„Pojechałam sama na wakacje, żeby złowić męża, ale nie szło mi najlepiej. Już miałam odpuścić, gdy haczyk został połknięty”

zakochana para fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Podobało mi się to, co o sobie mówił. O wyborach, które podjął w życiu, o ich konsekwencjach, które stara się godnie znosić. Słuchałam uważnie. Miałam wrażenie, że niektóre myśli wyjmuje mi prosto z głowy. Rozmawialiśmy o życiu, ulubionych piosenkach i książkach, które nas ukształtowały. Pierwszy raz od dawien dawna czułam się dobrze w towarzystwie mężczyzny”.
/ 01.01.2023 08:30
zakochana para fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

„Miej chociaż raz głowę na karku, dziewczyno” – ojciec powtarza te słowa jak mantrę. Na niewiele się zdają, ale i tak je powtarza. No cóż, jestem dla niego wielkim zawodem. Nie potrafi i nawet nie chce tego przede mną ukrywać. Jego brat, siostra i wszyscy bodaj znajomi zawsze byli dumni ze swoich dzieci. Wciąż chwalą się ich osiągnięciami: ślubami, potomstwem, awansami, samochodami, domami. Ojciec nie ma w związku ze mną ani jednego powodu do chwały. Tak przynajmniej uważa. Moje życie to według niego jedna wielka katastrofa, a właściwie cały ich ciąg, trwający bodaj od dzieciństwa. I sama jestem sobie winna.

Mama co innego, mama zawsze kochała mnie bezwarunkowo i całkowicie akceptowała w mojej niedoskonałości. Nie dostałam się na studia – „w przyszłym roku pójdzie lepiej” (i poszło). Rozwód – „czemu nie, warto szukać ideału aż do skutku” (długo szukałam). Bezdzietność – „nie każda kobieta stworzona jest do macierzyństwa, ty, Kasiu, chyba rzeczywiście nie” (święta racja). Brak stałej pracy, porządnej pensji, własnego mieszkania, samochodu – „ma swoje zalety” (jak wyżej), brak zabezpieczenia na przyszłość – „jakoś to będzie” (i jakoś jest).

Wątpię, żeby mama przejmowała się opinią rodziny czy też przyjaciółek na mój temat. Raczej z uporem mnie wśród nich lansuje i chyba nieźle to robi. Tak przypuszczam, bo nie każda ciotka ma mnie za ostatnią nieudacznicę, nie każdy kuzyn sarka z pogardą na mój widok. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Człowiek to zwierzę stadne, potrzebuje towarzystwa

Ocena mojej osoby jak w soczewce skupia różnice w charakterach obojga starych i w ich podejściu do życia w ogóle. Niestety, zawiła kombinacja genów sprawia, że na swój własny temat bardziej zgadzam się z ojcem i to jego myślenie jest mi bliższe. Tak, jeśli czym prędzej nie wezmę się w garść, marnie skończę. Więc od czasu do czasu podejmuję wysiłek.

Na przykład tegoroczne lato postanowiłam spędzić na intensywnych poszukiwaniach męża. Może nie od razu męża, ale przynajmniej partnera. Doszłam do wniosku, że w dzisiejszych czasach jest to łatwiejsze niż szukanie stałej pracy. Poza tym ewentualne znalezienie rozwiązałoby więcej problemów. Bo czy życie w pojedynkę ma sens?

Jest co prawda wygodne i spokojne. Ze współczuciem patrzę na stargane toksycznymi związkami nerwy niektórych koleżanek, na ich zmęczone po nieprzespanych nocach twarze, opuchnięte od płaczu oczy, te chandry i depresje, na tle których mój własny stan psychiczny zdaje się superzdrowy. Co tam koleżanki – pamiętam samą siebie, w małżeństwie wiecznie wkurzoną i niezadowoloną, a potem rezygnującą z kolejnych narzeczonych, gdy tylko sprawy zaszły za daleko.

Ale od ostatniego faceta w mojej nieudanej egzystencji minęło wiele lat, złe wspomnienia się zatarły, a tymczasem nadciągnęło coś w rodzaju starości. Podeszły wiek zwyczajnie wymaga towarzystwa. Poczucia bezpieczeństwa. Bliskości. Ktoś będzie musiał podać człowiekowi tę mityczną szklankę herbaty, gdy już przyjdzie prawdziwy kryzys. Potrzymać za rękę. Dodać otuchy. Nie można być sobkiem. Trzeba znaleźć kogoś, komu tę szklankę i rękę też się poda. Człowiek to istota społeczna, niestworzona do samotności.

A jednak z czystą przyjemnością wyruszyłam – kto wie, czy nie ostatni raz, jeśli sprawy pójdą pomyślnie – na samodzielną wyprawę rowerową. Tylko ja, mój ukochany stalowy rumak i olśniewająca, zielona, świeża jak letnie jabłuszko Polska wschodnia. Magia Podlasia i Lubelszczyzny: wzgórza, dolinki, jeziora, rzeki, zielone lasy i bory… Jakoś dotychczas się nie składało, mijały lata, a szlak Green Velo pozostawał przeze mnie niezdobyty.

