„Pokochałem ją całym sercem, a ona z dnia na dzień ze mną zerwała. Nie wierzyła w moje uczucia, myślała, że jestem z nią z litości"

Mężczyzna, którego zostawiła ukochana fot. Adobe Stock, marjan4782
„Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata… O rudowłosej przypominałem sobie głównie jesienią. Wiedziałem, że współpracuje z ciotką, że studiuje, ale nie dopytywałem, co u niej. Bo przecież gdyby chciała, to sama by się ze mną skontaktowała. Widocznie nie chciała".
/ 13.09.2022 09:00
Mężczyzna, którego zostawiła ukochana fot. Adobe Stock, marjan4782

Gdyby Ania miała być ze mną tylko z wdzięczności, to faktycznie lepiej, że zamknęła mi drzwi przed nosem.

Złota jesień zawsze kończyła się dla mnie w listopadzie, kiedy Dzień Wszystkich Świętych zlewał się ze Świętem Zmarłych w jedno ponure święto, kojarzone ze zniczami migającymi na nagrobkach. Ale ta dziewczyna sprawiła, że szare, chłodne dni wciąż widziałem w barwach ciepłej jesieni. Spotkałem ją ponad trzy lata temu na cmentarzu przy okazji tradycyjnego odwiedzania grobów.

Wyglądała niczym Ania z Zielonego Wzgórza

Rude warkocze, twarz obsypana piegami, chude ramiona skulone pod za cienką kurtką. Sprzedawała wianuszki z suszonych kwiatów.

– Ile taki stroik? – zapytałem, pokazując palcem ten, który mi się najbardziej spodobał.

– Dla ciebie pięć zeta – odparła rezolutnie.

– A dla mojej zmarłej prababci?

– Dyszka.

– Chcesz zrobić interes na oskubywaniu zmarłych?

– Im już nie zależy na kasie, więc mogą zapłacić więcej.

Nie dociekałem już, jak by zapłacili, skoro leżą pod ziemią, bo pewnie na każde pytanie miała gotową odpowiedź, a nie chciałem wdawać się w dyskusję. Dałem jej dwie dychy. Wianuszek był naprawdę ładny.

To była bardzo dzielna dziewczyna

Kilka dni później zobaczyłem ją na rynku. Rzadko oglądam pamiątki na straganach, ale jej rude włosy, odcinające się od szarego otoczenia, trudno było przeoczyć. Stała przy składanym stoliczku i coś sprzedawała. Nie podszedłem. Jeszcze by uznała, że się narzucam.

Moją uwagę przykuło dwóch kolesi, którzy zerkali na dziewczynę, szeptali do siebie i rechotali jak głupki.

Jeden z nich nagle podszedł do stoliczka dziewczyny i chyba o coś zapytał, bo spojrzała na niego. Drugi na chwilę zniknął, ale zaraz się pojawił – zachodził dziewczynę od tyłu. Bez namysłu ruszyłem w tamtą stronę. Nagle gość, który udawał, że chce coś kupić, zaczął wrzeszczeć:

– Oszustka, handluje bez paragonów. Policja.

Jego kumpel wykorzystał zamieszanie i szarpnął za saszetkę przypiętą do bioder dziewczyny. Rudowłosa krzyknęła, zachwiała się, upadła, zapięcie torebki puściło, a gość rzucił się do ucieczki z całym utargiem.

– Złodzieje! – krzyknąłem, dopadając do niego i wyrywając skradzioną saszetkę.

Takiego biegu wydarzeń raczej się nie spodziewał, bo nawet nie próbował walczyć. Uciekał tak szybko, że aż się kurzyło. Spojrzałem na rudzielca, spodziewając się łez, strachu czy lamentów. Tymczasem ona przygniatała kolanem do ziemi drugiego ze złodziei. Zuch dziewczyna! Naprawdę mi zaimponowała. Wkrótce na miejscu pojawili się policjanci. Koleś próbował się wykręcić, twierdząc, że nie ma nic wspólnego z tym, co chciał ukraść saszetkę, ale byłem świadkiem.

