„Pojechałem na urlop z trójką rozwrzeszczanych bachorów i naiwnie sądziłem, że odpocznę. Cudem uniknąłem załamania nerwowego”

ojciec, którego męczą dzieci fot. iStock by Getty Images, Kate Aedon
„Na plaży dzień w dzień odbywała się walka. Dzieciaki sypały piachem na ludzi, kłóciły się z innymi dziećmi, wkładały do buzi kamienie, gubiły zabawki, psuły te, które dopiero im kupiliśmy. Raz Adaś zepsuł najpierw swoją koparkę, a potem Antosia. W myśl zasady, że jak on nie ma, to brat też nie będzie miał”.
/ 23.04.2023 10:30
ojciec, którego męczą dzieci fot. iStock by Getty Images, Kate Aedon

Rodzic to człowiek wiecznie niewyspany, notorycznie podenerwowany i w dodatku biedny. Bo nie dość, że dzieci hałasują, rozrabiają i marudzą, to jeszcze sporo kosztują. No, ale i tak je kochamy, bo to nasze dzieci. Nie da się ich nie kochać, nawet jak bardzo się starają, żeby to uczucie w nas stłamsić.

Jestem ojcem trójki maluchów. Mam dwóch chłopców, bliźniaków w wieku sześciu lat i dziewczynkę, czterolatkę. Adam, Antoni i Jagoda. Mam też żonę. Oboje pracujemy, dzieciaki chodzą do przedszkola, więc dni powszednie to gonitwa między pracą, przedszkolem a domem. Kończymy o szesnastej, odbieramy maluchy i lecimy do domu. Jesteśmy w nim koło 17 i już powoli zaczynamy przygotowania do wieczoru. Trzeba dać im jeść, wykąpać, położyć spać. A to wszystko zajmuje czas. Samo usypianie to pół godziny. Trzeba coś poczytać, przynieść pić, pozaklejać plasterkami te prawdziwe i te wydumane rany, kolejny raz zaprowadzić do toalety, jeszcze raz utulić, odpowiedzieć na kilka pytań związanych z losem wszechświata. Wiadomo.

Potem, kiedy już śpią, należy jeszcze dokończyć jakąś pracę przyniesioną do domu, ugotować obiad na następny dzień, wyprać, wyprasować, przygotować ciuchy do przedszkola. Kładziemy się z żoną koło jedenastej i mamy już siłę tylko na to, żeby klepnąć się po ramieniu i powiedzieć w miarę czule „dobranoc”. I od rana to samo. Tak cały rok. A w weekendy? W weekendy trzeba zadbać, żeby maluchy się nie nudziły, bo jak tylko wkradnie się odrobina nudy, natychmiast zaczyna się horror wydziwiania. Kto ma dzieci, ten wie, co znaczy wydziwianie. Jak bardzo nadweręża to zdrowie każdemu rodzicowi.

Próbowały zabrać do auta cały dobytek

To wszystko złożyło się na decyzję o wakacjach. W zeszłym roku nigdzie nie byliśmy, bo po prostu nie starczyło nam pieniędzy. Tego lata jeden z wujków, który ma domek nad jeziorem, powiedział, że możemy z niego korzystać przez całe dwa tygodnie. Postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia i pojechać odpocząć. Pomyślałem sobie, że dla dzieci ta wyprawa będzie niezapomnianą przygodą.

Powziąłem też postanowienie, że zacznę się relaksować od samego początku, czyli już od chwili pakowania. Mam w sobie coś z cygana, chciałbym mieć cały dobytek na wozie i podróżować. Niestety, napięcie narastało z każdą torbą, bo żona panicznie boi się przeoczyć choćby najmniejszy drobiazg: szczoteczkę do zębów, grzebień, koszulkę czy skarpetkę…

A dzieciaki? Chciałyby zabrać ze sobą cały swój pokój. Kiedy kazałem im wyłożyć na środek wszystko, co chciałyby wziąć, o mało nie padłem.

– Jagódko, co to jest? – zapytałem córeczkę na widok całkiem sporego kopczyka z kucyków, laleczek, miśków i piesków.

– Gója! – odpowiedziała z właściwym sobie urokiem.

– Chłopaki, nie przesadziliście? – zapytałem chłopców, którzy w swoim pokoju usypali dwie takie górki z żołnierzy, pistoletów i samochodów.

Ba! Adaś wysunął na środek pokoju nawet szafkę nocną, w której trzymał swoje skarby – zęby, które mu dotychczas wypadły, a których za żadne skarby nie chciał się pozbyć, trzy ludziki ulepione ze starych gum do żucia, których nie pozwolił absolutnie wyrzucić, a także kolekcję robotów z jajek niespodzianek.

Czekała mnie ciężka przeprawa. W akompaniamencie łez i zgrzytania zębów mocno przerzedziłem bagaż moich dzieci, a potem poszedłem do piwnicy, sprawdzić, które z miliona dmuchanych zabawek, kół i materaców są jeszcze dobre. Po dwóch godzinach dmuchania skompletowałem zestaw. Byłem siny jak śliwka, a policzki rozdęły mi się jak podstarzałemu trębaczowi.

W końcu byliśmy spakowani i gotowi do drogi. Wyruszaliśmy jednak dopiero nad ranem, więc wszyscy położyliśmy się spać. Najważniejsze było, żebym wyspał się ja, bo miałem prowadzić przez niemal trzysta kilometrów. Dzieciaki dobrze wiedziały, że to ja jestem szefem wyprawy, bo każde z nich przyszło w nocy po dwa razy, by potargać mnie za łokieć i zapytać: „Cy jus?”. „Jeszcze nie” – odpowiadałem rozespany i odprowadzałem je do łóżek. Dzieci mam trójkę, każde przyszło po dwa razy, więc rachunek jest prosty – sześć pobudek w nocy przed wyjazdem.

W końcu, gdy nadszedł długo wyczekiwany poranek, dzieci trudno było dobudzić. Przecież w nocy mało spały, za to dużo chodziły i gadały. Ale koniec końców znaleźliśmy się w samochodzie. Odpaliłem auto i westchnąłem w duchu z radości: Podróż! Uwielbiam podróżować. Jednak jak tylko wyjechaliśmy na trasę, Jagoda zaczęła beczeć, że nie wzięła misia Kluka. A że miś Kluk jest najważniejszym misiem świata, to musieliśmy wracać. Kiedy drugi raz wyjeżdżaliśmy spod domu, znów westchnąłem: Podróż! Wciąż byłem radosny. 

Nie ujechaliśmy jednak nawet dwudziestu kilometrów, kiedy padło pierwsze śmiałe i pełne pretensji: Siku! To hasło – choć w miarę narastania mojego stresu coraz mniej donośne – padało jeszcze jakieś dziesięć razy w ciągu całej drogi. Po ósmym czy dziewiątym razie zorientowałem się, że tak naprawdę nie chodzi o siku, a o słodycze, które można wyżebrać na stacji benzynowej.

Naiwnie sądziłem, że poczytam gazetę

Dotarliśmy do celu nie bez przygód – raz wprawdzie omal nie rozbiliśmy się o drzewo, bo Jagódka dostała ataku histerii na widok pająka, który jakimś cudem dostał się do samochodu i wlazł jej na fotelik – ale w końcu dojechaliśmy.

– Dzień dobly, nazywam się Jagoda. A to Adaś i Antoś, moi bracia. Psedstawcie się chłopcy – takiego przywitania nauczyliśmy Jagódkę jakiś czas temu, a ona widząc, jaką wesołość to wzbudza, cały czas je powtarzała.

Tak też przywitała się z sąsiadami. Parą emerytów, którzy na nasz widok zrobili bardzo dziwne miny.

Rozumiałem tych ludzi. Trójka małych dzieci – wiadomo, co to znaczy. 

Zaczęło się pierwszego dnia… Chłopcy, zaraz jak tylko zaczęliśmy się wypakowywać, wyciągnęli z bagażnika piłkę, którą im kupiłem przed wyjazdem, a której nie mieli jeszcze okazji wypróbować. Oczywiście kopać sam wytrwale ich uczyłem, dlatego byłem pewny, że wyrosną na dobrych piłkarzy. Na tyle dobrych, żeby w wieku sześciu lat zbić piłką szybę…

I to właśnie uczynili. Pech chciał, że nie zbili szyby w naszym domku, tylko w domku sąsiadów-emerytów, którzy tak krzywili się na nasz przyjazd. Nie było ich akurat, bo wybrali się na plażę, więc rozmowę z nimi musiałem odłożyć na później. Za to chłopcom już teraz udzieliłem reprymendy.

