Pochodzę ze wsi. Nawet nie bardzo biednej, bo ziemia u nas żyzna, ale nieco zacofanej. Niektórzy z mieszkańców zakończyli edukację na podstawówce, na studia poszli nieliczni. Rytm życia wyznaczają tu pory roku, a wszyscy się znają i wiedzą o sobie prawie wszystko.
Długo myślałam, że tak być musi, że innego życia nie ma. Rozrywką było pójście na poziomki, przedstawienie szkolne, raz do roku odpustowy jarmark przy kościele, na który jako dziecko bardzo czekałam. Przyjeżdżała wtedy karuzela, rozkładały się kramy z różnościami, wieczorem grała muzyka, a dorośli tańczyli na placyku oświetlonym kolorowymi żarówkami wiszącymi na rozciągniętym sznurze. Wtedy wydawało mi się, że nie ma nic piękniejszego.
Dopiero kiedy w nagrodę za dobre oceny na koniec roku w siódmej klasie pojechałam na dwa tygodnie do cioci, do miasta, zrozumiałam, że istnieje inny świat, są też inne perspektywy. Spodobały mi się szerokie asfaltowe ulice, eleganckie sklepy i rozrywki, o jakich na wsi nawet mi się nie śniło. Przyszywana ciocia – koleżanka mojej mamy, zabierała mnie do kina, do wesołego miasteczka, na lody.
W ostatni dzień mojego pobytu w mieście przygotowała kakao. Nalała je do dwóch eleganckich filiżanki, jedną postawiła przed mną, a z drugą usiadła naprzeciwko mnie.
– Musimy porozmawiać, Rozalko – powiedziała jak do dorosłej osoby, patrząc na mnie z troską. – Mam pewne plany i chciałabym je najpierw omówić z tobą.
Ciocia wpadła na wspaniały pomysł
Pokiwałam głową. Poczułam się wyróżniona tym, że ciocia chce ze mną cokolwiek omawiać. Rodzice nie mieli zwyczaju poruszania poważnych tematów z dziećmi. Wydawali polecenia, zadawali pytania, ale niczego nie wyjaśniali, nie interesowali się tym, czego chcemy, o czym marzymy. Więc teraz zamieniłam się w słuch, patrząc na ciocię szeroko otwartymi oczami. Musiała dojrzeć w nich niepewność i zakłopotanie, bo się roześmiała.
– Nie bój się. To tylko rozmowa. Widzisz, miałabym dla ciebie propozycję… Jesteś bystrą dziewczyną. Widziałam twoje świadectwo, masz same piątki. Pomyślałam, że może chciałabyś kontynuować naukę w mieście po skończeniu podstawówki. Poszłabyś tutaj do liceum…
– Ale jak? – jęknęłam z żalem. – Rodzice nie mają pieniędzy na stancję i na życie w mieście.
– Rozalko, wszystko przemyślałam. Mieszkałabyś u mnie, w tym pokoju, który teraz zajmujesz. Co do jedzenia, to u siebie też musisz jeść, więc to nie wypadnie dużo drożej. Rodzice podeślą z gospodarstwa jakieś warzywa, jajka, ser… Damy sobie radę. A ty w zamian za mieszkanie będziesz mi pomagała w domu. Co ty na to?
– Ciociu, bardzo, bardzo bym chciała! – wykrzyknęłam.
– Czyli umowa stoi? – uścisnęła moją dłoń, jakby pieczętowała tym gestem zawarcie paktu między nami. – Jutro, jak cię odwiozę, pomówię z twoimi rodzicami – zapowiedziała i dodała jakoś miękko: – Szkoda cię na wieś. A teraz zacznij się pakować, jutro rano wcześnie wyjeżdżamy, a dziś po południu chciałabym cię jeszcze zabrać na pożegnalne lody.
Nie musiała tego dwa razy powtarzać. Lody w pucharku z kolorowymi sosami, dodatkami i zatkniętą na czubku kolorową parasolką wydawały mi się szczytem luksusu.
Następnego dnia zgodnie z obietnicą ciocia, kiedy tylko zaparkowała na naszym podwórku i wyjęła rzeczy z bagażnika, poprosiła mamę i tatę o rozmowę. Zamknęli się wszyscy w pokoju, a ja krążyłam niespokojnie pod oknem, usiłując podsłuchać, o czym mówią. Chyba cioci niełatwo było przekonać rodziców, bo czasem dochodziły mnie podniesione głosy. W końcu cała trójka wyszła.