Zatrzymali drania

– Ona tylko pokazuje swoje prace przechodniom – wymyśliłem naprędce, gdy funkcjonariusz legitymował dziewczynę. Zdolna jest, ma się czym chwalić.

– Zdolna, zdolna – poparła mnie jakaś babka stojąca z boku. – Te róże są śliczne, proszę zobaczyć! – podetknęła policjantowi pod nos bukiet kwiatów. – Żona by nie pogardziła.

Za talent mandatów nie dajemy, panno Aniu – odparł rozbawiony policjant i oddał dziewczynie dowód.

Tak się dowiedziałem, że naprawdę ma na imię Ania. Pomogłem jej pozbierać porozrzucane rzeczy do wiklinowego koszyka, złożyłem stolik.

– Odprowadzę cię – zdecydowałem. – A nuż ten złodziej gdzieś się czai? Lepiej nie ryzykować.

Ania protestowała, ale nie słuchałem. Potrafię być uparty jak osioł.

– Moja mama jest chora – usłyszałem niespodziewane wyznanie. – Dostaje marną rentę, ja mam równie marne alimenty. To wystarcza ledwie na rachunki i leki. Dlatego sprzedaję te ozdoby. Sama je robię. Figurki z kasztanów, wianki, wyklejane obrazki, kwiatki z papieru i liści. To chyba nie przestępstwo…?

– Hej, nie musisz się tłumaczyć! – przerwałem jej. – Nie ma nic złego w tym, co robisz.

Wniosłem rzeczy Ani do domu, spodziewając się, że zastanę tam obraz nędzy i rozpaczy. Chyba naoglądałem się ze dużo telewizji.

Mieszkanie było skromne, ale czyste

Moją uwagę przykuła wisząca nad drzwiami śliczna akwarelka z widokiem na Giewont. Chyba patrzyłem na nią zbyt długo.

– Podoba ci się? – zapytała Ania.

– Bardzo!

– Jest twoja.

– No coś ty! Nie mogę tego wziąć – wzbraniałem się, ale ona weszła na krzesło i zdjęła obrazek.

– Daj spokój, jak będę chciała, to namaluję sobie drugą.

Chciałem jej pomóc

Po powrocie do domu postawiłem akwarelkę na biurku i patrząc na nią, zastanawiałem się, jak mógłbym pomóc Ani. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, prócz bycia jej ochroniarzem. Wiedziałem, że kasy ode mnie nie weźmie, zresztą jako student nie śmierdziałem groszem.

Mogłem jednak jej towarzyszyć, gdy sprzedawała swoje drobiazgi. Kiedy ona skupiała się na klientach, ja dyskretnie ogarniałem wzrokiem teren. Musieliśmy unikać nie tylko potencjalnych złodziei, ale też straży miejskiej. Kilka razy szybko zwijaliśmy „interes”, a później, zadowoleni ze swojego sprytu, piliśmy gorącą herbatę w pokoiku Ani.

Dużo rozmawialiśmy. Co więcej, oboje byliśmy zakochani w Tatrach i snuliśmy plany wspólnej wyprawy. Ja mogłem wyjechać choćby jutro, niestety Anię ograniczały koszty. Ale ja tak bardzo chciałem wraz z nią podziwiać Giewont, że posunąłem się o krok za daleko.

Zaproponowałem, że opłacę nasz pobyt, a pojechać możemy autem pożyczonym od mojego ojca.

– Nigdy więcej nie wyskakuj z takimi pomysłami – stanowczo przywołała mnie do porządku.

Niby nic wielkiego, ale coś się między nami zepsuło. Ania już nie proponowała wspólnych wieczorów przy herbacie. A później przyszły mrozy i zapalenie płuc. U Ani oczywiście. Ja miałem ciepłe buty i zimową kurtkę. Zrozumiałem, że moja pomoc była tymczasowym rozwiązaniem.

