„Mąż zrobił dziecko mojej najlepszej przyjaciółce. Powinnam mu podziękować, bo dzięki temu spotkałam miłość życia”

Kobieta, która rozstała się z mężem fot. Adobe Stock
„–Tak sobie wspominam, jak to było, kiedy cię nie było... – Ja byłem zawsze. To ty uciekałaś w jakieś niebyty. Długo musiałem na ciebie czekać – przekomarzał się. – Bo wydawało mi się, że niczego nie potrzebuję, niczego nie chcę. Dopiero kiedy naprawdę miałam wszystko utracić, zachciało mi się chcieć”.
/ 26.07.2022 17:07
Kobieta, która rozstała się z mężem fot. Adobe Stock

Długo myślałam, że umiem poradzić sobie ze wszystkim sama. Strachu o życie nie mogłam jednak pokonać. I to o dziwo, okazało się moim największym szczęściem.

Całą noc przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, że właśnie nadchodzi ostatni dzień mojego życia. Po południu pójdę i usłyszę wyrok. Co prawda moja lekarka z uśmiechem zapewniała mnie, że nie ma się czym martwić, że ogromna większość takich guzków to niegroźne włókniaki lub torbiele, ale ja wiedziałam, że to on, rak, który mnie zje, pożre, unicestwi.

Było już widno, kiedy nagle zapadłam w sen. Śnił mi się Misiek, mój kot. Kilka lat temu wyciągnęłam go ze śmietnika półżywego, wychuchałam i odkarmiłam. Ale był włóczykijem, uciekał wieczorami. Któregoś ranka nie wrócił, szukałam go tydzień. Kiedy znalazłam rzuconego przy stercie śmieci na skraju jezdni, rozpoznałam go tylko po rudej łatce na mordce. Nigdy się nie dowiem, czy zginął pod kołami samochodu od razu, czy leżał ze zmiażdżonym kręgosłupem, nie mogąc nawet miauczeć. Obudziłam się zlana łzami. Tak, teraz wiem to już na pewno, nigdy więcej żadnych zwierząt w moim domu nie będzie.

Przez chwilę rozważałam nawet możliwość, żeby już nigdy nie wstać z łóżka, ale razem z dniem obudziła się iskierka nadziei. A może lekarka ma rację?... Poddałam się porannej, pospiesznej rutynie. Prysznic, kawa, makijaż, garsonka. Gotowe, idę. Już naciskałam klamkę, kiedy usłyszałam na korytarzu głosy. Zamarłam. Nie miałam ochoty na żadne poranne sąsiedzkie „dzień dobry, jaka dzisiaj pogoda, miłego dnia”.
– Mamusiu, a kiedy wrócisz? – doleciało zza drzwi. To Karol, mój mały sąsiad.
– Normalnie synku, koło szóstej. Bądź grzeczny i nigdzie nie chodź po szkole. W kocyku masz ciepłą kaszkę, taką jak lubisz, z jabłuszkiem i rodzynkami. W garnuszku jest mleko, a w szafce kanapki. Zapamiętasz?
– Tak mamusiu, ale wróć prędko, będę czekał.

Otworzyłam drzwi dopiero, gdy ucichły kroki na schodach. Trochę nie lubię tej Ewy, mojej sąsiadki. Co z niej za matka? Na całe dnie zostawia tego biednego Karola samego. Rozumiem, że ciężko jest samotnie wychowywać dziecko, ale przecież mogła pomyśleć o tym wcześniej, zanim je urodziła.
Ja się zastanowiłam. Bo przecież też mogłam mieć dziecko, prawie je miałam. Byłam w ósmym tygodniu ciąży, kiedy się dowiedziałam, że moja najlepsza przyjaciółka też spodziewa się dziecka. I też z moim mężem. Tyle, że ona była już w piątym miesiącu. Usunęłam im się z drogi do szczęścia. Dziecko też. Dosłownie. Nie chcę niczyjej litości. Ani żadnych mężów, ani przyjaciółek.

Siedziałam przy biurku i modliłam się, żeby ten dzień trwał jak najdłużej, ale zegar w rogu ekranu nieubłaganie odliczał godziny. Nie mogłam udawać, że go nie widzę, zapomnieć, zagapić się, a w końcu stwierdzić, że jest za późno i odłożyć wszystko do jutra. Pulsujący dwukropek między godziną a minutą przypominał, że czas mija, że już 16... No dobrze, pójdę.

