Rok 2020, kolejny dzień przymusowej izolacji w domu, z trójką dzieci, z mężem radośnie wychodzącym do pracy. No tak, apteki działać muszą, sklepy z ubraniami pozamykali.
– To co dzisiaj robimy? – zapytałam dzieciaki. – Pogramy w gry?
– Nuuudaaaa…
– Zatem Julka, ty się bierz do nauki – zakomenderowałam. – Egzaminy ósmoklasisty chyba się w końcu odbędą.
W odpowiedzi usłyszałam jakieś stłumione warknięcie.
– Maciek, ty masz nieodrobione lekcje z wczoraj. Pani prosiła, żebyś poćwiczył tabliczkę mnożenia.
Starszy syn z jękiem rzucił się na dywan i zaczął się wić niby w przedśmiertnych konwulsjach. Natychmiast wykorzystał to trzyletni Wojtuś, który wskoczył bratu na brzuch i zaczął go łaskotać. Wiedziałam, jak to się skończy. Nim ruszyłam z kopyta, by ich rozdzielić, Wojtek nadział się na łokieć Maćka i rozwył jak syrena strażacka. Zdążył jeszcze zdzielić brata dłonią po twarzy, zanim go podniosłam, więc Maciek też rozwrzeszczał się na całe gardło. Do kompletu tej kakofonii dołączył krzyk Julki, że jak ona ma się w takim chaosie uczyć, że przez nas nie zda egzaminu, zostanie żebraczką i skończy pod mostem tylko dlatego, że ma taką rodzinę. Aaa!!!
No, szybko dziś poszło, pomyślałam. Trzy tragedie w dwie minuty. Każdego dnia idzie nam coraz szybciej. Pod koniec tej kwarantanny po prostu się pozabijają.
To nie on spędza w domu całe dnie
– Hej, cisza. Julka, zamknij drzwi do swojego pokoju i włącz muzykę na słuchawkach. Najlepiej relaksacyjną! – zawołałam do córki.
Wojtek powoli uspokajał się na moich rękach.
– No, cicho, cicho, nic wielkiego się nie stało, to był przypadek, Maciek nie chciał. A ty, słonko – zwróciłam się do starszego synka – wstań z podłogi i weź się za książkę do matematyki.
Porozdzielałam zadania, pora więc zająć się domem. Ze sznurków nad wanną trzeba było zdjąć porcję ubrań do prasowania, bo w kolejce do uprania czekał już kolejny kosz brudnych ciuchów. Ostatnio odnosiłam wrażenie, że brudne ubrania rozmnażają się przez pączkowanie. Niemal nie wychodziliśmy z domu, ale i tak musiałam przebierać dzieciaki, zwłaszcza młodszą dwójkę, do trzech razy dziennie, bo jak nie zalali się piciem lub nie upaćkali jedzeniem, to wybrudzili farbami albo klejem.
Potem szybko trzeba było ogarnąć obiad. Pomóc Julce w trudniejszych lekcjach, z którymi nie dawała sobie rady sama, i powtórzyć z nią materiał do egzaminu, wciąż mając oko na młodszą dwójkę, która nie ułatwiała mi życia, nawet jeśli łamałam swoje zasady i po prostu włączałam im program z bajkami. Dalej szybkie sprzątanie. Odkurzanie, oczywiście z uważaniem, by nie wciągnąć jakiegoś klocka Lego, który był tym najważniejszym. Zagranie z Maćkiem w chińczyka. Zbudowanie z Wojtkiem rakiety kosmicznej z opakowań po lekach. I zegar wybijał osiemnastą, kiedy to tata, zmęczony niemożebnie, zjawiał się w domu.