Musiałem wymyślić coś innego, żeby dziewczyna nie musiała już wystawać na rynku. Rozwiązanie znalazło się przypadkiem.

Ciotka poprosiła mnie o krótkie zastępstwo w pracy. Miała sklep z drobiazgami, takie mydło i powidło, pomyślałem więc, że dziełka Ani też znalazłyby tam swoje miejsce. Z początku ciotka była sceptycznie nastawiona do pomysłu, ale gdy jej pokazałem obrazek z Giewontem, zgodziła się porozmawiać z Anią.

– Niczego nie obiecuję – uprzedziła.

Nie zamierzałem robić dziewczynie złudnych nadziei, dlatego wiadomość przekazałem bez roztkliwiania się nad jej talentem i zapewnień o sukcesie.

Podziękowała równie chłodno, zupełnie jakby chciała dać mi do zrozumienia, że niepotrzebnie się mieszam.

Nie wpuściła mnie do mieszkania

– Nie przychodź tu więcej – powiedziała, patrząc w ziemię.

– Ale dlaczego? – nie kryłem zdumienia. – Co się stało? Obraziłem cię?

– Tak będzie lepiej.

Nic więcej. Żadnych wyjaśnień. Weszła do domu i zamknęła drzwi. Duma nie pozwalała mi pukać i dopytywać się, o co jej chodzi. Nie to nie. Jej sprawa. Postanowiłem zapomnieć.

Nie szukałem Ani specjalnie, ale przy okazji wizyt na rynku albo na cmentarzu, rozglądałem się uważnie, licząc, że zobaczę jej rude warkocze. Nie miałam szczęścia. Za to zobaczyłem u ciotki w sklepie jej prace.

– Klienci chętnie kupują ozdoby od twojej Ani – poinformowała mnie ciotka, kiedy zobaczyła, że przyglądam się bibułowym kwiatom.

– Ona nie jest moja – obruszyłem się. – Nawet nie bardzo ją znam.

Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata… O rudowłosej przypominałem sobie głównie jesienią. Wiedziałem, że współpracuje z ciotką, że studiuje, ale nie dopytywałem, co u niej. Bo przecież gdyby chciała, to sama by się ze mną skontaktowała. Widocznie nie chciała.

Czułem ogromny żal

– Mam coś dla ciebie – powiedziała pewnego dnia ciotka, podając mi zieloną kopertę.

– Co to? – spytałem. – Łapówka?

– Sprawdź!

Była dziwnie podekscytowana. Zajrzałem do koperty. Zaproszenie? Na wernisaż prac malarskich jakiejś Anny Popławskiej.

– Od kiedy jesteś miłośniczką sztuki, ciociu? – zapytałem.

– Nie jestem. Ale to zaproszenie od Ani, od twojej Ani!

– Od Ani. Aha – jakoś nie potrafiłem się ucieszyć.

Chyba najbardziej zabolało, że przekazała zaproszenie przez ciotkę. Bezimiennie. Chociaż może nie powinienem się dziwić? Też byłem dla niej kimś obcym.

– Pójdziesz? – dopytywała ciotka.

– Nie. Pogratuluj jej ode mnie.

– Ale musisz iść!

– Ciociu, ja nic nie muszę. Poza tym mówiłem ci, że ja jej tak naprawdę nie znam. Potrzebowała pomocy, pomogłem. Tyle.

– Nieznajomemu nie dedykuje się swojej wystawy.

– Co takiego? – zdziwiłem się.

– Zaraz ci pokażę – wyjęła smartfon i przez chwilę czegoś w nim szukała, w końcu mi go podała. – Przeczytaj.