Potem i my poszliśmy na plażę. Na początku było fajnie. Zaraz po tym, jak jeszcze raz posiniałem od dmuchania zabawek plażowych, położyłem się na kocu. Wyciągnąłem gazetę, rozłożyłem ją i pomyślałem, że teraz sobie godzinkę poczytam. Niestety, Jagódka zaczęła biegać z wiaderkiem wody, bo postanowiła zrobić sobie koło koca basen i przy jednym z kursów potknęła się o jakąś górkę piasku. Fiknęła tak zabawnie, że cała woda poleciała na mnie i na gazetę. Nici z czytania. Przy okazji cały byłem w piachu, który też znajdował się w wiaderku. Poszedłem do wody się opłukać. Tam dorwali mnie chłopcy i urządzili mi taki chrzest wakacyjny, że na koc dotarłem, ledwo dysząc.

Tyle co usiadłem, gdy Adaś rozdarł się wniebogłosy. Okazało się, że skaleczył sobie o coś nogę. Do końca dnia siedział na kocu i marudził, że to niesprawiedliwe, bo siostra i brat się bawią, a on musi tu z nami gnić. Nie żartuję, tak właśnie się wyraził! Gdzie to usłyszał?

Na szczęście rodzeństwo dostarczało mu rozrywek, a ja kupiłem wszystkim po dużej porcji lodów. Antoś i Jagódka swoją porcję utopili w piachu, więc trzeba było kupić kolejną, żeby nie było lamentów przez drugą część dnia.

Pierwszy dzień na plaży skończył się spektakularnie, bo Jagodę ugryzła pszczoła, a ryk był taki, jakby to był niedźwiedź, który obdarł ją żywcem ze skóry. Do domku wróciliśmy kompletnie wykończeni.

– Proszę, dwieście złotych. To powinno wystarczyć – powiedziałem sąsiadowi-emerytowi, wręczając mu banknot, który miał wynagrodzić straty związane z wymianą wybitego okna.

I tak po pierwszym dniu wakacji szykowałem się do położenia dzieci spać. Marzyłem o tym, by mieć choć chwilę spokoju. W nieśmiałych planach myślałem nawet o romantycznym wieczorze z żoną, ale dzieci postarały się, by i noc była podobna do dnia, czyli pełna atrakcji z ich udziałem.

Najpierw podnieceni nowym miejscem nie chcieli iść spać. Długo się kotłowali, bili, przychodzili na skargę, wychodzili do toalety, wołali, by dać im pić. A potem Antoś spadł niefortunnie z łóżka i zsiniało mu oko. „No to pięknie, emeryci pomyślą jutro, że nie dość, że mamy niewychowane dzieci, które tłuką szyby, to jeszcze my stosujemy kary fizyczne” – przebiegło mi przez głowę.

Po godzinie lamentu, płaczu i jęków w końcu się uspokoił i poszedł spać. Jak się kładł, to w drodze do łóżka zasłonił ręką drugie oko i potknął się o szafę, czym rozbudził Jagodę. Ta zażyczyła sobie, by poczytać jej bajkę… Jak skończyłem szeptać o Królewnie Śnieżce, to żona zdążyła już zasnąć w leżaku.

Dlaczego wstają o tak nieludzkiej porze?

Zaniosłem ją do łóżka, a sam otworzyłem sobie piwo na werandzie. Któreś z mądrali musiało nim wstrząsnąć, bo wystrzeliło na mnie. Zniechęcony wypiłem drugie duszkiem i poszedłem spać. Rano myślałem, że sobie pośpię, ale dzieciaki wstały o piątej trzydzieści. Wyspane, wypoczęte i gotowe do akcji. Dzień na plaży wyglądał bardzo podobnie jak poprzedni. Działo się wiele, nie miałem chwili spokoju, a do tego dzieciaki postanowiły zbudować rakietę ze zużytych plastikowych kubków po lodach, których pełno walało się przy kuble obok budki.

Niestety nie zauważyliśmy, że maluchy moczą je w wodzie, żeby rozpuścić niezjedzone resztki lodów, „bo wtedy rakieta się lepiej klei”. Rozpuszczone resztki lodów przykleiły się również do nich, więc musieliśmy wracać do domu, żeby dzieciaki wykąpać. Wymoczenie w wodzie jeziora wydało nam się niedostateczne w stosunku do skali zabrudzenia.