– Jeżeli będziesz się dobrze uczyć w ostatniej klasie, to pojedziesz do szkoły średniej do miasta – oświadczył uroczyście tata, czerwony na twarzy.
– Ale nie do ogólniaka – zastrzegła szybko mama. – Wybierzesz jakieś technikum. Może rolnicze? Albo odzieżowe? – zastanawiała się, pocierając spracowanymi dłońmi skronie.
– Krawcowa to dobry fach na wsi.
– Ja bym wolała ekonomiczne – bąknęłam. – Po takim też dobry fach…
– Dosyć tego gadania, robota czeka – zarządził ojciec. – Ma rok na zastanowienie. Może się rozmyśli.
Mrugnął do mamy, dając do zrozumienia, że nie ma co martwić się na zapas, bo czasu jest dużo i jeszcze wiele może się przecież wydarzyć.
Straciłam córkę! Miastowa się zrobiłaś
A ja od tamtego dnia zaczęłam marzyć o tym, by wyrwać się ze wsi. O czystej, spokojnej pracy za biurkiem zamiast grzebania się w ziemi, o rozrywkach i możliwościach, jakie dawało miasto. Tym marzeniom podporządkowałam następny rok, podczas którego szczególnie pilnie przykładałam się do nauki, aby mieć jak najlepsze świadectwo i móc się dostać do dobrej szkoły. Na nauce i pomocy w gospodarstwie i w domu – bo z tych obowiązków nikt mnie przecież nie zwalniał – czas szybko zleciał. Przez wakacje jeszcze pomagałam rodzicom w polu, ale już w połowie sierpnia przyjechała ciocia i zabrała mnie do siebie.
– Musi się zaaklimatyzować – wytłumaczyła rodzicom ten pośpiech.
Zapakowałyśmy moje rzeczy i duże kosze z prowiantem, które rodzice naszykowali, i ruszyłyśmy w drogę. Czas do rozpoczęcia roku szkolnego wypełniło mi poznawanie miasta i obowiązki w domu cioci. Umówiłyśmy się, że porządki i gotowanie będą należały do mnie. Za cięższe prace, typu mycie okien, ciocia zaproponowała mi zapłatę. Na moje protesty machnęła tylko lekceważąco ręką.
– I tak zawsze kogoś do tego najmowałam, więc równie dobrze mogę zapłacić tobie. Będziesz potrzebowała paru groszy dla siebie – uznała.
Okazało się, że nie tylko paru. Życie w mieście było kosztowniejsze, niż mogłam sobie wyobrazić. Chciałam dorównać modnie ubranym koleżankom, mieć takie kosmetyki jak one i pieniądze na przyjemności. Dlatego myłam okna niemal w całej naszej kamienicy. Sąsiadki cioci chwaliły moją pracę i polecały mnie innym. Wieczorami dorabiałam jako opiekunka do dzieci, co lubiłam, bo praca była przyjemna, a pieniądze lepsze niż za sprzątanie.
– Jak ty to wszystko ogarniasz? – pytały koleżanki, gdy z powodu pracy wymawiałam się od wyjścia do kawiarni czy dyskoteki. – Nauka, zajmowanie się domem ciotki i jeszcze dorabianie?!. Jak można tak tyrać?
Te miejskie dziewczyny nie miały pojęcia o prawdziwej pracy. Uważały, że straszna krzywda im się dzieje, kiedy musiały posprzątać swój pokój albo przynieść zakupy. Ja, zaprawiona od małego do roboty w obejściu i w polu, uważałam te obowiązki, które teraz miałam, za lekkie, a czasem nawet za przyjemność.
Dobrze mi się mieszkało u cioci, a i ona wyglądała na zadowoloną, kiedy wracała do czystego mieszkania, a na stole czekał na nią obiad. Do rodziców jeździłam rzadko, nie ciągnęło mnie na wieś. Kiedy tam byłam, wszystko mnie denerwowało – łażące po podwórku kury, błoto, ciekawskie twarze sąsiadów wychylające się zza płotu, oczy świdrujące za mną, gdy szłam do sklepu. Tęskniłam do lepszego życia. Do miasta, koleżanek i rozmów z ciocią. Zżyłyśmy się bardzo w ciągu pięciu lat wspólnego mieszkania, które minęły niepostrzeżenie.