Wystawa nosi tytuł „Barwy jesieni – w podziękowaniu Michałowi”. Artystka nie zdradziła, kim jest ten mężczyzna, wiemy tylko, że on pierwszy uwierzył w jej talent… Zrobiło mi się przyjemnie, chociaż nie miałem pewności, że ów Michał to ja. Postanowiłem jednak, że pójdę na wernisaż.

Z ciekawości, jak rozwinął się talent, w który kiedyś uwierzyłem. Odkryłem, że łączy nas coś jeszcze – przeklęta duma! Spacerowałem po galerii sztuki, ignorując tłum. Całą uwagę skupiłem na obrazach. Jesień na nich raz była kolorowa i radosna, innym razem ponura i nostalgiczna.

Chłonąłem ich atmosferę, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że malarka jest prawdziwą mistrzynią, skoro potrafi władać moimi uczuciami i nastrojami.

Zatrzymałem się przy akwarelce z Giewontem

Niby takiej samej jak ta, którą miałem w domu, ale jednak innej. Tu chmury nad szczytem układały się w kształt splecionych dłoni. Obraz zatytułowano: Też kochał Giewont.

– Michał? – usłyszałem swoje imię.

Odwróciłem się. Za mną stała Ania. Nieco starsza, bez warkoczy. Włosy lekkimi falami otaczały jej twarz. Wciąż były rude. Miałem ochotę zatopić w nich palce, by sprawdzić, czy są tak miękkie, jak sobie wyobrażałem.

– Kochał też zieleń twoich oczu – szepnąłem bezwiednie, bo właśnie sobie uświadomiłem, za czym tak bardzo tęskniłem przez ostatnie trzy lata.

– A ona jego poczucie humoru.

Aha, próbowała obrócić moje słowa w żart. Znaczy, że się wygłupiłem. Odżyło we mnie coś, co poczułem kilka lat temu. W końcu miałem odwagę to nazwać, ona jednak nie chciała moich deklaracji. Ani wtedy, ani teraz. Odchrząknąłem.

– Gratuluję sukcesu – powiedziałem głosem wyczyszczonym z emocji.

– Ale bardziej kochała jego wrażliwość, troskliwość i dobroć.

– Znowu bawisz się moim kosztem? – zapytałem ostro. Chyba za ostro, bo Ania jakby się skuliła.

– Nie bawię się i nie bawiłam. Po prostu nie chciałam twojej litości.

– Nigdy się nad tobą nie litowałem! – może nie powinienem krzyczeć, ale okropnie mnie zirytowała.

Bo wiele mną kierowało, kiedy jej pomagałem, ale na pewno nie była to litość.

– Musiałam sprawdzić – wyjaśniła, patrząc błagalnie. – Dlatego zerwałam znajomość. To, co czułam, było zbyt silne. Nie zniosłabym ciągłej obawy, że z twojej strony to tylko litość.

– Mogłaś zapytać.

– Zaprzeczyłbyś, tak jak ja bym zaprzeczyła, gdybyś zapytał, czy jestem z tobą z wdzięczności.

Milczałem, bo argument był celny. Po latach odkryłem, że łączyła nas jeszcze przeklęta duma.

– Chciałam coś osiągnąć, udowodnić, że potrafię poradzić sobie sama, że nie potrzebuję twojej pomocy. Z dala od ciebie było mi ciężko, tęskniłam. Ale choć umierałam ze strachu, że o mnie zapomnisz, że to naprawdę było tylko współczucie, nie mogłam inaczej. Czy ty… czy tęskniłeś za mną tak bardzo jak ja za tobą?

Nie potrafiłem dłużej się powstrzymywać. Wplotłem palce w jej włosy i odgarnąłem je do tyłu.

– Nadal masz wątpliwości? – zapytałem, patrząc jej w oczy.

W odpowiedzi tylko się uśmiechnęła, a ja wiedziałem, że jest to najpiękniejszy uśmiech na świecie i że nie chcę żyć bez niego ani dnia dłużej. 

Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA