Moją mamę lubili wszyscy w naszej miejscowości. Zawsze uśmiechnięta, dla każdego miała dobre słowo, chętnie poczęstowała bliźniego ciastem i herbatą, a i parę groszy dała w razie potrzeby, choć u niej przecież też się nie przelewało. Kiedy wyjechałyśmy z siostrą na studia, a potem zostałyśmy już w mieście, dzwoniła niemal codziennie, żeby zapytać, co u nas słychać, czy wszystko w porządku, jak nam się żyje, mieszka, dogaduje z ludźmi.
Uwielbiałyśmy jeździć z siostrą do niej na święta, najpierw same, potem z kolejnymi narzeczonymi. Alina wyszła za mąż, urodziła dwójkę dzieci, ja się zaręczyłam, ale bez względu na nasz wiek i status zawsze tak samo chętnie odwiedzałyśmy mamę, gdy tylko była okazja.
Żartowałyśmy, że aby zagłuszyć syndrom pustego gniazda, zapisała się do chóru w gminnym ośrodku kultury. Próby odbywały się dwa razy w tygodniu, a po jakimś czasie zespół zaczął dawać występy. Najpierw tylko dla mieszkańców, potem także w kościele, a potem zaczęli wyjeżdżać na różne festiwale. Zgarniali nawet nagrody! Byłyśmy dumne z rodzicielki, że mając tak skromną ofertę zajęć dla emerytów – mogła należeć do chóru albo siedzieć na ławce przed domem i patrzeć, jak trawa rośnie – odkryła w sobie talent i chciała go rozwijać.
Jak to zaginęła? Nic nie rozumiem...
Nigdy nie zapomnę tamtego zimowego dnia. Zadzwoniła do nas z Warszawy, żeby powiedzieć, jak bardzo się cieszy na popołudniowy występ. To był kolejny konkurs, tym razem wojewódzki, i mieli silną konkurencję. Tym lepiej będzie smakować wygrana, śmiała się, a porażka z kolei będzie mniej gorzka.
– Przekaż Alince, jak bardzo ją kocham – moja siostra miała tego dnia wywiadówkę w szkole u córki, więc mama nie chciała zawracać jej głowy.
– A mnie to już nie? – zapytałam, udając urażoną.
– Ciebie też! Pa, kochanie, pa, muszę lecieć! – rzuciła do słuchawki. I poleciała.
Kiedy o dwudziestej trzeciej zadzwonił telefon, pomyślałam, że to pewnie mama, która chce się podzielić radosną nowiną o wygranej. Oho, nieźle zabalowali państwo emeryci.
– Anetko, ja bardzo przepraszam, że ci przeszkadzam… – rozpoznałam głos koleżanki mamy z chóru. – Wiem, że jest już późno, ale… Marysia zaginęła…
Potrzebowałam chwili, by dotarło do mnie, że mówi o mojej mamie. I choć „zaginięcie” mogło oznaczać zgubienie się w obcym mieście, talerz, na którym miałam położyć kanapki, wypadł mi z dłoni.
– Halo! Jesteś tam? Anetko?
– Tak, jestem. Jak to: zaginęła? Zgubiła się? – zapytałam słabym głosem.
Nie wiedzieli. Wyszła na spacer po obiedzie. Chciała podobno kupić pamiątki dla córek i wnuków. I nie wróciła. Nie przyszła na ostatnią próbę, nie pojawiła się na koncercie. Nawet byli źli, bo musieli przez to zmienić piosenki. Próbowali do niej dzwonić, ale telefon nie odpowiadał. Powiadomili policję, bo wszystkie rzeczy w pokoju hotelowym zostały, tylko jej nie było.
Natychmiast zadzwoniłam do mamy. Poczta głosowa. Postanowiłam powiadomić Alinę rano. Nie chciałam jej budzić, wiedziałam, że miała za sobą długi dzień, powinna się wyspać. Po co ma się stresować na zapas? Wystarczy, że ja się martwię, chociaż mama pewnie gdzieś zabłądziła. Trafi do hotelu, jak ktoś podpowie jej drogę, albo uda się na posterunek policji i tam jej pomogą – uspokajałam samą sobie, wyrzucając skorupy talerza.
Tylko dlaczego dotąd tego nie zrobiła? Nie była dzieckiem ani zniedołężniałą staruszką, umiała zapytać o drogę. A jeśli coś jej się stało? Zasłabła? Może ktoś ją okradł i nie ma dokumentów? Może leży nieprzytomna w szpitalu?
Przeszukaliśmy miasto wzdłuż i wszerz
Radek odpalił laptopa i zaczął wyszukiwać numery telefonów do warszawskich szpitali. Dzwoniliśmy bez końca. Do żadnego z nich nie trafiła tego dnia kobieta o podawanym przez nas nazwisku, wieku i rysopisie. Zadzwoniliśmy na policję i podaliśmy nasze namiary, prosząc o kontakt, gdyby cokolwiek ustalili. To znaczy Radek dzwonił i rozmawiał, ja po prostu się trzęsłam.
– Tak strasznie się o nią boję… – przyznałam w końcu i rozpłakałam się jak… dziecko.
Zaginęła moja mama. Moja mama! A ja nie mogłam jej pomóc, nie mogłam uczynić nic, co by ruszyło sprawę do przodu. Mogłam tylko usiąść i się rozpłakać, więc tak zrobiłam.
– Ubieraj się, jedziemy – zadecydował mój narzeczony.