Nadszedł czas matury. Ze wsi przyjechali moi rodzice i bracia. Z dumą pokazałam im świadectwo i z pewną obawą powiedziałam o planach.
– Dostałam pracę w banku i będę studiować zaocznie – wypaliłam podczas uroczystego obiadu, na który z tej okazji zaprosiła nas ciocia.
– Jak to? – żachnął się ojciec. – Nie wrócisz do domu?
– Całkiem miastowa się zrobiłaś – biadoliła matka. – Straciłam córkę.
– To nie tak, mamo – tłumaczyłam, kryjąc rozdrażnienie. – Chcę się uczyć, rozwijać, mieć lepsze życie niż wy.
Mój facet nie zamierzał się wziąć do roboty
Nie udało mi się ich przekonać. Uważali, że powinnam wrócić na wieś, zająć się pomocą w gospodarstwie i czekać na kandydata na męża, najlepiej któregoś z synów sąsiadów. A potem urodzić im dużo wnuków i wieść stateczny żywot gospodyni. Ich koncepcja mojego przyszłego życia nijak nie przystawała do moich aspiracji i planów. Rozstaliśmy się może nie w gniewie, ale na pewno w żalu.
Zostałam z ciocią, która gorąco popierała moje dążenia i kibicowała mi we wszystkich przedsięwzięciach. Opiekowałam się nią serdecznie, choć teraz nasze role się odwróciły. To ona po przejściu na emeryturę czekała na mnie z ciepłym obiadem, gdy wracałam z pracy, a ja woziłam ją do lekarzy, załatwiałam remonty, przywoziłam zakupy. Wstyd się przyznać, ale stała mi się bliższa od własnej matki. Może dlatego, że ona, w przeciwieństwie do mamy, rozumiała mnie doskonale.
Moja kariera rozwijała się pomyślnie. Na studiach szłam jak burza, bez problemów zaliczając kolejne semestry. W tym czasie też po raz pierwszy zakochałam się tak naprawdę. Kolega z roku mocno zawrócił mi w głowie i to dla niego zdecydowałam się zmienić swoje życiowe plany. Zaproponował mi, żebyśmy wspólnie poszukali szczęścia na Wyspach.
– Zrozum, Rozalka, to dla nas wielka szansa – przekonywał, czule patrząc mi w oczy. – Popracujemy w Anglii parę lat, dorobimy się, język wyszlifujemy i wtedy tutaj wrócimy.
– Trochę się boję – przyznałam, wtulając się w niego – mam porzucić wszystko, co znam…
– Przecież to nie na zawsze – kusił, całując moje włosy. – Zdobędziemy doświadczenie i pieniądze, zobaczysz, uda się nam, nie będziemy żałować.
Jak każda zakochana kobieta, uwierzyłam w jego słowa. Żal mi było zostawiać ciocię i niezłą pracę, w której od nowego roku obiecywano mi awans, ale na tym etapie zakochania najbardziej liczyło się dla mnie, że będziemy z Olkiem razem.
Polikwidowaliśmy nasze polskie sprawy i ruszyliśmy na podbój brytyjskich rynków. Na początek wynajęliśmy w Londynie malusieńkie, jednopokojowe mieszkanie. Okazało się drogie, zimne i wilgotne, ale początkowo wcale nam to nie przeszkadzało. Dość szybko znalazłam pracę w londyńskim City – wprawdzie poniżej moich kwalifikacji, ale za to z perspektywami. Gorzej szło Olkowi.
Kolejne propozycje kwitował uwagami: „to nie dla mnie”, „za mało płacą”, „nie będę pracował tak daleko od centrum, bo dojazdy zeżrą większość zarobków”. Nawet jeśli jakimś cudem Olek podejmował jakąś pracę, to szybko z niej rezygnował, uzasadniając swoją decyzję zwykle tym, że jest niedoceniany albo szykanowany jako Polak. Tak więc ciężar utrzymania spoczywał głównie na mnie, co niekorzystnie odbijało się na naszym związku i wspólnym życiu.
Nie tak miało być… Olek całymi dniami grał na komputerze, a wieczorami wyskakiwał do pobliskiego pubu, tłumacząc mi, że musi od czasu do czasu zobaczyć ludzi.
