Karina była niepocieszona. Niby rozumiała, co stało za moją decyzją, ale ciągle miała nadzieję, że może jednak zmienię zdanie.
– Kurde, przecież wiesz, że nie mogę! – w końcu się zdenerwowałam, chociaż wiedziałam, że to bez sensu. – Jak mam siedzieć na środku kościoła, skoro w każdej chwili mogę upaść na ziemię w drgawkach?! Rozumiesz, jaki to stres? A wiesz, że stres może wywołać atak.
Przyjaciółka uciekła wzrokiem. Oczywiście, wiedziała o tym, ale obiecałam, że zostanę jej druhną, jeszcze kiedy chodziłyśmy do podstawówki. Tyle że wtedy nie wiedziałam, że pewne rzeczy zawsze będą dla mnie nieosiągalne…
Cierpię na padaczkę lekooporną. Ataki pojawiają się znienacka, nie jestem w stanie ich przewidzieć. Kiedy to się zdarza, upadam bezwładnie, a potem rzucają mną silne drgawki. Czasem przygryzam sobie język, często puszczają mi zwieracze i odzyskuję przytomność w mokrych spodniach.
Ludzie zwykle mi pomagają, ale to i tak upokarzające i przygnębiające. Od wielu lat boję się każdego wyjścia z domu, unikam miejsc, gdzie jest hałas, ostre światło, wiele bodźców. A to niestety rzeczywistość dużego miasta, w którym mieszkam.
Dobrze, że chociaż mogę pracować, nie wychodząc z domu. Robię projekty dla biura architektonicznego, mam trzydzieści dwa lata i mieszkam z mamą, bo gdybym dostała ataku w wannie albo upadając uderzyła się w głowę, pewnie bym nie przeżyła.
To nie jest życie, jakiego chcę…
Tak mogłaby brzmieć opowieść o moim życiu, gdybym chciała ją wtedy spisać. Ale ta historia będzie o czymś innym. O przypadku, który odmienił moje życie.
To był jeden z tych jasnych, ciepłych dni, kiedy ludzie tak chętnie wystawiają twarze do słońca. Poszłam do parku, bo tam zawsze czułam się w miarę bezpiecznie. Otoczenie przyrody działało na mnie kojąco, a jeśli gdzieś miałam upadać, to wolałam na miękką trawę niż betonowy chodnik.
Ale czułam się naprawdę dobrze. Zadzwoniłam do mamy, żeby jej powiedzieć, gdzie jestem, bo taką miałyśmy umowę.
– Jest pięknie – powiedziałam. – Siedzę pod drzewem, w cieniu. O, wiewiórka!
Ale wiewiórka już uciekła, bo właśnie biegł do niej płowy pies. Za psem szła para starszych ludzi. Mężczyzna gwizdnął i zwierzak natychmiast do nich wrócił. Słońce prześwitywało przez młode liście drzewa, pod którym siedziałam, czułam, jak na twarzy tańczą mi plamy światła i cienie.
Obserwowałam starszą parę, która zajęła ławkę niedaleko. Kobieta wyjęła książkę, mężczyzna po prostu siedział i patrzył na kaczki, które wyszły ze stawu na brzeg. Ich pies biegał po trawniku, węsząc i nadstawiając uszu, być może szukając kolejnej wiewiórki.
Ale nagle coś w jego zachowaniu się zmieniło, jakby się czymś zaniepokoił. Podbiegł do swoich państwa, przyjął krótką pieszczotę, a potem zaczął truchtać w moim kierunku.
– Hej, kolego! – ucieszyłam się, kiedy do mnie podszedł. – Chcesz się przywitać? Mogę cię pogłaskać?
Ja nie dostawałam ostrzeżeń
Ale pies nie był zainteresowany pieszczotami. Wyraźnie zdradzał zaniepokojenie. Trącał mnie nosem i dwukrotnie mnie okrążył.
– Tika! – zawołał starszy mężczyzna, ale suczka nie chciała ode mnie odejść.
Ponowił wołanie, a ona na chwilę do niego podbiegła, potem zaś znowu przycwałowała do mnie, jakby chciała go nakłonić, żeby wstał i do mnie podszedł. Ale to jego towarzyszka to zrobiła. Widziałam, jak szła w moją stronę z zaniepokojoną miną, i zaczęłam zastanawiać się, czy zrobiłam coś nie tak.
– Przepraszam bardzo, ale… – starsza pani się zawahała. – Czy pani może choruje na epilepsję?
– Yyy, słucham? – byłam tak zaskoczona tym obcesowym pytaniem, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Proszę pani, to jest pies towarzyszący, wytrenowany do wyczuwania, kiedy mój mąż będzie miał atak – wyjaśniła. – Tika wyczuwa nadejście ataku z kilkuminutowym wyprzedzeniem i widzę, że właśnie uznała, że pani jest zagrożona. Więc jeśli ma pani padaczkę, to niech się pani lepiej położy, a ja się panią zajmę.
