„Narzeczony wyszedł po słoik ogórków i przepadł jak kamień w wodę. Porzucił mnie, bo znudziła mu się wizja małżeństwa”

Kobieta, która porzucił narzeczony fot. Adobe Stock, Graphicroyalty
„– Mam nadzieję, że udało mi się odczarować ten dzień? – szepnął mi do ucha tata Kuby, a ja po raz pierwszy od wielu lat poczułam, jakby ktoś rozpuścił grudkę lodu, która wcześniej tkwiła w moim sercu. Miałam wrażenie, że to nie był tylko czar pięknej nocy. W powietrzu była magia”.
/ 01.08.2022 09:15
Kobieta, która porzucił narzeczony fot. Adobe Stock, Graphicroyalty

Nie cierpiałam wprost walentynek! O wiele gorsze było to, z czym to święto mi się nieodwołalnie kojarzyło. Z najgorszym dniem mojego życia. Z Mariuszem byliśmy razem, jak to się mówi, od zawsze. Nasi rodzice się przyjaźnili. Wszystkie święta i wakacje spędzaliśmy razem. Nikogo nie zdziwiło, kiedy w szkole średniej zostaliśmy parą.

– Kto jak nie wy? – reagowali znajomi. – Znacie się przecież jak łyse konie!

Nigdy nie zastanawiałam się, czy lepiej byłoby, gdybyśmy znali się krócej. Nie martwiło mnie też, że momentami Mariusz traktuje mnie bardziej jak siostrę niż ukochaną…  Oświadczył mi się w dniu rozdania dyplomów. Nie było w tym nic romantycznego. Po prostu powiedział:

– Chyba teraz czas się pobrać, prawda?

Przytaknęłam. Dzisiaj myślę, że zrobiłam to bez entuzjazmu. Za to nasi rodzice oszaleli z radości. Od razu przystąpili do przygotowań do wesela, wybierania sukni ślubnej dla mnie i garnituru dla Mariusza.

Wszystko działo się w zawrotnym wprost tempie. Tamtych walentynek też specjalnie nie planowaliśmy. Zamierzaliśmy zjeść obiad w pobliskiej restauracji, jak rok i dwa lata wcześniej. Chciałam wcześniej wrócić, bo miałam jeszcze trochę kartkówek do poprawienia. Nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie przebiegał inaczej.

Mariusz wrócił wcześniej z pracy. Myślałam, że to dlatego, że chciał chwilkę odpocząć przed uroczystym obiadem.

– Skoczę po słoik ogórków do garażu – powiedział w którymś momencie. Nawet się ucieszyłam. Byłam pewna, że za chwilę wróci z jakimś drobiazgiem dla mnie… Tak samo jak rok temu i dwa lata wcześniej.

Kiedy nie wrócił po trzydziestu minutach, zaczęłam się niepokoić. Po godzinie poszłam do garażu. Po Mariuszu nie było tam śladu. Po trzech godzinach zadzwoniłam do jego matki i siostry.

Nikt nie miał pojęcia, co się mogło stać

Kiedy Mariusz nie wrócił na noc, zawiadomiłam policję. Policjanci żartowali, że pewnie narzeczony chciał zabalować przed ślubem, ale mnie to wcale nie rozbawiło. Byłam pewna, że coś musiało się Mariuszowi stać. Przecież nigdy nie zostawiłby mnie ot tak… I to jeszcze w walentynki!

A jednak czas pokazał, że w ogóle nie znałam narzeczonego. Odezwał się do mnie dopiero pół roku później. A i wtedy nie miał odwagi zrobić tego osobiście. Pewnego dnia odebrałam list, w którym tłumaczył swoje zniknięcie. Pisał, że od dawna miał dosyć nudy i monotonii naszego związku.

„Kiedy zbliżał się walentynkowy obiad, uświadomiłem sobie, że będzie jak przed rokiem i dwoma laty. Że tak będzie już do końca życia… Nie zdzierżyłem tego. Zdałem sobie w tamtym momencie sprawę, że albo coś zrobię, albo przegram lata, które mi zostały. A nie mam jeszcze trzydziestki. Wiem, że cię zraniłem, ale wierzę, że się pozbierasz. Życzę ci wszystkiego dobrego”.