Tego dnia nie wróciliśmy już na plażę. Poszliśmy na uroczysty obiad do knajpy. Uznaliśmy, że nasz budżet to wytrzyma. Dzieciaki zamówiły, co chciały, każde dostało swoją porcję, a potem zaczęły marudzić, że to za gorące, a to już wystygło. A w ogóle to nie są głodne… Na koniec okazało się, że pieniądze, które wydałem na ich porcje, mógłbym spokojnie wyrzucić do kubła, bo tam właśnie wylądowało ich jedzenie. To znaczy poprosiliśmy, żeby zapakowali je nam do domu, ale Adaś, którego ciągle bolała noga, na którymś z postojów w trakcie drogi do domku, usiadł na reklamówce z frytkami, surówkami i gulaszem, więc z jedzenia zrobiła się papka.

I tak oto skończył się drugi dzień wakacji. Wieczór był bardzo podobny do poprzedniego. Z tą tylko różnicą, że Jagoda – chyba od rozpuszczania tych resztek lodów z brudnych kubków – dostała rozstroju żołądka. Całą noc musieliśmy ją wysadzać, poić i leczyć. Rano wyglądała jak cień samej siebie, więc na plażę poszedłem sam z chłopakami.

No i dzięki temu, że było ich tylko dwóch, zaznałem chwili relaksu. Położyłem się na kocu, oni taplali się przy brzegu, a ja na nich patrzyłem, patrzyłem, patrzyłem… Obudziłem się przeświadczony, że zamknąłem oczy tylko na sekundę, ale chłopaków przy brzegu już nie było. Zerwałem się jak oparzony i zacząłem rozglądać dookoła. Nic. „Utopili się” – przeleciało mi przez głowę i wpadłem w panikę. Musiał to wyczytać z mojej twarzy sąsiad, samotny dwudziestolatek leżący na kusym ręczniku, bo zlitował się nade mną i pokazał palcem.

– Poszli w stronę lasu. Chwilę temu.

– Dziękuję panu – wypaliłem i pobiegłem tam, gdzie mi wskazał.

Znalazłem ich po pół godzinie. Zapuścili się dość daleko. Twierdzili, że poszli po chrust na ognisko. Oprócz tego, że zebrali chrust, nałapali też kleszczy. Nasłuchałem się o boreliozie, wywoływanej przez te cholerne robale, więc zamiast nieudolnie sam je wyciągać albo broń boże smarować masłem, wpakowałem dzieci do samochodu i pojechałam do najbliższego szpitala na nocny dyżur.

Jak wróciłem, żona i Jagoda już spały. Chłopaki jednak wszystkich pobudzili i potem mała długo nie mogła zasnąć. W końcu jednak się udało. Ale kiedy rozebrałem się, by wejść pod prysznic, to zdałem sobie sprawę, że w tych nerwach zgubiłem na plaży swoje klucze do domku. Wziąłem więc latarkę i pobiegłem nad jezioro. Pół godziny przesypywałem piasek jak w gorączce złota, ale szczęśliwie je znalazłem. Kiedy kładłem się spać, to do piątej trzydzieści – nowej, wakacyjnej pory wstawania naszych dzieci – zostało mi niecałe pięć godzin. Super!

A jednak tym razem dzieciaki pospały dłużej. Jak się okazało dlatego, że chłopcy zaczęli gorączkować. Choroba zmusiła ich do dłuższego snu. Wsiedliśmy więc do auta i jeszcze raz pojechaliśmy do lekarza. Ten powiedział, że to tylko drobna infekcja, bo gardła mieli w porządku, a kaszel nie pojawił się wcale, a malcy mieli tylko lekką gorączkę i początek kataru. Zalecił trzy dni bez wychodzenia w domu…

Dzielnie walczyliśmy, ale dość już tego!

Zostawaliśmy z nimi przez te trzy dni na zmianę z żoną i chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć, co oznacza zamknięcie z dwoma sześciolatkami w ciasnym domku, gdy na dworze słońce, las, jezioro i pogoda. To były dni, które do dziś próbujemy wymazać z żoną z pamięci. Jak wyzdrowieli, to znów taszczyłem wszystkie nadmuchane zabawki na plażę, codziennie w jedną i w drugą stronę. A zabawek przybyło, bo jak przechodziliśmy przez miasteczko, to dzieci domagały się kolejnych. A straganów z tymi skarbami nie brakowało.