Znałam jedynie z poprzednich wakacji niektóre jego fragmenty, miałam mapy, które kusiły tajemnicą. I gdzież poznam lepszego faceta niż pośród takich jak ja, pedałujących niestrudzenie całe dnie, o zachodzie słońca piekących kiełbaski w ognisku, śpiących w namiotach czy agroturystycznych skromnych pokojach. Zawsze to jakaś gwarancja, że w razie czego nie zwiążę się z ostatnią lebiegą, jak to już nieraz bywało.

– Pani tak samotnie… Czy to nie jest zbyt niebezpieczne? Nie boi się pani tak w namiocie spać, sama? A jak się coś w rowerze popsuje, to kto zreperuje? A jak pani zasłabnie w tym upale albo skręci nogę, albo zachoruje?

Tego typu pytań usłyszałam wiele. Wypowiadanych fałszywie zatroskanym tonem, pod powierzchnią którego czaiła się złośliwa satysfakcja. Kto mi pomoże? Sama sobie pomogę. W końcu jeżdżę na rowerze od lat, nieraz coś nawaliło, ma się praktykę w tych sprawach. I czego mam się bać? Wilka złego? I dlaczego miałabym nagle zachorować w środku lata? Na wszelki wypadek ze smutkiem kiwałam głową – taki to los kobiety samotnej. Jeśli tylko zagadywał mnie ktoś, powiedzmy, obiecujący, robiłam z siebie nieszczęśliwą sierotkę.

Ale nieczęsto się to zdarzało. Zanim ruszyłam, oczami wyobraźni widziałam tych doskonale zbudowanych, opalonych, roześmianych i pedałujących z werwą facetów w średnim wieku. Ptaki uciekły im z gniazd, żona znudzona, dawno ze sobą nie śpią i tak dalej. W końcu w naszym kraju rozwodów nie brak, gdzieś się ci kawalerowie z odzysku muszą podziewać. Są – w greckich czy egipskich kurortach, na leżakach, z piwem w dłoni. Ale ci najmądrzejsi i najfajniejsi powinni być tutaj, w kraju i na przykład zasuwać na rowerach trasą Green Velo.

Co komu pisane, nic na siłę...

Może nawet i zasuwali, ale z kobietami, które patrzyły na mnie nieodmiennie krzywo. A ta co? – zdawały się mówić ich spojrzenia – jelenia szuka? Czy to aż tak rzucało się w oczy?

Może nawet i zasuwali, lecz niekoniecznie ci z mojej generacji. Ich spojrzenia zdawały się mówić: że też się chce starej babie pedałować.

Może nawet i zasuwali, ale z bliska nie dawali się poznać jako najmądrzejsi i najfajniejsi.

Miło posiedzieć w dobrym towarzystwie, z ulgą dochodziłam do wniosku, gdy samotnie, w otoczeniu świergoczących ptaków spożywałam kolację. Fizyczne zmęczenie, jeszcze godzinę wcześniej wręcz nieznośne, mijało powoli, ustępując miejsca błogostanowi. Właściwie dlaczego mają mi w nim przeszkadzać jacyś obcy? Czy ja już do reszty zwariowałam? Jeszcze ich szukam!

Po tygodniu wiedziałam już na pewno, że dobrze jest jak jest. Czuję się młoda i silna, jestem zdrowa, wysportowana, pełna energii i entuzjazmu. Każdy dzień nakręca mnie od nowa jak sprężynę. Z coraz mniejszym trudem pokonuję zaplanowane etapy podróży, szybciej je kończę, zostaje mi więcej czasu na kontemplację świata. Doprawdy, najlepiej się czuję, gdy uśmiecham się do ludzi bezinteresownie. Nie muszę mieć nikogo u boku. I wcale nie muszę podobać się światu. Ani mężczyznom, ani kobietom, ani nawet własnemu ojcu. Najważniejsze, żeby świat podobał się mnie.

Osiągnęłam wiek wzmożonej wrażliwości, nigdy wcześniej tak nie upajał mnie widok bociana, ukwieconej łąki, srebrzystych refleksów na wodzie. Trzeba ten stan ducha hołubić i na nim się skupić. Nie przejmować się za bardzo. Praca zawsze się znajdzie, pieniądze wpłyną na konto. Jakoś dotychczas życie się toczyło, więc potoczy się dalej swoim torem. Co komu pisane… Nic na siłę.

Zrobiło mi się dużo lżej, gdy sobie to uświadomiłam. Odetchnęłam. Przestałam wyławiać wzrokiem atletyczne sylwetki rowerzystów. Nie żebym w ogóle unikała towarzystwa, ale traktowałam je inaczej. Ot tak, po prostu, na luzie. Miło się wymienić informacjami, wrażeniami. Chwilę pogadać i jechać dalej.