Wyłączyłam komputer i zaczęłam porządkować biurko

Oczywiście zaraz poczułam zaciekawione spojrzenia. Och, ten cholerny open space, jak zaczęto nazywać zwykłe otwarte przestrzenie w biurach. Czemu to ma służyć? Teoretycznie lepszej integracji zespołu, w praktyce trudno jest zadzierzgnąć jakieś bliższe więzy, kiedy każdej wymianie zdań przysłuchuje się dwadzieścia par uszu. A w ogóle to, co ich tak ekscytuje? Czy naprawdę raz w roku nie można wyjść godzinę wcześniej, szczególnie jeśli zazwyczaj siedzi się dwie godziny dłużej? No, ale sama jestem sobie winna. Wszyscy mają mnóstwo spraw do załatwienia, a to szkolne zebrania, a to dodatkowe zajęcia dzieci albo chore teściowe. A ja? Samotna 45-latka? Cóż mam lepszego do roboty, jak nadrabiać zaległości tych zabieganych?

Tak się nakręciłam swoim myślotokiem, że nie zauważyłam Piotra stojącego przed moim biurkiem.
– Wanda, ja też zaraz wychodzę. Jeśli chwilkę zaczekasz, podrzucę cię do domu – zaproponował.
Piotr też mieszkał w Śródmieściu i kiedy czasami wychodziliśmy z pracy o tej samej porze, chętnie korzystałam z jego uprzejmości. Dobrze się czułam w jego towarzystwie i miło nam się rozmawiało. Ale dzisiaj nie miałam ochoty na żadne pogawędki i, mimo że gabinet lekarski był tuż obok jego domu, stanowczo odmówiłam.
– Nie, dzięki. Jadę w inną stronę, mam parę spraw do załatwienia. Do jutra.
Jak na złość autobus przyjechał punktualnie, nie było korków, żadna pacjentka nie zasiedziała się w gabinecie. Nic już nie mogło odwlec tej chwili.
– Pani Wando – lekarka nie patrzyła mi w oczy, pilnie oglądała leżące na biurku wyniki – niestety, nie mam dla pani dobrych wieści...

Przecież wiedziałam. Byłam pewna, więc dlaczego tak mnie to ogłuszyło? Umrę. Wiedziałam, że wszyscy umierają, ale dlaczego ja? Dlaczego teraz? A z drugiej strony, właściwie jakie to ma znaczenie? Czy ktoś się tym w ogóle przejmie, czy komuś będzie mnie brakowało? Przez otaczającą mnie mgłę przedarł się głos lekarki.
– ...jutro koło południa proszę się zgłosić do izby przyjęć. Tu jest skierowanie. I proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze...

„Tak więc dzisiaj jest mój ostatni wieczór w domu. Ciekawe, jak go spędzę. Mam wielki wybór, 42 kanały telewizyjne" – myślałam z goryczą, wlokąc się w stronę domu.
– Wanda! Wracasz do domu? Odprowadzę cię kawałek – usłyszałam nagle znajomy głos. – Jakąś masz smutną minę – ciągnął Piotr, idąc obok mnie. – Coś się nie udało? Może mogę ci w czymś pomóc? – nie ustępował.
– Nie, wszystko w porządku. Jestem tylko trochę zmęczona – odpowiedziałam. Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
– Spieszysz się gdzieś? – zapytał.
Kpi sobie ze mnie? Przecież widzi, że się wlokę noga za nogą.
– Niespecjalnie. A dlaczego pytasz?
– Nie zauważyłaś, ale przechodzimy właśnie obok kasyna i pomyślałem, że skoro już raz miałem dzisiaj szczęście, spotykając cię pod swoim domem, może będzie dopisywać mi dalej? – mówił z uśmiechem, patrząc mi prosto w oczy.

Poczułam, jak przez moje zaciśnięte, skostniałe serce przepływa fala ciepła. Nie po raz pierwszy Piotr dawał mi wyraźny sygnał, że znaczę dla niego więcej niż koleżanka z pracy. Tylko że ja zawsze bałam się na ten sygnał odpowiedzieć. Wspomnienie mojego nieudanego małżeństwa zbyt bolało. A teraz... Teraz jest już za późno na wszystko.
– Bywasz w kasynie? – starałam się, aby brzmiało to jak najbardziej obojętnie. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, głosem doskonale opanowanym.
– Tak, czasami. To fajna rozrywka. Tylko nie wolno przesadzić. To co, idziemy? – zapytał, a raczej stwierdził.

