Nie ja miałam wtedy jechać do Berlina. Na wycieczkę złożyli się rodzice uczniów z III B, a ja uczę w A. Jak na złość tuż przed planowanym wyjazdem rozchorował się kolega, który jest wychowawcą tamtej klasy i uczy w niej historii.
– Pani Jadwigo, mamy awarię, Irek złapał zapalenie płuc. Leży w szpitalu, nie pojedzie na tę cholerną wycieczkę – dyrektor był zdenerwowany. – Wszystko opłacone, zabukowane, a tu masz… taki kłopot. Pojedzie pani z III B do tego Berlina, dobrze? Powinien jechać historyk, bo dokładnie za rok 25 lat mija…
Trzeba tym młodym wytłumaczyć, co oznaczało zburzenie Muru Berlińskiego. Zresztą, co ja będę panią uczył – zaśmiał się. – No to co, pojedzie pani? – spytał, a widząc moje chwilowe wahanie, szybko dodał:
– W pani klasie zorganizuję zastępstwo.
– Oczywiście, panie dyrektorze, pojadę. Ile to dni? – spytałam.
– Prawie tydzień. To będzie dla pani taki roboczy urlop. Przed feriami – stwierdził, wyraźnie z siebie zadowolony. Jestem raczej domatorką i nawet w wakacje trudno mnie namówić na jakiekolwiek wojaże.
Ale teraz jak nigdy chciałam jechać
Co innego mój mąż. On uwielbia podróże. I zimą, i latem. Jak nie narty, to żaglówka, egzotyczne plaże. Czasem zabiera mnie ze sobą, ale tylko dla zachowania pozorów. Jesteśmy małżeństwem jedynie na papierze.
– Tak się cieszę, że wreszcie się gdzieś ruszysz! – Zbyszek był wprost uradowany.
„No tak – pomyślałam. – Pierwszy raz od dawna nie będzie się musiał głupio tłumaczyć, że zostaje w mieście na weekend, żeby trochę podgonić z robotą. Jakby to rzeczywiście on sam tak strasznie tyrał w tej firmie”.
Mieszkamy w miasteczku kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Mąż jest wiceprezesem w dużej korporacji. On sam też jest wielki. Lubi się pokazywać na salonach, brylować na imprezach, gdzie pełno pięknych pań i bogatych panów…
To kompletnie nie mój świat. Ja wolę książki, mój ogródek, spotkania w babskim gronie na naszym tarasie. Ale teraz, nie wiedzieć czemu, czułam dziwne podekscytowanie zagraniczną wyprawą.
W programie wycieczki było zwiedzanie historycznych miejsc stolicy Niemiec i jednodniowy wypad do Poczdamu.
Berlin bardzo mi się spodobał
Bo w niczym nie przypominał tamtego miasta, które oglądałam, kiedy sama – jak teraz moi uczniowie – szykowałam się do matury. Wraz z murem zniknęła ziemia niczyja, a miasto scaliło się w jeden pulsujący życiem organizm.
Staliśmy właśnie całą grupą przed jakąś wiekową kamienicą w Spandau. Przewodniczka, Polka mieszkająca na stałe w Berlinie, opowiadała dzieciakom o słynnym więzieniu, w którym po II wojnie osadzono nazistowskich zbrodniarzy.
Nagle z bramy wyszedł wysoki blondyn w średnim wieku. Na jego widok jedna z uczennic stojących obok mnie rzuciła:
– Typ nordycki.
Sądziła, że facet tego nie usłyszał, a gdyby nawet, to z pewnością nie zrozumiał. Tymczasem nieznajomy najwyraźniej wyłowił z ogólnego gwaru jej słowa. Jednak zamiast się oburzyć, uśmiechnął się do niej, pokiwał głową z politowaniem i żartobliwie pogroził dziewczynie palcem.
I wtedy jego wzrok zatrzymał się na mnie.
– Jadzia?! – aż krzyknął.
Przewodniczka zamilkła, wszyscy uczniowie zaczęli wpatrywać się we mnie z zainteresowaniem.
– Jadźka, jak rany, to naprawę ty! – blondyn nie czekał na moją odpowiedź, tylko oplótł mnie ramionami i przez dłuższą chwilę trzymał w uścisku.
– Norbert? Niemożliwe…
Aż zabrakło mi tchu
Odeszliśmy kilka metrów na bok. Oboje nie mogliśmy uwierzyć w to przypadkowe spotkanie po latach. Po wielu latach.
Wychowaliśmy się we wsi na Mazurach. Chodziliśmy do podstawówki, która była oddalona od naszych chałup o siedem kilometrów. Wiosną, latem i wczesną jesienią, gdy pozwalała pogoda, całą gromadą przedzieraliśmy się do szkoły przez las, na skróty. Chłopcy pomagali co ładniejszym dziewczynom nosić tornistry…
Kiedyś od Norberta usłyszałam, że mógłby nosić mój tornister do końca życia. Ja mu wtedy powiedziałam, że przecież do końca życia nie będę w podstawówce.
Ach, jakie to były piękne czasy! Tata przywoził mi do czytania książki z Olsztyna. Od starego antykwariusza pożyczał nawet takie niedozwolone, z drugiego obiegu. To z nich poznawałam prawdziwszą historię niż ta propagandowa i pokochałam ten przedmiot na zawsze. Wiedziałam też, dlaczego naszymi sąsiadami są Niemcy. Byliśmy z nimi zżyci, choć nie wszyscy ich lubili.
– Ci wszyscy Millerowie, Schultzowie i Fischery to Prusacy. Nie powinnaś się, Jadziu, z nimi kolegować. Ich ziomkowie napadli na Polskę – tłumaczyła mi babcia Jasia.
– Nie pleć, kobieto, to nasi sąsiedzi z dziada pradziada, a nie żadni hitlerowcy – uciszał ją dziadek, głaszcząc mnie po głowie.
Bardzo lubiłam Norberta
Niestety, zaraz po maturze chłopaków ich rodzice postanowili wyjechać do krewnych do Niemiec Zachodnich. Chłopcy nie byli zachwyceni tym pomysłem. Norbert mówił, że w Reichu nie znajdzie takich kolegów jak w Polsce, a już na pewno nie będzie tam takiej dziewczyny jak ja.
– Bo ja cię, Jadźka, chyba kocham… – wyznał mi kiedyś cichutko.
Do dziś pamiętam te słowa i moją reakcję:
– Tylko tak gadasz! Wyjedziesz i jak nic zapomnisz o mnie.
Nie zapominał. Listy przychodziły nawet raz na tydzień. Jednak po dwóch latach my się ze wsi wyprowadziliśmy, Norberta rodzice kolejny raz zmienili adres – i tak się wszystko urwało. I oto ten sam Norbert, tylko o 35 lat starszy, mocno na skroniach posiwiały, stał przede mną i mówił, że wcale nie przestał mnie kochać…
– Możemy się spotkać wieczorem – podałam mu nazwę hotelu. – Ale rano jedziemy do Poczdamu, a potem z powrotem do Polski, więc tylko dziś… Na krótko – tłumaczyłam mu i głos mi się łamał.
– Co ty, Jadziu? Nie płacz… – prosił Norbert. – Bez problemu mogę pojechać z tobą do Poczdamu. Albo już dziś umówimy się, że ty przyjedziesz do Berlina znowu za tydzień. Albo ja do ciebie pojadę. Chcesz?
Chciałam. Nie umiałam nazwać tego, co działo się w moim sercu, lecz wiedziałam, że to coś zupełnie wyjątkowego.
Zaczęły się maile i telefony
Norbert nalegał, abym do niego przyjechała.
– Musimy porozmawiać o przyszłości. Przecież ty chcesz, czuję to, Jadziu – mówił.
Za każdym razem gdy odbierałam telefon, moje serce biło przyspieszonym rytmem. Trzymając w ręce słuchawkę, odruchowo poprawiałam włosy. Gdy rozłączaliśmy się, nie mogłam usiedzieć na miejscu.
Brałam się w domu do jakiejś roboty i odkładałam ją w połowie, bo nie potrafiłam się na niczym skupić. Myślałam, że właśnie teraz mam szansę na prawdziwe szczęście; że to, co przeżyłam do tej pory, to była tylko jego namiastka.