Domyślałam się, że dla mojego męża był to kolejny ciężki dzień w pracy. Informacje o nowych zakażeniach sprawiały, że ludzie w panice wykupowali leki: te, które brali w trybie ciągłym, i te na wszelki wypadek. Nie mówiąc już o maskach i płynach do dezynfekcji rąk. Mimo wszystko to nie on spędzał w zamknięciu każdy dzień. Ja nie wychodziłam choćby po zakupy, ba, nie pozwalał nam wychodzić nawet ze śmieciami. No więc Jurek wracał „z wojny” i codziennie zadawał to samo pytanie:
– Cześć, kochani, jak wam minął dzień?
To nie on spędza w domu całe dnie
Na tym jego zainteresowanie się kończyło, bo gdy uradowane dzieciaki się do niego kleiły, niezależnie od tego, czego od niego chciały, powtarzał jak zdarta płyta: „Idź do mamy, mamusia miała wolne”. Z jednej strony rozumiałam jego zmęczenie. Z drugiej miałam ochotę na niego wrzasnąć. Weź się opamiętaj, chłopie!
Spędzałam całe dnie na ogarnianiu domu i trójki dzieci, a on uważał, że mam „wolne”? Jasne, koszule prasują się same, a obiady same się gotują. Wojtek sam się ubiera, kładzie na drzemkę, potem sam, bez niczyjej pomocy, podgrzewa sobie jedzenie i sam je zjada.
Tak, dawałam sobie radę, skoro nikt nie narzekał, że nie ma się w co ubrać, że noga przykleiła mu się do podłogi albo że od dwóch dni nic nie jadł. Co wcale nie znaczy, że nie wymagało to ode mnie mnóstwa pracy. I chciałabym usłyszeć miłe słowo, może jakieś magiczne „dziękuję”, zamiast bagatelizowania faktu, że od rana do wieczora żongluję wieloma piłeczkami, żeby wszystko było zrobione i na swoim miejscu. Tak dalej być nie może, bo oszaleję albo dojedzie do zbrodni w afekcie.
Mój plan był prosty: zaangażować tatusia w jak największą ilość prac domowych i opiekuńczo-wychowawczych. Skoro weekend miał wolny, to sprawdźmy, jak zorganizuje sobie ów wolny czas.
– To nie ma dziś sensu. Lepiej obejrzyjmy jakiś film – usłyszałam, gdy ogłosiłam, że trzeba by posprzątać.
– Może lepiej niech włączą sobie konsolę, co? – zaproponował mój ślubny, gdy ja optowałam za pograniem w planszówki całą rodziną.
I tak przez całą sobotę. Wkurzyłam się. Naprawdę się wkurzyłam. Znowu zostałam sama ze wszystkim. Julka nie mogła liczyć na pomoc ojca nawet przy powtórkach z biologii i chemii, z których ja zawsze kulałam. Dlatego nazajutrz rano, zanim wszyscy wstali, ubrałam się cicho i wyszłam, zostawiając kartkę na kuchennym stole. Byłam ciekawa miny małżonka, gdy przeczyta informację, że moja mama skręciła nogę i jadę jej pomóc.
Dojechałam na drugi koniec miasta i zapukałam do drzwi mieszkania, w którym się wychowałam. Mama była nieco zdziwiona moją poranną wizytą, ale kiedy wyjaśniłam jej, że potrzebuję chwili ciszy i spokoju oraz odrobiny szacunku ze strony innych domowników, przytuliła mnie mocno.
– Wieczorkiem otworzymy sobie winko – powiedziała – a teraz nie zaszkodzą dobra kawa i pyszne śniadanko, najlepiej słodkie.
Nikt nie krzyczy, nikt mnie nie woła. Cudownie!
To był cudowny dzień. W tle nie ryczał telewizor. Nie ryczały też dzieci. Nie wrzeszczały, nie krzyczały, nie darły się na siebie, nie gadały, nie paplały… Słyszałam ciszę. Słyszałam ją i wielbiłam, i smakowałam. Zignorowałam trzy telefony oraz sześć rozpaczliwych esemesów od męża i zanurzyłam się w wannie pełnej pachnącej piany na dobrą godzinę. Na cudowną godzinę, której nikt mi nie przerywał płaczem, krzykiem ani pytaniami typu: „Kochanie, wyprasowałaś moją niebieską koszulę?”. Czułam się bosko.