Nigdy w życiu nie byłam w kasynie

To tylko jedno z wielu miejsc, w których nie byłam i nigdy już nie będę, niestety. Pomyślałam, że w tej sytuacji przynajmniej skrócę tę listę o jedną pozycję.
– Ale ja nie mam zbyt dużo pieniędzy. I czy my jesteśmy odpowiednio ubrani? – wahałam się przez chwilę.
Piotr roześmiał się.
– To nie Las Vegas. Nasze biurowe wdzianka nadają się w sam raz. A jeśli chodzi o pieniądze, to o tej porze najwięcej będzie tu pewnie emerytów. Oni też obstawiają skromnie – wyjaśnił.

Pomyślałam z rozczarowaniem, że to pewnie jakieś kasyno dla ubogich. Czekała mnie jednak miła niespodzianka. Chociaż goście wyglądali tak samo zwyczajnie jak my, to cała reszta była jak z filmu – dywany, nastrojowe oświetlenie, meble ze szlachetnego drewna, eleganccy krupierzy. Wymieniliśmy po 50 złotych na kolorowe żetony i rozsiedliśmy się przy stole do ruletki.
– Jak to się robi? – szepnęłam nieśmiało do Piotra.
– Możesz obstawiać kolor albo parzyste-nieparzyste, albo kolumnę, albo szóstkę... – wyjaśnił zwięźle.
– Proszę stawiać swoje zakłady – przynaglał krupier. Nie miałam innego wyjścia. Patrzyłam, co robi Piotr, który położył połowę swoich żetonów na czarne a połowę na parzyste. No to ja postawiłam połowę na czerwone a połowę na nieparzyste. Wypadła jedenastka.
– Połowę przegraliśmy a połowę podwoiliśmy, czyli jesteśmy na zero – roześmiał się Piotr i zaczął szeptem kontynuować swój wykład o zasadach gry. Szybko mu przerwałam.
– Wiesz co, ty graj, a ja popatrzę. Szybciej zrozumiem, a poza tym chcę się trochę porozglądać, w końcu pierwszy raz jestem w kasynie – wyjaśniłam. Ale nie mówiłam prawdy. Chodziło mi o to, że chciałam na niego popatrzeć. Może go już więcej nie zobaczę...

„Szkoda, że tak się bałam, że zmarnowałam tyle czasu...” – przyszło mi do głowy w pewnym momencie. Szybko odgoniłam tę myśl. „Nie, nie będę o tym myśleć, bo zwariuję. Przyszłam tu grać, więc do dzieła. Dzisiaj mogę sobie pozwolić na ryzyko” – postanowiłam w duchu i trzymałam się tego cały wieczór.

Postawiłam wszystko na czerwone. Wygrałam. Na czarne. Wygrałam. No to może szóstkę? Wygrałam znowu.
– Wanda! – zawołał Piotr z entuzjazmem – widzę, że dzisiaj oboje mamy wielkie szczęście.
Tak, rzeczywiście. Szczególnie ja mam cholerne szczęście.
– Chodź, idziemy – ciągnął. – Najważniejsze to wyjść w odpowiednim momencie, zanim fart się skończy. Pójdziemy to uczcić lampką wina.
– Chcę zagrać jeszcze raz.
Chciałam to powiedzieć nonszalancko, ale głos mi się załamał i przeszedł w szloch. Piotr zamilkł i bez słowa patrzył, jak ustawiam żetony w równiutki stosik na środku planszy. Przy stole zapadła cisza. Nikt więcej nic nie obstawił.
– Koniec zakładów – oznajmił w końcu krupier i puścił koło w ruch.

