijało piwo. Tu czas się zatrzymał. Z sercem łopoczącym jak ptak w klatce, weszłam do środka. Wdrapałam się na pierwsze piętro, bez żalu minęłam nasze dawne drzwi i ruszyłam wyżej.

Otworzył mi wysoki i chudy wyrostek o ciemnych oczach.

– Bartek?

– A kto pyta?

Jestem mamą Justysi.

– Nie znam żadnej… Zaraz, zaraz. Czy to nie ta dziewczynka, którą pod szkołą zaczepiał taki jeden zgredzio? Troszeczkę go poturbowałem.

Wtedy zza jego pleców wyszła przygarbiona kobieta. Od razu ją poznałam. Przypomniałam sobie tę noc, kiedy zastałam ją siedzącą na podłodze z pobitym dzieckiem w ramionach.

Ona też mnie poznała.

– To pani? – zdziwiła się.

Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć płaczem, pokiwałam głową. A potem po prostu mocno ich oboje objęłam. Dotarło do mnie, że jednym telefonem, wykonanym trzynaście lat temu, uratowałam nie jedno, ale dwa życia.

Czytaj także:
„Moi sąsiedzi to czysta patologia. Biją i wyzywają dzieci. Zagłuszałam to muzyką, ale w końcu postanowiłam zareagować"
„Sąsiad to furiat i damski bokser. Jego żona trwała przy nim ze strachu, aż w końcu coś w niej pękło. Wszystko dzięki mnie”
„Sąsiad wszystkich denerwuje, ale ludzie boją się ustawić go do pionu. Jak to możliwe, że ten facet jest bezkarny?”

Redakcja poleca

REKLAMA