Zjadłyśmy z mamą placki ziemniaczane i nikt nie narzekał, że to niedobre, za tłuste albo bez mięsa. Tak, wiedziałam, że wiele z tych stękań i wybrzydzań było spowodowanych nudą, koniecznością siedzenia w domu, niemożnością swobodnego wyjścia i kontaktu z rówieśnikami. Ale ja też byłam zamknięta! Ja też miałam wszystkiego dość!
Wieczorem wypiłyśmy butelkę wina, gawędząc o starych czasach, gdy ja byłam mała, a mama młodsza.
– Za starych czasów Julka dostałaby książką po głowie, Maciek pasem po tyłku, a mój zięć patelnią po łbie – zaśmiała się mama. – I choć absolutnie nie popieram takiej formy wychowania ani dzieci, ani męża, nie dziwię, że takie łatwe, brutalne rozwiązania kuszą. Bardzo wam współczuję. Te wszystkie nakazy i zakazy, hejty i presja. Ja bym sobie nie poradziła… – pokręciła głową i ścisnęła moją dłoń, żeby mi dodać otuchy.
– Byłaś cudowną mamą. Tata zresztą też był cudowny. Nigdy nie dostałam od ciebie pasem ani książką. Wystarczyło, że tłumaczyłaś mi świat takim, jakim był.
– To prawda. Ale chyba kiedyś świat był prostszy niż dziś. Bądź konsekwentna, a nagroda będzie twoja.
Wobec takiej rady nie mogłam postąpić inaczej, niż tylko wysłać wiadomość do męża: „Mama nie czuje się najlepiej, muszę zostać tu jeszcze jeden dzień. Ty weź urlop na żądanie, mężczyznom też się należy”.
Zanim rozstałyśmy się z mamą, miałyśmy obie pięknie ułożone włosy i pomalowane paznokcie. To był naprawdę dobrze spędzony czas i choć tęskniłam za moją hałastrą, to wiedziałam, że te dwa dni zapamiętam na długo.
Otwierając drzwi do mieszkania, miałam wrażenie, że wkraczam w sam środek pandemonium. Już na klatce schodowej słyszałam płacz Wojtka. Mały siedział na podłodze w salonie i po prostu wył. W hałasie nikt nie zarejestrował mojego powrotu. U Julki muzyka grała tak głośno, że obstawiałam rychłą wizytę sąsiadów (w maseczkach, rzec jasna). W łazience z kosza na brudy do prania sypało się jak z rogu obfitości. Dostrzegłam tam obrus ze stołu i koc, który zazwyczaj leżał na kanapie. Oho, czyli nie obyło się bez małych wypadków.
Wojtek nadal wył, więc już z czystymi rękami pierwsze kroki skierowałam do niego. Podniosłam synka z podłogi i przytuliłam. Bałagan w pokoju był nieopisany. Maciek tępo wpatrywał się w tablet i przeoczył moje wejście. Podobnie jak Jerzy, który w fartuchu kręcił się po aneksie kuchennym.
– Co tu się dzieje? – zawołałam, wreszcie zwracając na siebie uwagę.
Ja nie mam prawa do odpoczynku?
Maciek odrzucił tablet i podbiegł, by się przytulić.
– Mama! Tęskniłem!
– Ja też, synku. Co tu się dzieje? – powtórzyłam, gdy tylko Jerzy wyrósł obok mnie.
– Jak to co? Ty mi wytłumacz, co się dzieje – powiedział z pretensją. – Dlaczego musiałem wziąć dzień wolnego i zajmować się wszystkim i wszystkimi, gdy ty siedziałaś sobie u matki?
– Moja mama też wymaga opieki, czasami bardziej niż dziecko. Miałam odmówić pomocy starszej osobie, która tak nas wspierała, gdy urodziła się Julka?