Patrzyłam na kartkę papieru zapisaną tak świetnie znanym mi pismem i nie mogłam otrząsnąć się z szoku. Jak on mógł mi to zrobić?! A co z planami naszych rodziców? A co ze ślubem? – kołatało mi się po głowie.

Kolejne miesiące nie były lepsze. Nie mogłam zapomnieć o Mariuszu, chociaż w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę mogę bez niego żyć i wcale nie tęsknię za nim jak za bliskim człowiekiem. Tęskniłam za bezpieczeństwem i stabilizacją, którą mi zapewniał.

Przy Mariuszu wszystko było takie przewidywalne. Teraz miałam poczucie, że życie wciąga mnie niczym wir. Nie pozostało mi nic innego, jak skupić się na pracy. Jestem nauczycielką, więc każdą wolną chwilę poświęcałam uczniom. Przygotowywałam ich do konkursów, prowadziłam zajęcia dodatkowe, zawsze miałam czas, by porozmawiać z dzieckiem, które miało trudności.

Byłam chwalona i nagradzana. Ale moje życie prywatne nie istniało. Po szkole wracałam do pustego mieszkania i włączałam telewizor. Im więcej czasu mijało, tym bardziej nabierałam przekonania, że nigdy już nie znajdę drugiej połówki.

Szczególnie nie cierpiałam walentynek

Ten lutowy dzień niezmiennie przypominał mi o straconych złudzeniach i upokorzeniu, jakie przeżyłam. Nic dziwnego, że starałam się uciekać od smutnych myśli. Kiedy zbliżał się czternasty lutego, rezerwowałam wyjście z równie samotnymi koleżankami albo seans dla singli w kinie.

Tego roku miałam podobne plany. Niestety, pandemia wszystko pokrzyżowała. Jedna z koleżanek, z którą miałam się spotkać, musiała zostać w domu i opiekować się chorą mamą. Druga bała się zakażenia i zrezygnowała z wszelkich aktywności. Nie pozostało mi nic innego, jak spędzić samotnie wieczór przed telewizorem, z rosnącą irytacją przerzucając kanały i szukając czegokolwiek, co nie będzie związane z wszechobecnymi serduszkami i krzyczącym napisem „love”.

Nie spieszyłam się na ten wieczór. Powoli wychodziłam z pracy. Już zmierzchało, kiedy wkładałam kurtkę… I wtedy usłyszałam zdyszany głos Moniki, koleżanki pracującej w świetlicy.

– Bardzo się spieszysz, Haniu?

– Nie – spojrzałam na nią zdziwiona.

– Boże, to z nieba mi spadłaś, naprawdę! – rozentuzjazmowała się Monika. – Ja się spieszę na kolację. Mój chłopak zamierza mi się dziś oświadczyć. Zarezerwował stolik…
– przerwała w pół słowa, najwyraźniej uświadamiając sobie, jaki nietakt popełniła. Fiasko mojego niedoszłego małżeństwa swego czasu było najgorętszą plotką w szkole.

– Cieszę się – odpowiedziałam spokojnie, nawet lekko się uśmiechając, żeby upewnić Monikę, że dawno mam za sobą czas, kiedy wspomnienie o czyjejś miłości wywoływało u mnie gęsią skórkę. – Ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego?

Tak w ogólne można? Nie przyjść po dziecko?

– Chodzi o pracę – Monika spuściła głowę. – Świetlica jest czynna do siedemnastej.

– Więc w czym leży problem? – zerknęłam na zegarek. Było prawie wpół do szóstej. – Skończyłaś pracę, możesz iść do domu.

– O to chodzi, że niezupełnie. Jedno dziecko nie zostało jeszcze odebrane.

– Jak to nie zostało odebrane? – wlepiłam zdumione spojrzenie w koleżankę. – To tak w ogóle można? Nie przyjść po dziecko?

– No teoretycznie nie można, ale wiadomo… – lekko zniecierpliwiła się moją naiwnością. – Są na to procedury i tak dalej… Można zadzwonić na policję i taka „zguba” będzie czekała na rodziców na komisariacie. Ale w praktyce bywa różnie. Zdarzają się sytuacje losowe. Najczęściej po prostu czekamy tak długo, aż rodzic przyjdzie.

