Zawsze starałem się wypełniać obowiązki narzucone mi przez kogoś z góry. Najpierw byli to rodzice, potem dołączyli do nich nauczyciele, na końcu szefowie. Robiłem, co do mnie należało, bo tak właśnie widziałem świat. Gdyby więcej ludzi tak robiło, a mniej się buntowało, byłoby lepiej, prościej, myślałem.
Dorośli wiedzą lepiej, bo chcą naszego dobra
W związku z tą zasadą słuchałem rodziców i nie chodziłem tam, gdzie mi nie pozwalali. Koledzy się ze mnie nabijali, a ja może i podświadomie tęskniłem za szaleństwem, nieskrępowaną zabawą, nawet siniakami będącymi niczym rany bojowe, ale z drugiej strony nigdy nie wróciłem do domu ze zwichniętą nogą czy złamaną ręką.
Nie miałem blizn ani szram, nigdy nie rozbiłem roweru, który był moim najcenniejszym skarbem, a w szkole udawało mi się bez większego wysiłku dostawać dobre oceny. Robiłem swoje. Odrabiałem prace domowe, uczyłem się do sprawdzianów, nie migałem się od pomagania w domu. Byłem punktualny, od kiedy nauczyłem się korzystać z zegarka.
Czasem kusiło mnie, żeby iść na wagary, odpuścić sobie to czy tamto, uciec z klasówki i napisać ją za tydzień, spisać pracę domową od kolegi, zamiast zawsze dawać swoje zeszyty innym, ale… wciąż słyszałem nauczycielsko-rodzicielski głos w głowie, mówiący, że tak nie można, nie wolno, że obowiązki należy wykonywać. Słuchałem tego głosu, bo dorośli wiedzą lepiej, bo chcą naszego dobra, prawda?
Nie udało mi się założyć rodziny
Dlatego po maturze – choć kochałem książki i marzyła mi się polonistyka – idąc za radą rodziców, którzy tłumaczyli mi, że lepiej zostać księgowym, bo to pewny, zawsze potrzebny zawód, poszedłem na finanse i rachunkowość.
W firmie byłem stawiany za wzór. Żadnych spóźnień. Żadnego zwolnienia lekarskiego przez ostatnich dziesięć lat, a wcześniej tylko trzy dni, bo zapalenie wyrostka robaczkowego nie chciało poczekać do urlopu.
Nikt nie miał ze mną żadnych problemów, byłem uczciwy, dokładny, skrupulatny i niekonfliktowy. Nie zwykłem popełniać błędów, więc klienci do mnie wracali, przyprowadzając swoich znajomych. Firma na mnie zarabiała. Wszyscy byli zadowoleni. Ja… Ja się dopasowywałem.
Myślałem o tym, by założyć rodzinę, ale najpierw musiałbym poznać kandydatkę na żonę, a nie miałem na to czasu w nawale obowiązków. Najpierw praca, często nadgodziny, potem dom, w którym mieszkałem z rodzicami i gdzie codziennie było coś do zrobienia.
Poza tym ciągle słyszałem, że przecież ktoś musi się zająć rodzicami na starość. Nie miałem więc żony ani dzieci, za to opiekowałem się ojcem i matką, bo taka była moja powinność jako dziecka starszych rodziców.
Co będę wspominać na stare lata?
W dniu pogrzebu ojca, ponad sześć lat po śmierci mojej matki, siedziałem w domu sam. Patrzyłem w okno i czułem się samotny. To akurat nic dziwnego. Ale oprócz tego… czułem się pusty.
Co teraz ze sobą pocznę? Co będę robić? W pracy spędzałem osiem godzin. Osiem skrupulatnych godzin, kiedy byłem cały oddany firmie i obowiązkom, które na mnie nakładano. Czasem wpadną nadgodziny, ale… co potem?
Zostawała cała reszta doby, z którą nie miałem pojęcia, co robić, poza jej przespaniem, tyle że ostatnio cierpiałem na bezsenność. Bo miałem ze dużo wolnego czasu. Nie musiałem już nikomu robić zakupów, gotować obiadu, prać, sprzątać, jechać po leki, pilnować, by zostały zażyte, słuchać, co nowego w świecie seriali i u sąsiadów, którym kolejny wnuk się urodził. Nie musiałem już niczego.
I co teraz, zastanawiałem się. No, co teraz? Miałem pięćdziesiąt dwa lata. I zostałem na świecie zupełnie sam. Z tymi superważnymi obowiązkami, z których wiele przestało być aktualnych. Żałoba, którą przeżywałem, była zmącona poczuciem braku celu. Przeżywałem swoje życie odtąd-dotąd, bez głębszego sensu, bez większych nieszczęść, to prawda, ale też bez większych radości.