Święta, niezaprzeczalna prawda, więc Jurek zamilkł, ja zaś kontynuowałam:
– To też twoje dzieci, sama ich sobie nie zrobiłam. A jeden dzień opieki chyba cię nie zabije. Przecież miałeś wol-ne! – podkreśliłam ostatnie słowo i poszłam do Julki.
Wystarczyło jedno spojrzenie, aby natychmiast ściszyła muzykę.
– Co to znaczy, że miałem wolne? – zażądał wyjaśnień Jerzy, który chodził za mną jak cień. – Chciałem odpocząć po całym tygodniu pracy, a musiałem gotować, zajmować się dziećmi, lekcjami, sprzątaniem…
– Średnio ci poszło, jak widzę. Pranie jest nadal w koszu, kwestię sprzątanie litościwie pominę, a na obiad pewnie dałeś im parówki.
Wojtek uspokoił się na tyle, że mogłam go spokojnie usadzić wśród jego ulubionych klocków.
– Przypominam ci, że i dom, i dzieci są też twoje – dodałam. – W dokładnie takim samym stopniu jak moje. Jeśli półtora dnia opieki nad jednym i drugim sprawia, że masz obłęd w oczach, to chyba coś jest z tobą nie tak. Albo ja jestem nadzwyczajna. Pomyśl, jak długo ja to znosiłam, sama, bez kiwnięcia palcem z twojej strony!
– Dlatego pojechałaś do mamusi? Żeby mnie ukarać?
– Przecież miałeś wolne!
– O co ci chodzi z tym wolnym?! – zdenerwował się na dobre. – Jakie wolne, do cholery? To była kupa roboty!
– A i tak nie jest zrobiona… – mruknęłam. – Całą sobotę odsyłałeś do mnie dzieci, z każdym najmniejszym problemem, mówiąc, że „mama ma wolne”. Dwadzieścia cztery godziny na dobę byłam zamknięta z nimi w czterech ścianach, robiłam wszystko, żebyś mógł po pracy odpocząć w spokoju, a na koniec zostałam potraktowana jak… jak śmierdzący leń, który nie ma prawa do odpoczynku. Bo w naszej rodzinie ciężko pracujesz tylko ty, nikt inny! Ja się obijam od świtu do nocy!
Obiecał, że będzie mi więcej pomagał
– Ale przecież…
– Więc pokazałam ci, jak to słodkie nicnierobienie wygląda. Podobało ci się?
– Zwariowałaś…
– Dopiero zwariuję, jak nie będziesz mi pomagał. Jak nie będziesz mnie szanował, ucząc dzieci, że moja praca w domu nic nie znaczy. Nie jestem waszą służącą ani niewolnicą, do cholery!
– Ale ja cię szanuję, tylko…
– A ty nie jesteś udzielnym księciem, który wraca z wyprawy wojennej. Na miłość boską, wracasz z pracy w aptece! Każdy w tym szaleństwie musi się odnaleźć, ale nie możesz zrzucać na mnie całej pracy w domu.
Miałam ochotę się rozpłakać, ale wiedziałam, że teraz muszę być twarda i konkretna. Chciałam, żeby zrozumiał i wszedł w to nowe życie razem ze mną.
– Okej, okej, poczekaj – Jurek usiadł w fotelu i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Po chwili uniósł głowę i zapytał: – Czemu nic nie powiedziałaś, tylko uciekłaś na wagary?
– Bo na początku chciałam cię odciążyć. Stres w pracy, tłumy ludzi, panika, okej, ale ja też mam tu urwanie głowy. Liczyłam, że choć w weekend trochę mi pomożesz, a ty po prostu zaległeś na kanapie. Gdybym nie wyszła z domu i nie posiedziała trochę w ciszy, tobym zwariowała, przysięgam, że dostałbym kręćka.
– Dobrze, już dobrze, rozumiem. Doskonale cię rozumiem. Przepraszam.
– Nie chcę przeprosin, chcę partnerstwa!
– Dobrze – zgodził się Jurek. – Powiem ci, co zrobimy. Mam plan.
Plan ów zakładał dwie godziny dziennie tylko dla mamy, kiedy tata, po pracy, przepytywał Julkę z biologii, Maćka z tabliczki mnożenia, a Wojtkowi podawał klocki do budowania najwyższej wieży świata. Ja anektowałam łazienkę na ciepłą kąpiel w pianie, połączoną z czytaniem książki. Kiedy wychodziłam z łazienki, na stole stała kolacja. I teraz to Jerzy męczył się ze wszystkimi: „Nieee, to już byłooo”, „Nie jestem jeszcze głodny” i „Ale nuuuda”.
Nie prał, bo nastawienie pralki i segregacja kolorystyczna rzeczy przekraczała jego zdolności, za to odkurzał, i to przed wyjściem do pracy. Zresztą ten obowiązek na ochotnika przejęła od niego Julka, twierdząc, że tańcząc z odkurzaczem, odrabia WF. Niech jej będzie. Maciek wziął na siebie wkładanie i wyjmowanie naczyń ze zmywarki. Kosztowało nas to dwie szklanki i talerz ze świątecznego kompletu, ale to śmiesznie niska cena w porównaniu z kasą, jaka by poszła na leczenie moich zszarganych nerwów.
Kiedy nie padałam na nos i nie dostawałam szału, łatwiej mi było zapanować nad domowo-rodzinnym chaosem w czasach zarazy. Udawało się i oglądać razem filmy, i grać wspólnie w Monopol. Korzystaliśmy z nauki rysowania przez internet i całą rodziną tworzyliśmy prace plastyczne. Galeria sztuki, założona naprędce na ścianie w przedpokoju, bardzo szybko zapełniała się nowymi dziełami. Kiedy wszyscy włączyliśmy się w aktywne wykorzystywanie czasu, który musieliśmy spędzać w domu, okazało się, że ten czas może być bardzo przyjemny.
Bo wreszcie możemy robić wszystkie te rzeczy, na które zawsze brakowało czasu. Maciek leżał na łóżku i gapił się w sufit, obmyślając plany podróży kosmicznej, którą kiedyś odbędzie, a ja odpuściłam mu codzienne ćwiczenie tabliczki mnożenia. Julka, poza wkuwaniem do egzaminu, zajęła się malowaniem paznokci sobie i mnie. A nawet Wojtkowi, który chciał się z nami bawić „lakierkami”. Machnęłam ręką na wszelkie nakazy i zakazy, jeśli chodzi o wartościowe spędzanie czasu w domu.
Jeśli mieliśmy ochotę cały dzień oglądać telewizję w piżamach, zjeść pizzę na obiad i popić sokiem ananasowym – właśnie to robiliśmy! Skończyłam z poglądem, że każde ubranie musi być wyprasowane. W końcu i tak nikt nas nie widział, a dzięki temu miałam dodatkową godzinę na to, by przeczytać jeszcze parę rozdziałów książki.
Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze potrwa antywirusowa izolacja. Za to już wiedziałam, że przez te tygodnie w zamknięciu nauczymy się o sobie całkiem sporo. Dla wielu to będzie test – czy faktycznie potrafią być ze swoimi mężami, żonami, narzeczonymi, dziećmi, rodzicami w zdrowiu i w chorobie, na dobre i złe. Doskonały sprawdzian na to, czy jesteśmy nie tylko odpowiedzialni, ale też empatyczni, ludzcy, elastyczni. Chyba ostatecznie zdaliśmy ten test...
Czytaj także:
„Mąż nie chce pomagać w domu, bo niby ciężko pracuje. Kazałam mu chwycić za miotłę, albo fora ze dwora. Wybrał to 2”
„Mój mąż nie rozumiał, że zajmowanie się dzieckiem to harówka. Zostawiłam go samego z synem na tydzień”
„Mąż nie rozumie, że siedzenie z dziećmi w domu to nie jest szczyt moich marzeń. Przecież ja marnuję sobie życie”