Ja nawet na nie nie spojrzałam. Chciałam przegrać, bo i tak byłam przegrana.
– Dwudziestka! – głos krupiera natychmiast zagłuszył pełen emocji gwar. „A to szczęściara... Ale jej się udało. Niektórzy to mają szczęście...” – słyszałam ze wszystkich stron.
Tym razem nie udało mi się powstrzymać, po prostu zalałam się łzami. Nie miałam już siły na nic. Czułam, jak Piotr mnie obejmuje i wyprowadza z sali. Obojętnie patrzyłam jak wymienia żetony na gruby plik banknotów i wypycha nimi moją torebkę. Potem otulił mnie płaszczem i wyszliśmy na ulicę. Chłodny wieczorny wiatr przyniósł otrzeźwienie. Jak mogłam się tak rozkleić?
– Piotrze, dziękuję, muszę już iść. Proszę, nie odprowadzaj mnie.
– Oczywiście. Puszczę cię samą z torebką pełną kasy. Czy wiesz, że masz tam ponad trzydzieści tysięcy?
„I tak już ich nie wydam” – pomyślałam z goryczą. Szliśmy w milczeniu aż do bramy mojego domu. Wystukałam kod domofonu i nie patrząc na Piotra powiedziałam:
– Jestem już bezpieczna. Dobranoc.
– Wanda, widzę, że coś się dzieje. Gdybyś chciała o tym pogadać, jestem w domu. Znasz mój numer.
Odwrócił się i odszedł, ale gdy zamykałam za sobą bramę, usłyszałam jeszcze:
– Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś zadzwoniła.

Idąc po schodach myślałam, że też bym była szczęśliwa, gdybym mogła. Ale nie mogę...
Światło zgasło, gdy już prawie dotarłam na swoje piętro. Po omacku macałam ścianę w poszukiwaniu włącznika, kiedy nagle tuż obok usłyszałam czyjś oddech. Zdrętwiałam ze strachu. Piotr miał rację. Jak się nosi przy sobie tyle forsy, powinno się uważać. W panice przylgnęłam do ściany czekając na atak złodzieja. Zamiast tego rozbłysło światło.
– Co, nie mogła pani znaleźć kontaktu?
Odetchnęłam z ulgą.
– A co ty o tej porze robisz na schodach, Karolku? – zdziwiłam się.
– Mama tak długo nie wraca... Martwię się – westchnął.
Ostatnia rzecz, na jaką miałabym ochotę to towarzystwo ośmiolatka. Ale przecież nie mogłam go tak zostawić.
– To chodź do mnie, pomartwimy się razem. Zrobię ci kakao, a mamie zostawimy kartkę w drzwiach, żeby wiedziała, gdzie cię szukać – zaproponowałam.
Aż się cały rozpromienił.
– Super. Uwielbiam kakao. A czy możemy robić coś innego? Bo ja właściwie nie lubię się martwić. A pani lubi?
A to ci pytanie. Czy lubię? Wydawałoby się, że wręcz przeciwnie, ale dlaczego w takim razie nie przyszło mi do głowy, żeby po prostu robić coś innego? Na szczęście Karol już nie czekał na odpowiedź, tylko rzucił się po schodach w dół.
– Mama. Mamusia. Gdzie byłaś? Wiesz, pani sąsiadka chciała mi zrobić kakao – raportował z przejęciem.
– To bardzo miło – Ewa uśmiechnęła się, lecz ten jej uśmiech był wymuszony. „Zupełnie jak mój. Ją też coś dręczy. Ale co mnie to obchodzi. Niech mi dadzą święty spokój...” – myślałam.
A głośno, ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, powiedziałam:
– I dalej mam ochotę robić kakao. Wszyscy się z przyjemnością napijemy, prawda, pani Ewo?
– Ale tak już późno, nie chcemy sprawiać kłopotu... – broniła się.
– Żaden kłopot. Zapraszam – mówiłam stanowczo.

Kiedy wnosiłam parujące filiżanki do pokoju, Karol z przejęciem tłumaczył:
– Nie martw się, przecież to fajnie, że nie będziesz chodzić do pracy. Będziemy jeść razem obiad i chodzić na spacery, i nie będziesz myśleć o tym, co robię, bo przecież będziemy razem... Dlaczego płaczesz, mamo?!
Postawiłam tacę na stole. Widocznie tak musi być, że w ten ostatni normalny wieczór wszystko jest nienormalne.
– Karolku, na Animal Planet jest teraz fajny film o pingwinach. Włączę ci ten mały telewizor w kuchni, dobrze? – zaproponowałam.
Popatrzył na mnie dziwnie dorośle.
– No pewnie. Bardzo lubię pingwiny. Sam sobie włączę, umiem.
Zabrał swoją filiżankę i wymaszerował. Spojrzałam w smutne oczy sąsiadki.
– Co się stało, pani Ewo?
– Szef mówi, że redukcja etatów. A ja czuję, że coś jest nie tak. Pewnie ma kogoś lepszego na moje miejsce. Kogoś, kto nie bierze zwolnień na opiekę nad dzieckiem, nie musi zawsze wychodzić z pracy o 17, nie dzwoni do domu sześć razy dziennie i kocha pracę w soboty. Ale co ja mogę zrobić? Tak się złożyło. że jesteśmy z Karolem całkiem sami...
– I co pani teraz zrobi?
– Nie mam pojęcia. Gdyby nie to, że spłacam kredyt za mieszkanie, pożyczyłabym pieniądze na komputer i założyłabym własną firmę. W końcu jestem całkiem niezłą księgową. Ale mój budżet jest napięty do ostatnich granic, nie wytrzyma już żadnej pożyczki, nie mówiąc nawet o tym, że zakładając firmę, potrzebuję trochę czasu na rozkręcenie jej. Nie wiem, co robić, pani Wando. Poszłabym choćby do supermarketu, tylko że przy moich obciążeniach nie wyżyję z takiej pensji. Ale już dosyć tych narzekań. Wygląda pani na zmęczoną. Pójdę już – powiedziała, podnosząc się.
– Zaraz, chwileczkę, niech pani usiądzie. Muszę się nad czymś zastanowić.