Spakował nam parę rzeczy na zmianę, zrobił kawę i kanapki, i pojechaliśmy. Nie pamiętam drogi. Nie pamiętam, czy coś mówiłam. Byłam jak otępiała i na nowo zaczynałam dygotać, kiedy myślałam o tym, że niedawno widziałam mamę tylko przelotem, bo nie mieliśmy czasu zostać dłużej. Może to był ostatni raz… Odganiałam najgorsze myśli, czepiając się nadziei, bo inaczej do dreszczy dochodziły łzy. Radek raz po raz głaskał mnie po udzie, ramieniu, próbując dodać otuchy, ale równie dobrze mógł głaskać rozedrganą wodę.
Dotarliśmy i słuchaliśmy policjanta, który wyjaśniał nam szczegóły sprawy. Niewiele wiedzieli, szukali nagrań z monitoringu, ale nie mieli pojęcia, w którym miejscu szukać, bo mama nie poinformowała nikogo, dokąd się wybiera, czy pójdzie piechotą, czy czymś pojedzie. Musiałam w końcu zadzwonić do siostry. To nie była pomyłka. Mama nie zabłądziła, nie zgubiła się, ona naprawdę zaginęła.
Teraz bałyśmy się już we dwie. Jakbyśmy wróciłyśmy do czasów dzieciństwa, gdy coś przeskrobałyśmy i bałyśmy się odpowiedzialności, wymówek, kary. Teraz skala była zupełnie inna. A strach rósł, zamiast mijać.
Po dwóch dniach wróciliśmy do domu. Policja robiła swoje. My przeszliśmy i przejechaliśmy Warszawę wzdłuż i wszerz. Bez skutku. Nie mogliśmy zrobić nic więcej poza rozpowszechnianiem zdjęć mamy w internecie z prośbą o kontakt, gdyby ktoś ją widział.
To, co się czuje, czekając na wieści o zaginionej bliskiej osobie, trudno porównać z czymkolwiek innym. Strach i nadzieja w pętli, odtwarzane bez końca. Podskakiwałam na dźwięk dzwonka w telefonie. Biegłam do drzwi, gdy tylko ktoś zapukał. Może to ktoś z dobrą wiadomością? A może ze złą, bo każdy mijający dzień zmniejszał szanse odnalezienia mamy całej i zdrowej. Żywej. Kiedy widziałam na ulicy postać kobiety o podobnej sylwetce, serce biło mi mocniej. Za każdym razem kończyło się rozczarowaniem i strachem, że nigdy jej nie odnajdziemy, że nigdy się nie dowiem, co się z nią stało.
Czy moje dziecko nie pozna nigdy babci?
Alina zgłosiła mamę do fundacji, która zajmuje się poszukiwaniem zaginionych osób. Co jakiś czas gdzieś pojawia się trop, ale potem okazuje się, że był fałszywy. Kolejny raz nadzieja zapala się i gaśnie, a potem zostaje tylko strach. Strach, który czasem na krótko przysypia, ale nigdy tak naprawdę nie znika, przyczajony gdzieś pod skórą, potrafi pełznąć pod nią, by znienacka ścisnąć za serce, za mózg, sparaliżować każde działanie. Strach, który może zabić tylko jedno. Jedna pewna wiadomość.
Minęło pół roku i jakoś nauczyłyśmy się żyć z tym strachem. Musiałyśmy, choć nadal często łapię się na tym, że chcę zadzwonić do mamy i jej o czymś opowiedzieć. O tym, co wydarzyło się w pracy, o tym, że zaszłam w ciążę. I czasem to robię. Mam nadzieję, że odbierze, ale włącza się poczta głosowa. Nie szkodzi. Przynajmniej słyszę jej głos. Choć za każdym razem, gdy go słyszę, chce mi się płakać.
To było pierwsze Boże Narodzenie bez mamy. Spędziliśmy je w jej domu, pośród jej rzeczy. Święta nie były tak radosne jak zwykle. Pół wsi przyszło do nas, życzyć nam, by się odnalazła, bo przecież bez „naszej Marysi” to już nie to samo…
Każdy telefon z nieznanego numeru powoduje skurcz żołądka. Boję się coraz bardziej, że to już pora na pogrzebanie nadziei. Pół roku, zero kontaktu. Przecież kochała nas, uwielbiała wnuki, nie porzuciłaby nas bez słowa, nie zaczęłaby nowego życia, gdzieś hen, bo i gdzie? Jak? Nie ruszyła oszczędności z banku, nie skorzystała z telefonu, z karty płatniczej. Nie zapłaciła żadnego rachunku…
Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia. Mam wrażenie, że ostatni umrze mój strach. Bo nadzieja gaśnie we mnie, a strach dalej żyje. Śnię o ostatnim telefonie od mamy, słyszę jej głos, a potem budzę się, zlana potem, przerażona, że już nigdy jej nie zobaczę i nigdy nie dowiem się, co ją spotkało. Moje dziecko nie pozna babci, nie doświadczy, jak czuły miała dotyk i jak rozświetlało się jej spojrzenie, gdy patrzyła na kogoś, kogo kochała.
Boję się, jak sobie poradzę bez jej rad i wsparcia. Jak wychowam swoje dziecko? Kto lepiej niż ona mnie pocieszy, zrozumie? Mijają tygodnie, a mnie nie opuszcza ten mdlący, uwierający strach. Będzie ze mną już zawsze, dopóki nie poznam prawdy, dopóki nie uzyskam ostatecznej odpowiedzi. Czekam. Nic więcej nie mogę zrobić.
Czytaj także:
„Moja siostra odcięła się od rodziny i przepadła jak kamień w wodę. Bałam się, że jej były maczał w tym palce”
„Narzeczony wyszedł po słoik ogórków i przepadł jak kamień w wodę. Porzucił mnie, bo znudziła mu się wizja małżeństwa”
„Ojciec wyszedł z domu i przepadł jak kamień w wodę. Postawiłam całą rodzinę na nogi, bo staruszkowi zachciało się amorów”