I co mi dało takie grzeczne, posłuszne podejście do życia? Co osiągnąłem? Jakie wspomnienia zdobyłem? Czy na stare lata będę z nostalgią sięgał myślą wstecz, do jakichś cennych, ciekawych wydarzeń, osiągnięć, sukcesów? Czy będę żałować, że coś już się nigdy więcej nie powtórzy?
Nie miałem takich skarbów w pamięci
Nie miałem nic. Rodziny, przyjaciół, ukochanej, nawet samego siebie nie miałem, bo się nie znałem, bo nie wiedziałem, kim ja właściwie jestem, czego pragnę, czego nie chcę, co mogę…
Siedziałem przy pustym stole, jadłem jakieś gotowe jedzenie. W ciszy. Nie chciało mi się nawet włączyć telewizora, bo co tam obejrzę? Egzotyczne krainy na końcu świata, gdzie nigdy nie pojadę? Sławnych lub interesujących ludzi, których nigdy nie poznam?
No tak, teraz mogłem do woli czytać książki, które zawsze kochałem i kolekcjonowałem, mimo prychania rodziców, że to nierozsądne inwestować w makulaturę. Mogłem siedzieć i czytać, spać, iść do pracy, a potem wrócić i znowu czytać, aż mnie sen zmorzy.
Nie podobała mi się taka perspektywa. Miałem dość takiego życia. Tego wcześniejszego, choć wtedy byłem zbyt zajęty, by zauważyć, jak bardzo go nie lubię. I tego obecnego: pustego, cichego, przewidywalnego, które nie dawało mi żadnej satysfakcji, choć cienia szczęścia. No ale co mogłem zrobić, mając bliżej do emerytury niż do utraconej młodości?
Wszystko! Możesz zrobić wszystko, podpowiedziało tłamszone dotąd i wciskane w ramy obowiązków serce. Póki żyjesz, możesz coś zmienić. No… właściwie, kto mnie powstrzyma? Już nikt.
Byli tacy inni niż ja, ciekawi świata…
Wstałem od stołu, myśląc: teraz albo nigdy. Albo coś zrobię, albo będę dziadział coraz bardziej i bardziej. Zapisałem się na podyplomowe studia z polonistyki. Chciałem być edytorem, chciałem mieć coś wspólnego ze słowem pisanym, z książkami.
Nawet jeśli to będą tylko studia, za które słono musiałem zabulić. Nieważne, było mnie stać. Tyle lat pracy w jednej firmie, w trybie, który zakładał brak zwolnień, niespodziewanych przerw i błędów, owocowało podwyżkami i premiami, które mogłem przeznaczyć na dowolny cel. Nikt już nie skrytykuje, nie każe odkładać na gorsze czasy. Czyli na co dokładnie? Na pogrzeb? Co mnie to wtedy obejdzie?
Studiowałem z ludźmi o połowę ode mnie młodszymi, ciekawymi świata, jak ja nigdy nie śmiałem, robiącymi rzeczy, o jakich mnie się nawet nie śniło. Dużo, bardzo dużo mnie w życiu ominęło… Byli też ciekawi, co ja tu robię, taki niemłody, a taki niedoświadczony w szaleństwach i w doświadczaniu świata.
– Gdzie byłeś, jak cię nie było w życiu, Dziadek? – nie obrażałem się za tę ksywkę. Wielu moich rówieśników było już od dawna dziadkami.
– Zbyt obowiązkowo podchodziłem do wszystkiego, za bardzo byłem wycofany…
– Więc się przestań cofać, Dziadek! Co ci przeszkadza spełniać marzenia teraz? Wolisz to robić po osiemdziesiątce? – spytała jedna z dziewczyn, która malowała włosy na różowo i czytała książki jak maszyna. – Nie masz rodziny, to niefajne, fakt, ale to też atut, bo nie musisz się z nikim liczyć, jesteś wolny, możesz robić, co chcesz. Korzystaj, póki możesz, póki ciało i umysł pozwalają.
Jej słowa dały mi wiele do myślenia
Miała rację. Kiedy, jak nie teraz? Po raz pierwszy w życiu poprosiłem o przeniesienie urlopu i kupiłem wycieczkę last minute. Poleciałem do Turcji – opalać się i zwiedzać, choć to nie był sezon wczasowy. I co z tego? Bardzo mi się podobało. Ten jeden tydzień obfitował w tyle rzeczy, które robiłem po raz pierwszy, że miałem wrażenie, jakbym w tydzień przeżył nie siedem dni, ale siedem lat. I poczułem apetyt na więcej.