Moje myśli galopowały. Nagle ujrzałam jasno znaczenie dzisiejszych wydarzeń. To nie mógł być przypadek. Coś dawało mi ostatnią szansę, żeby wreszcie zrobić coś dla innych. Coś kazało mi to zrobić, stwarzając wszystkie potrzebne okoliczności. Wyjęłam z torebki plik banknotów.
– Proszę, niech pani to weźmie.
Najpierw ją zamurowało. Potem się zaczerwieniła, potem zbladła, a na koniec powiedziała sucho:
– Mówiłam już pani, nie stać mnie na pożyczki. Ale bardzo dziękuję za dobre chęci. I kakao. Karol. Idziemy.
Obraziła się, albo przestraszyła. Cóż tu dużo mówić, moje zachowanie naprawdę mogło wydawać się dziwne.
– Pani Ewo, pani mnie nie zrozumiała. Ja pani daję te pieniądze. Jeśli jednak będzie się pani lepiej czuła, traktując je jak pożyczkę, proszę bardzo. Może mi je pani oddać za 20 lat. A teraz proszę już iść. Rzeczywiście, jestem zmęczona, a jutro czeka mnie trudny dzień.
– Ja też już chcę spać, mamusiu – Karol stał w drzwiach i przyglądał się nam uważnie. – Chodźmy do domu.
Powoli podniosła się z fotela.
– Nic z tego nie rozumiem, ale może porozmawiamy o tym jutro.
– Dobrze, ale niech pani weźmie te pieniądze dzisiaj. Przynajmniej na przechowanie.

Ostrożnie wzięła gruby plik i przyjrzała mu się z niedowierzaniem.
– Nie powinnam tego robić – powiedziała cicho. – Dzieje się tu coś bardzo dziwnego, ale czuję, że jest pani dobrym człowiekiem, więc zrobię tak, jak pani sobie życzy – dodała i wyszła z wtulonym w nią Karolem.
A ja poczułam radość. Już zapomniałam, jak to jest ofiarować coś prosto z serca. Nie miałam komu, no bo przecież nie chciałam nikogo mieć...

Od tamtej pory minęły 3 lata. 3 lata nowego życia

Mam rodzinę: Ewa jest dla mnie jak młodsza siostra. Z radością patrzę, jak jej mała firma rozkwita. A Karol... Czasami zapominam, że nie jest moim synkiem. Ale najważniejsze...
– A co ty tam tak piszesz? Mogę przeczytać? – zajrzał mi przez ramię Piotr.
– Nie... Lepiej nie – poczułam, że się rumienię. – Tak sobie wspominam, jak to było, kiedy cię nie było...
– Ja byłem zawsze. To ty uciekałaś w jakieś niebyty. Długo musiałem na ciebie czekać – przekomarzał się.
– Bo wydawało mi się, że niczego nie potrzebuję, niczego nie chcę. Dopiero kiedy naprawdę miałam wszystko utracić, zachciało mi się chcieć.
– A teraz czego chcesz?
– Wszystkiego! A najbardziej kawy z mlekiem – roześmiałam się, zrywając się, żeby go uściskać. Kot, który spał na moich kolanach, wylądował na podłodze. Teraz więc muszę wyściskać ich obu.

Czytaj także:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”

Redakcja poleca

REKLAMA