Zakończyłam rowerową podróż w cudownie położonej nad Bugiem wiosce i postanowiłam zostać w niej kilka dni. Rozbiłam się na dzikim i pustym polu namiotowym pod imponującą topolą. Pogoda sprzyjała. Wreszcie mogłam odpocząć: poczytać, poleniuchować. Zasłużyłam na to.

Pierwszego dnia ze snu wyrwał mnie nieznośny warkot. Wyjrzałam z namiotu i półprzytomnym wzrokiem ogarnęłam okolicę. Spalinowy traktor ciągnął kosę, której ofiarą wraz z bujną trawą padały kolorowe kwiaty. Zaklęłam pod nosem i próbowałam spać dalej, ale się nie dało. Na szczęście kosiarz nie skończył roboty i odjechał w siną dal. Kawałek bajecznej łąki szczęśliwie ocalał, a ja odetchnęłam z ulgą. Nie na długo. Następnego ranka scenariusz się powtórzył. Wylazłam z namiotu i ze złą miną przypatrywałam się sprawcy hałasu. Pewnie, że człowiek musi zrobić swoje. Ale i tak go nienawidziłam. Miał na głowie biały lniany kapelusik, który uniósł staroświeckim gestem w moją stronę. Skłoniłam głowę, bo cóż było robić.

Niech sprawy toczą się swoim torem

Po chwili zgasił silnik i podszedł. Zza modnych okularów patrzyły na mnie szare, mądre oczy, trochę smutne. W tym spojrzeniu było coś hipnotyzującego. Poza tym zaskoczył mnie wiekiem i prezencją. Z bliska spodziewałam się zobaczyć kogoś zupełnie innego.

– Przepraszam panią za ten hałas.

– Przecież to pana praca – bąknęłam zawstydzona. – Rozumiem.

– Imam się różnych takich robót. Wie pani, trzeba jakoś wiązać koniec z końcem.

– To zupełnie tak jak ja. Co prawda nie koszę łąk, ale też się imam – uśmiechnęłam się smutno. Jego słowa nagle przywróciły mnie do rzeczywistości, wyrywając z letniego oszołomienia.

– Jestem po nocnym dyżurze w zakładzie, tu niedaleko. Zaraz skończę. Trzeba się trochę przespać, no i upał idzie. Ale wrócę tu jeszcze.

Wbrew pozorom, zabrzmiało obiecująco. Nie chciałam więcej słyszeć tej przeraźliwej maszyny ani oglądać schnących kwiatów, ale samego kosiarza…

Przyszedł wieczorem. Przyniósł butelkę białego, dobrze schłodzonego wina i kieliszki.

To na przeprosiny. Nie sądzę, że dysponuje pani szkłem.

Długo rozmawialiśmy. Podobało mi się to, co o sobie mówił. O wyborach, które podjął w życiu, o ich konsekwencjach, które stara się godnie znosić. Słuchałam uważnie. Miałam wrażenie, że niektóre myśli wyjmuje mi prosto z głowy. Rozmawialiśmy o życiu, ulubionych piosenkach i książkach, które nas ukształtowały. Pierwszy raz od dawien dawna czułam się dobrze w towarzystwie mężczyzny. Rozluźniona i autentycznie zainteresowana. Gdzieżbym się spodziewała, że spotkam kogoś takiego na maleńkiej wsi? Nie na rowerze, a w ciągniku. I że spotkam go dokładnie po tym, gdy już postanowiłam na dobre odpuścić.

– Jutro powarczę trochę później. Pozwolę ci się wyspać, Matyldo.

Ale i tak nie zmrużyłam oka. Huczało mi w głowie. Próbowałam jakoś się pozbierać. „Miej choć raz głowę na karku” – znowu powtarza ojciec. Wojtek, który po tygodniu odwiedził mnie w Warszawie, a potem raz jeszcze i znowu, bardzo mu przypadł do gustu. „Kuj żelazo, póki gorące, córko. Drugiego takiego nie znajdziesz”. Ale ja nie chcę niczego przyspieszać. Chcę, by sprawy potoczyły się swoim torem. Powoli i nieuchronnie…

Po tych wakacjach jestem jeszcze bardziej pewna, że tak być powinno. 

Czytaj także:
„Mąż zrobił dziecko mojej najlepszej przyjaciółce. Powinnam mu podziękować, bo dzięki temu spotkałam miłość życia”
„Zakochałam się jak nastolatka. Miłość do gorącego kochanka tak zawróciła mi w głowie, że >>rzuciłam się za nim w ogień<<”
„Napisałam list do obcego faceta. Może zachowałam się jak nastolatka, ale dzięki temu wreszcie spotkałam miłość swojego życia”

Redakcja poleca

REKLAMA