Jednak przez 30 lat małżeństwa z człowiekiem, którego na początku naszej wspólnej drogi bardziej podziwiałam, niż kochałam, zdarzyło się wiele dobrych chwil. Urodziłam troje dzieci, cieszyłam się każdym ich sukcesem, płakałam nad każdą porażką. Potem poznałam ich miłości…
Marek ożenił się z Włoszką
Małżeństwo rozpadło się po roku. Dopiero potem znalazł prawdziwą drugą połowę. Za to córki od razu trafiły na dobrych chłopców. Starsza, Agnieszka, niedawno urodziła synka, Ola robi karierę naukową. A mąż… Zawsze troszczył się o mnie i o dzieci, ale chyba nigdy prawdziwie mnie nie kochał.
Był panem domu, który dba o to, aby niczego w nim nie zabrakło. Jego zasobny portfel załatwiał wszystkie ważne i mniej ważne sprawy. Mąż nigdy nie żałował na mnie pieniędzy, odnosił się do mnie z szacunkiem, zabierał na oficjalne spotkania, często mówił mi komplementy, lecz nie było w tym wszystkim miłości.
Wiele lat znosiłam ze spokojem swoją dwuznaczną sytuację – żony, strażniczki domowego ogniska i kobiety zdradzanej…
Kiedyś myślałam o rozwodzie, wystraszyłam się jednak, że sama nie dam sobie rady. Nawet jak zaczęłam uczyć w prywatnym liceum i dostawałam trochę lepszą pensję niż koleżanki w państwowych szkołach, wiedziałam, że nie wystarczy mi na różne rzeczy, do których przyzwyczaił mnie Zbyszek.
I tak trochę ze strachu, trochę z lenistwa i wygody zostałam przy niekochanym mężu. Zawsze lojalnie zapewniałam mu bezpieczny azyl, gdy wracał do mnie, bo właśnie znudziła mu się kolejna kochanka.
Spotkanie z Norbertem było niczym wybuch wulkanu. Ileż się we mnie obudziło radości, energii i autentycznej chęci do życia! Ile nowych marzeń nagle powstało w mojej spokojnej, zrównoważonej głowie!
– Ależ ty, mamo, świetnie wyglądasz! – skomplementowała mnie córka, kiedy wszystkie dzieci odwiedziły mnie w urodziny.
– Mama wygląda jak wtedy, gdy się we mnie zakochała – zauważył nagle mój mąż.
„Ale czy ja cię, Zbyszku, rzeczywiście kiedykolwiek kochałam? – zapytałam sama siebie w myślach. – Czy ty mnie kochasz?”.
Odpowiedź na to drugie pytanie przyszła jeszcze tego samego wieczoru.
– Wiesz, chciałabym pojechać na trochę do Berlina – zagadnęłam męża, kiedy dzieci już poszły do swoich domów. – Wtedy, na tamtej wycieczce, spotkałam znajomą sprzed lat i wiesz… – chciałam opowiedzieć jakąś historyjkę, lecz Zbyszek nie dał mi skończyć.
– Jesteś wolna, Jadziu, jedź – stwierdził.
– To się nawet dobrze składa, bo teraz mamy takiego szwajcarskiego kontrahenta, który zaprosił parę osób od nas z zarządu na narty, więc chyba też się wybiorę.
A więc jestem wolna
Cokolwiek miało znaczyć to zdanie, zostało wypowiedziane z tak lodowatym chłodem, tak wielką obojętnością, że w tamtej chwili nie miałam najmniejszych wątpliwości, co powinnam zrobić…
Pogoda w Berlinie była podła, ale dla mnie i tak zaświeciło słońce, choć nie od razu. Po powitaniu na lotnisku, po pierwszych słowach o tym, jak minęła podróż, Norbert i ja stanęliśmy naprzeciw siebie.
– Zarezerwowałem ci pokój niedaleko mojego biura – powiedział. – Żaden luksus, ale hotel jest wygodny.
– Daj spokój, to nie ma znaczenia – szepnęłam nieśmiało.
– No tak, przecież przyjechałaś, żeby porozmawiać o przyszłości – w głosie Norberta wyczułam nutkę wahania.
Czyżby to wszystko, co mówił przez telefon, było nieprawdą? Nie chciał, żebym przyjeżdżała? Mówił to tylko tak sobie? Nerwy zaczęły mi płatać figle, poczułam nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej.
Wsiedliśmy do samochodu. Norbert jechał wolno, trzymając się przepisów. W hotelu sam załatwił formalności i odprowadził mnie do mojego pokoju.