– I ty byś chciała, żebym poczekała z tym dzieckiem na rodzica, dobrze rozumiem? – w końcu zaczął do mnie docierać sens prośby koleżanki.

– No, ja wiem, że nie musisz… – jąkała się Monika. – Że to nie twój problem. Ale skoro powiedziałaś, że się nie spieszysz…

– Wiesz co, nie spieszę się. Nie mam żadnych planów na dziś – powiedziałam nagle stanowczo, samą siebie tym zaskakując. – Chętnie poczekam z tym dzieckiem…

– Naprawdę? – Monika aż podskoczyła do góry. – To bardzo grzeczny chłopiec. Dopilnowany, zawsze odbierany na czas. Rodzicom musiało coś ważnego wypaść… Zaraz cię do niego zaprowadzę.

– Sama trafię – uśmiechnęłam się lekko. – A ty już lepiej idź na tę swoją kolację, bo jeszcze własne oświadczyny przegapisz.

Kilka minut później Monika, kajając się i zapewniając mnie, że nigdy mi tego nie zapomni, wyszła ze szkoły, a ja poszłam wprost do świetlicy. Chłopiec rzeczywiście tam był. Mały, drobny, najwyraźniej przestraszony całym zamieszaniem blondynek.

Jego tata prowadził gospodarstwo rolne

– Pani jest policjantką? Zabierze mnie pani od taty? – szepnął na mój widok, z trudem ukrywając łzy, które napływały mu już do wielkich oczu.

– Co ty opowiadasz? – roześmiałam się odruchowo. – Czy ja wyglądam na policjantkę? Policjantka jest… bo ja wiem… silna, duża…

– Pani jest silna – chłopiec również się uśmiechnął. – I duża.

– Nie jestem policjantką, nawet jeśli jestem silna i duża – zapewniłam go. – Jestem nauczycielką. Uczę w naszej szkole starsze klasy biologii i chętnie tutaj z tobą posiedzę. Lubisz zwierzęta?

– O tak! – rozpromienił się chłopiec.

Uśmiechnęłam się do siebie w myślach. Temat samograj i tym razem zadziałał bezbłędnie. Niewiele znałam dzieci, które nie lubiłyby zwierząt. Szybko przekonałam się, że Kuba, bo tak miał na imię siedmiolatek, nie tylko lubił zwierzęta. On się też na nich naprawdę znał. Jego tata prowadził gospodarstwo rolne.

– Pomagam często tacie przy krowach. Karmię je, zaganiam do domu z pastwiska – opowiadał Kuba poważnym głosem.

Słuchałam chłopca ze szczerym zainteresowaniem, bo ciekawie opowiadał. Zresztą, zanim zostałam nauczycielką biologii, marzyłam o tym, żeby być weterynarzem. Chciałam otworzyć własną klinikę. Ale Mariusz wybił mi ten pomysł z głowy.

– To niepewny zawód. Skąd wiesz, że ludzie będą chcieli do ciebie przychodzić ze swoimi pupilami – mówił. – A nauczycieli zawsze potrzeba. Bierz, co jest.

Nie nawykłam bronić swoich marzeń, więc wzięłam, co było. A później nie było czasu o tym myśleć. Aż do teraz.

– Ojej, niech pani zobaczy, ile kolorowych serduszek! – wykrzyknął nagle Kuba,
podrywając się i biegnąc do okna. – Ktoś musi kogoś bardzo kochać!

– Rzeczywiście – uśmiechnęłam się lekko, choć widok petard w kształcie serc, których pokaz ktoś postanowił akurat tego dnia zorganizować, byłby ostatnim, co według mnie świadczy o prawdziwej miłości. – Piękne.

– Jestem pewien, że mój tata też zrobiłby takie serca dla mamy – powiedział z przekonaniem Kuba. – Mój tata wszystko umie.

– Na pewno – uśmiechnęłam się. – Tatusiowie tak już mają, że wszystko umieją.

– Tylko że nie ma dla kogo tego zrobić – powiedział, poważniejąc chłopiec. – Moja mama nie żyje. Zmarła, kiedy miałem trzy lata. Była chora na serce.

– Bardzo mi przykro – wymruczałam, nieprzyjemnie zaskoczona wyznaniem dziecka.