Wiem, że wiele osób chorujących na to samo co ja przed nadejściem ataku czuje charakterystyczny smak albo zapach, niektórzy słyszą w głowie muzykę. Takie zjawiska nazywa się aurą, a wynikają one – jak sama epilepsja – z przyczyn neurologicznych.
Ja nie dostawałam ostrzeżeń. Po prostu wyłączała mi się świadomość, a moje ciało rzucało się w drgawkach. Posłuchałam tej kobiety. Położyłam się ze swetrem zwiniętym pod głową. Dopiero wtedy do mnie dotarło, jaką wcześniej zrobiłam głupotę.
Słońce mrugające przez poruszane wiatrem liście działało jak migające światło, które często wywołuje ataki epilepsji, a ja siedziałam pod tym drzewem kilkanaście minut.
Straciłam przytomność w momencie, kiedy starsza pani ujmowała moją rękę i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Kiedy odzyskałam już widzenie i słuch, wciąż klęczała przy mnie w tej samej pozycji.
– Mąż już wezwał karetkę – powiedziała. – Była pani nieprzytomna przez osiemdziesiąt dwie sekundy, drgawki nie były silne.
Mówiła rzeczowo, jakby referowała menu w restauracji. To było uspokajające. Po chwili dotarło do mnie, że u mojego boku leży Tika. Poruszyłam dłonią, żeby ją pogłaskać.
– Spisała się, co? – rozległ się głos zza mojej głowy. To był mąż tej kobiety. – Nie ma pani pojęcia, jak zmieniła moje życie. Ten pies to mój anioł stróż.
Nim przyjechała karetka, starsi państwo zanotowali mi swój domowy numer i prosili, żebym się odezwała, kiedy wyjdę ze szpitala.
Fundacja niestety już nie istniała
Zadzwoniłam do nich następnego dnia, żeby jeszcze raz im podziękować. Ale nie tylko po to.
– Chciałam zapytać… skąd państwo mają Tikę? – dodałam.
Okazało się, że ich labradorka była wychowanicą pewnej fundacji, która niestety już nie istniała. Nie miała środków na przetrwanie, więc przestała szkolić psy dla epileptyków.
– Ale mamy kontakt do trenerki naszej Tiki – powiedziała pani Krysia. – Może prywatnie by pani pomogła.
Miałam ogromne szczęście, bo pani Oliwia wciąż pracowała z psami do zadań specjalnych. Powiedziała mi, że nie ma „gotowego” psa dla mnie i że cały proces znalezienia odpowiedniego szczeniaka i wyszkolenia go to kwestia minimum dwóch lat i pochłonie wiele pieniędzy.
Odpowiedziałam, że te dwa lata i tak miną, a bardziej niż pieniędzy potrzebuję psa wyszkolonego do pomocy. Dwa miesiące później dostałam telefon, że jest odpowiedni szczeniak. Miał wszelkie predyspozycje i pani Oliwia mogła po niego pojechać do Niemiec. Opłaciłam jej podróż i wszelkie formalności.
Na szczęście nie musiałam za wszystko płacić sama, bo Karina znalazła inną fundację, która pomagała takim osobom jak ja. Bardzo się cieszyła, że mam w perspektywie normalne życie. Z psem towarzyszącym mam prawo wchodzić praktycznie wszędzie, myślę, że nie byłoby problemu nawet z uczestnictwem w ślubie kościelnym, gdyby ksiądz zrozumiał tę konieczność.
2 lata później zamieszkał ze mną Tango
Wyczuwa moje ataki z kilkunastominutowym wyprzedzeniem, dzięki czemu mogę w porę znaleźć komfortowe miejsce, żeby je przeczekać, oraz samodzielnie zawiadomić mamę czy poinformować innych ludzi, co się stanie. Ale mój Tango nie jest jedynym psem, z którym mam na co dzień do czynienia.
Z wdzięczności dla pani Oliwii postanowiłam zaangażować się w reaktywację fundacji. Wykorzystuję swoje kontakty biznesowe, żeby szukać sponsorów, ona szuka odpowiednich, utalentowanych szczeniąt, które potem trenujemy.
Razem, bo odkryłam, że praca z psami to moje powołanie. Wciąż pracuję w biurze projektowym, zwłaszcza że fundacja ma potrzeby finansowe, ale uczę się, jak szkolić psy. I każdego dnia jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak bardzo mogą odmienić życie chorych osób.
Myślę, że Pan Bóg naprawdę wysłał na ziemię anioły, żeby nam pomagały. Tylko że niektórym nie dał skrzydeł, lecz cztery łapy i ogon!
Czytaj także:
„Nie znałem wolności, bo od zawsze żyłem pod dyktando rodziców. Gdy zmarli, zerwałem się z łańcucha. Chcę odzyskać młodość”
„Żona wydzielała mi pieniądze z emerytury. Ciężko harowałem całe życie, a teraz baba będzie mi dawać kieszonkowe?!”
„Mąż po cichu się nade mną znęcał. Przy rodzinie był ideałem, więc nikt nie wierzył, że przeżywałam katusze”