Obok dmuchanych stworów utrapieniem stały się dla nas także wszelkiego rodzaju automaty z duperelkami. Każda głupotka kosztowała niby tylko pięć złotych, ale my mieliśmy wrażenie, że wydaliśmy na nie ze dwie pensje. Na plaży dzień w dzień odbywała się walka. Dzieciaki sypały piachem na ludzi, kłóciły się z innymi dziećmi, wkładały do buzi kamienie, gubiły zabawki, psuły te, które dopiero im kupiliśmy. Raz Adaś zepsuł najpierw swoją koparkę, a potem Antosia. W myśl zasady, że jak on nie ma, to brat też nie będzie miał.

W końcu doszliśmy z żoną do wniosku, że pojedziemy zwiedzać. Myśleliśmy, że jak przegonimy dzieciaki po zamkach, muzeach, zmęczymy atrakcjami, to będą lepiej spały. Skończyło się tak, że podczas zwiedzania z nudów spały nam na rękach i tak na tej wycieczce wypoczęły, że tego wieczoru położyliśmy je spać jeszcze później niż zwykle…

W połowie drugiego tygodnia urlopu, Adaś nasypał Antosiowi piasku do oka, a Jagoda została pogryziona przez mrówki. Straszliwie płakała. Mieliśmy wrażenie, że ten sam niedźwiedź, który już raz obdarł ją tutaj żywcem ze skóry, wyszedł z lasu i zafundował jej tę przyjemność jeszcze raz. Pamiętam, że żona spojrzała wtedy na mnie i zapytała:

Wracamy?

– Do domku?

– Nie, do domu.

– No co ty?

Ja mam dość…

Jej spojrzenie mówiło wszystko. Była w naprawdę kiepskim stanie. Postanowiłem więc coś zrobić i zabrałem ich wszystkich na wycieczkę do oddalonego o prawie 50 kilometrów zoo. Największą atrakcją ogrodu zoologicznego były dla naszych dzieci zamieszkujące tam na dziko koty, a nie dzikie zwierzęta. Owszem, zwierzyniec może nie był najciekawszy, bo ogród nie należał do największych, ale nie po to zapłaciliśmy za bilet dla naszej piątki prawie siedemdziesiąt złotych, żeby maluchy oglądały koty i żebrały o frytki, które oczywiście też w końcu im kupiliśmy. Czego się nie zrobi dla chwili świętego spokoju?

Tak jak skapitulowaliśmy przy frytkach, tak skapitulowaliśmy przy całych wakacjach. Odpuściliśmy walkę o wypoczynek. Nawet nie dziwiliśmy się, że Jagoda codziennie miała dziurę w jakiejś części garderoby. Nie chciało nam się dochodzić dlaczego. Jedyne, co zrobiliśmy dla siebie, to wyjechaliśmy dwa dni wcześniej. Trochę nam było żal zabierać dzieciom nawet tę odrobinę wakacji, ale okazało się, że obie babcie mogą do nas przyjechać i zająć się wnukami przez te dwa dni. Nam zaś kochane mamusie pozwoliły urwać się na weekend tylko we dwoje.

Pojechaliśmy więc. Było cudownie! Miałem wrażenie, że odpoczynek ciągnie się tygodniami. Smakowałem każdą godzinę tak, jakby była pełną dobą wypoczynku. Nawet udało nam się odzyskać siły na seks. Szkoda, że musieliśmy zaraz wracać, ale z drugiej strony po dwóch dniach już się za dzieciakami stęskniliśmy. No i to jest pointa całej tej opowieści. Wszystkim nam trudno wytłumaczyć tę tęsknotę, ale chętnie się jej poddajemy. 

Czytaj także:
„Wczasy na łonie natury zrujnowała mi horda rozwrzeszczanych bachorów. Zamiast śpiewu ptaków, były piski i wrzaski”
„Przyjaciółka podczas wspólnych wakacji oczekuje ode mnie pomocy przy dziecku. Nie będę na urlopie niańczyć cudzego bachora”
„Mąż myślał, że pracuje się w pracy, a w domu z dziećmi odpoczywa. Na własnej skórze przekonał się, jak bardzo się mylił”

Redakcja poleca

REKLAMA