Był takim pogodnym, spokojnym dzieckiem

Nie sprawiał wcale wrażenia półsieroty. Jak to jest, że niektórych ludzi dotykają takie ogromne nieszczęścia? – zdążyłam pomyśleć, gdy Kuba dodał z żarliwością:

– Ale wiem, że patrzy na nas z góry. Tata zawsze mówi, że mama była aniołem i ja wiem, że jest przy mnie… Jak to anioł – spojrzał na mnie bardzo poważnie. – Jak pani myśli, czy anioły potrafią kogoś ustrzec przed wypadkiem?

– Myślę, że tak – odpowiedziałam odruchowo, zdziwiona pytaniem. – W końcu to anioły… A skąd ci to przyszło do głowy?

– Pani Monika, zanim wyszła, powiedziała, że to niemożliwe, żeby tata tak długo po mnie nie przychodził. Przecież jest już ciemno – szepnął Kuba i, nim zdążył się pohamować, po policzkach popłynęły mu łzy. – Powiedziała, że pewnie miał wypadek…

Ta Monika! Jak można być do tego stopnia nieodpowiedzialnym i opowiadać takie rzeczy przy dziecku! – pomyślałam gniewnie, ale szybko ukryłam irytację pod ciepłym uśmiechem, który posłałam Kubie.

– Wcale nie jest tak późno – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał spokojnie i zdecydowanie. – Po prostu zimą robi się szybciej ciemno.

– Po to, żeby było bardziej romantycznie? Tata mówi, że nocą, kiedy zapalą się wszystkie lampki, świat wygląda jak kraina z bajki – powiedział Kuba, a ja odruchowo się uśmiechnęłam.

Fajny gość z tego twojego taty

Nie zdążyłam jednak nawet pomyśleć, jaki bystry malec z tego Kuby, gdy ktoś z impetem otworzył drzwi świetlicy.

– Najmocniej panią przepraszam – zahuczał tubalnym głosem potężny mężczyzna, który wparował do świetlicy, nie dbając nawet o to, żeby otrzepać na wycieraczce śnieg z butów. – Pani na pewno ma swoje plany, przecież są walentynki…

– Tata! – krzyknął Kuba, rzucając się na w ramiona mężczyzny.

– Tak cię przepraszam, synku. Krowa się ocieliła, były komplikacje, nie mogłem jej zostawić – mężczyzna spojrzał na mnie przepraszająco. – Czy mogę to jakoś pani wynagrodzić? Ja wiem, że są walentynki…

To były cudowne walentynki

– Niech pan już tego nie powtarza – roześmiałam się, sama nie wiem dlaczego. – Na pana szczęście nienawidzę tego święta. Narzeczony wybrał sobie właśnie 14 lutego, żeby mnie zostawić. Od tej pory robię wszystko, żeby zapomnieć, że ktoś w ogóle wymyślił taki dzień!

– Naprawdę?! – krzyknęli chórem ojciec i syn, a tata Kuby dodał szybko: – To tym bardziej muszę coś zrobić, żeby wynagrodzić pani ten wieczór! I może odczarować walentynki, kto wie? Zapraszam panią na gorącą czekoladę!

Andrzej okazał się wspaniałym, ciepłym, dowcipnym towarzyszem… A Kuba? Wprost nie mogłam się nadziwić, że ma tylko 7 lat, tak zaskakiwał mnie wrażliwością i mądrością. Kiedy wychodziłam od Andrzeja, niebo skrzyło się już nocnymi gwiazdami.

– Mam nadzieję, że udało mi się odczarować ten dzień? – szepnął mi do ucha tata Kuby, a ja po raz pierwszy od wielu lat poczułam, jakby ktoś rozpuścił grudkę lodu, która wcześniej tkwiła w moim sercu.

Miałam wrażenie, że to nie był tylko czar lutowej nocy. W powietrzu była magia. I coś mi mówiło, że stał za nią pewien anioł…

Czytaj także:
„Po wielu próbach, w końcu urodziłam wymarzonego syna, lecz los z nas zakpił. Jego życie wyceniono na 9 milionów”
„Dziewczyna syna przez zazdrość wpadła w obłęd. Choć on dałby jej gwiazdkę z nieba, ona wciąż śledziła go i oskarżała o zdradę”
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”

Redakcja poleca

REKLAMA