Zanim wyszedł, powiedział:
– Nie miej mi tego za złe, Jadziu. To nie to, że nie chciałem twojego przyjazdu, tylko… Moja żona chorowała, odeszła zaledwie dwa lata temu. I to wciąż boli. Teraz muszę jeszcze raz ułożyć sobie wszystko w głowie. Chcę mieć pewność, że nie jest za wcześnie na… – urwał, oparł dłonie na moich ramionach i wpatrywał się w moje oczy.
– Przykro mi, nie wiedziałam…
Cała aż trzęsłam się w środku. Właśnie dotarło do mnie, że zrobiłam z siebie idiotkę. Dałam się zwieść urojonym w mojej głowie sentymentalnym bzdurom!
„Powinnam natychmiast wracać i zapomnieć o wszystkim” – pomyślałam, lecz wtedy Norbert pochylił się nade mną i pocałował mnie mocno, namiętnie.
Nie umiałam go odepchnąć, choć na sekundę przyszło mi to do głowy
– Nie, kochana moja. Już widzę, że nie jest za wcześnie – wyszeptał mi do ucha.
Wciąż trzymał mnie w objęciach, całował moje włosy i powtarzał: „Kochana moja”.
– Wieczorem zabieram cię na kolację, więc będę koło siódmej. Potem oddamy klucz do pokoju i pojedziemy do mnie, zgoda?
– Nie wiem… Zobaczymy… – odpowiedziałam niepewnie.
Przez kilka minut przeżyłam tyle emocji, że przez dobrą godzinę siedziałam na hotelowym łóżku, patrzyłam tępo w przestrzeń i biłam się z myślami. Co on do mnie czuje? Miłość? A jeśli to jest tylko chwilowy kaprys mężczyzny, który długo nie był z kobietą? Przecież to wcale nie jest ten sam Norbert, który nosił mi teczkę – niewinny nastolatek z głową pełną marzeń.
Mój przyjaciel z młodości stał się dojrzałym mężczyzną z bagażem doświadczeń, jest związany z rodziną, synem, jest też uwikłany w zależności, o których nic nie wiem, ma nawyki, których już nikt nie zmieni…
Myślałam o milionie powodów, dla których powinnam wyjść z pokoju, zamknąć drzwi i wrócić do swojego wypróbowanego świata, do swoich rytuałów, wygodnych kapci. Bo dla mnie na miłość jest już za późno. Jednak nie zrobiłam tego.
Spędziłam weekend z Norbertem
Po powrocie do kraju, nie zwlekając, zaczęłam porządkować swoje sprawy. Mąż zgodził się na rozwód, choć bez entuzjazmu. Psułam jego zacny wizerunek. Dzieci były zaskoczone, trochę niespokojne o moją przyszłość, lecz bardzo pomocne.
– Mamuś, ale będziesz często przyjeżdżać, prawda? – pytała moja Ola i miała łzy w oczach.
– Dziecko, będę, i wy do mnie będziecie zaglądać, a poza tym… Latem chcemy z Norbertem się rozejrzeć na Mazurach za działką. On marzy o tym, żeby wrócić do Polski, do domu. Wszystko się ułoży. Na pewno
– mówiłam, głaszcząc córkę po głowie.
Przede mną była jeszcze jedna ważna rozmowa. Tuż po rozpoczęciu drugiego semestru zapukałam do gabinetu szefa.
– A więc udała się wycieczka do Niemiec? – stwierdził z uśmiechem, gdy wyjaśniłam, dlaczego z końcem roku szkolnego odchodzę. – Niech pani podziękuje koledze Ireneuszowi. Gdyby nie jego zapalenie płuc…
Oczywiście podziękowałam Irkowi. Niedługo wyślę mu także pocztówkę z życzeniami świątecznymi. Tymczasem przygotowuję się do mojej pierwszej Wielkanocy w Berlinie. Bez dzieci, ale z kimś, kto najwyraźniej był mi pisany. I jestem szczęśliwa.
Czytaj także:
„Nasłałam służby na faceta, który chciał mi pomóc. Prawie spłonęłam ze wstydu, gdy okazało się, ile mu zawdzięczam”
„Myślałem, że umrę ze strachu, kiedy po kuchni zaczął biegać ten mały, biały potwór. Byłem pewien, że mam jakieś omamy”
„Włożyliśmy 100 tysięcy w dom teściów i nie mamy do niego prawa. Najpierw mamili nas obietnicami, teraz stosują szantaż”