Wróciłem do firmy tylko po to, by poinformować, że się zwalniam, sprzedaję mieszkanie po rodzicach i kupuję domek w górach. Nie wiedziałem jeszcze, czy w Bieszczadach, czy w Pieninach, ale nie chciałem się ograniczać, tylko wybrać miejsca, w którym się zakocham. Właśnie tak! W kobiecie mi się nie udało, więc chcę się zakochać w miejscu, które stanie się moim domem.
– Co tam będziesz robił? Nie wygłupiaj się, masz tu dobrą pracę, życie…
– Jakie życie? – pytałem.
Na takie dictum rozmówcy zwykle milkli. Nie znajdowali odpowiedzi. Najlepszy dowód, że obrałem dobry kierunek działania. Mieszkanie sprzedałem szybko, jeszcze szybciej, bez żadnego negocjowania ceny, kupiłem niewielką chatkę w Pieninach.
Uciekłem z tego więzienia
Z dala od popularnych szlaków, na zboczu, blisko nieba, wśród zieleni. Cztery pokoje były mi jednak niepotrzebne, więc wyremontowałem całość i dałem ogłoszenie o wynajmie. Nie chciałem w moim domu głuchej ciszy, poza tym nie zaszkodzi dorzucić coś do oszczędności.
Wokół mnie pojawili się ludzie. Wpadali na kilka dni albo jedną noc. Przywozili wieści ze świata, pomysły na kolejny dzień. Kiedy chciałem, przyjmowałem gości. Kiedy wolałem być sam, mówiłem, że w tym terminie nie wynajmuję pokoi.
A pieniądze, które strumyczkiem zasilały moje konto, pozwalały mi spokojnie żyć. Nie mogłem sobie pozwolić na wszystko, ale nie musiałem się też specjalnie ograniczyć.
Najbardziej mi się podobało, że mogłem robić to, na co miałem ochotę. Bo nie w tym rzecz, że nie miałem pomysłu na swoje życie. Ja nie miałem odwagi, by mieć zachcianki, by sobie dogadzać i się rozpieszczać, by do niczego się nie zmuszać.
Miałem ochotę przyjąć gości? Przyjmowałem. Jeśli miałem taki kaprys, z samego rana jechałem na rowerze do wioski po świeże wiktuały i robiłem im śniadania. A jeśli byłem śpiący albo lało za oknem, spałem do południa i zalegałam w łóżku z książką. Chodziłem po górach i kąpałem się w potoku. Zimą też.
Nie narzucałem sobie absolutnie niczego. Żadnego „powinieneś” ani „musisz”. Żadnego „nie wolno” ani „nie wypada”. Wreszcie byłem wolny. Moje życie, choć dużo prostsze i surowe, nagle zaczęło mieć sens. Odnalazłem zadowolenie w tym, co robiłem. Niespiesznie. Bez planu. Bez bata nad głową. Bez rezygnowania z rzeczy, do których mnie ciągnęło.
Wreszcie robię to, co chcę
Dowiodłem samemu sobie, że nigdy nie jest za późno, by poszukać własnej drogi do szczęścia. A pierwszym krokiem na niej było: zapomnieć o tym, co wpajano mi od dzieciństwa. Skończyło się „rób, co do ciebie należy”.
Przyszła era na „rób to, co chcesz robić, a czego nie chcesz, nie rób”. Łam stereotypy, żyj nieszablonowo, łam zasady. No, może nie wszystkie, bo granicę wolności wyznacza krzywda innych, ale póki nikomu nie szkodzę, ludziom nic do tego, co robię ze swoim życiem.
I wreszcie jest pięknie! Wreszcie czuję radość na myśl o kolejnym dniu zamiast płachty przygnębienia zwalającej mi się na głowę tuż po przebudzeniu. Zbliżam się do sześćdziesiątki, a czuję się młodszy niż dwadzieścia lat temu. Każdy mój dzień jest pełny wrażeń. Pełniutki po brzegi. Wreszcie.
Czytaj także:
„Mąż całe życie wydzielał mi pieniądze. Gdy zachorował, po prostu je sobie wzięłam. Ta forsa należy mi się jak psu buda”
„Mąż był ze mną, by połechtać swoje ego. Gdy zaczęłam odzyskiwać rezon, uciekł do innej zahukanej naiwniaczki"
„Umówiłem się na randkę z gorącą laską z neta. Tak przynajmniej myślałem... Przyszło mi słono zapłacić za moją naiwność”