– Tobie to dobrze, przez cały dzień masz do czynienia z klientami, a ja co? Siedzę tu zamknięty jak więzień – żalił się, robiąc przy tym minę porzuconego na deszczu szczeniaczka, która sprawiała, że miękło mi serce.
Ale do czasu. Po roku takiego życia, gdy wreszcie do mnie dotarło, że Olek nie ma najmniejszej ochoty wziąć się do roboty, a na dodatek smali cholewki do kelnerki w pubie, powiedziałam: dość. Kazałam mu się wynieść w ciągu dwóch tygodni.
Ponieważ swoim zwyczajem nic nie zrobił, to ja się wyprowadziłam, zostawiając go z niezapłaconymi rachunkami za użytkowanie dotychczasowego lokum. Sama znalazłam sobie pokój w niewielkim domku wynajmowanym przez Polaków. Jedna ze współmieszkanek akurat wychodziła za mąż i przeprowadzała się do Szkocji, więc szukali nowej sublokatorki na jej miejsce.
Bałam się rozbudzać w sobie nadzieje
Hanka, Marek i Robert byli miłymi, otwartymi ludźmi. Dobrze mi się z nimi mieszkało, a rachunki za pokój okazały się dużo niższe niż za tamto mieszkanie, co pozwoliło mi wreszcie nieco zaoszczędzić. W pracy doceniono moją odpowiedzialność i sumienność – awansowałam, dostałam podwyżkę. Tyle że coraz gorzej się czułam w mglistym, wilgotnym klimacie oraz zbyt jasno oświetlonych, klimatyzowanych wnętrzach, w których pracowałam.
Dokuczała mi też samotność. Hanka i Marek jako para dużo czasu spędzali we własnym towarzystwie. Robert wprawdzie był singlem jak ja, ale w weekendy zwykle brał dodatkowe fuchy. Ze znajomymi z pracy nie udało mi się zintegrować na tyle, żeby spędzać z nimi wolny czas. Piątkowy drink po fajrancie to były całe nasze kontakty pozasłużbowe.
Nadchodziły święta, na które nie wybierałam się do Polski. Nie wyjeżdżał też Robert, bo oczekiwał odwiedzin jakiegoś kuzyna. Umówiliśmy się, że przygotujemy sobie razem skromną uroczystość. Leszek okazał się świetnym facetem. Mieliśmy wiele wspólnych tematów, lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Zbliżyliśmy się do siebie przez te dwa tygodnie i kiedy wyjechał, zrobiło mi się naprawdę smutno. On chyba też tęsknił, bo odtąd często rozmawialiśmy na Skypie, wymieniając nowinki i snując długie rozmowy o życiu.
Któregoś dnia zaczepił mnie Robert.
– Co ty zrobiłaś z moim kuzynem? – pogroził mi żartobliwie palcem. – Zawróciłaś mu w głowie.
Zarumieniłam się z radości, bo ja o Leszku myślałam bardzo często. Ale bałam się rozbudzać w sobie nadzieje. Dlatego zbyłam Roberta wzruszeniem ramion, ale on nie odpuszczał i drążył temat. W końcu się wygadał, że robi to z polecenia Leszka, który w ten sposób chciał wybadać, czy ma u mnie jakiekolwiek szanse.
– Bo, widzisz, chodzi o to – klarował sytuację Robert. – Lechu się boi, że ty nie zechcesz wrócić i zamieszkać z nim na wsi. Kiedyś ponoć mu powiedziałaś, że za nic nie wrócisz do środowiska, w którym się urodziłaś.
– Sama już nie wiem… – zawahałam się przez chwilę. – Ostatnio Londyn mnie męczy, brakuje mi tutaj powietrza, słońca, przestrzeni. Chyba duże miasto nie jest do końca dla mnie. Moje tutejsze życie jest… – zastanowiłam się, szukając odpowiedniego słowa – takie jałowe. Praca, praca, drink w piątek, znowu praca…
Zobaczyłam pole róż i... oniemiałam
Robert musiał chyba powtórzyć tę rozmowę Leszkowi, bo od tego czasu nasze rozmowy przez neta nabrały bardziej osobistego charakteru. W czasie wakacji Leszek przyjechał ponownie i podczas jednego z wypadów do ogrodu botanicznego wyjął pierścionek i nieśmiało zapytał, czy zostanę jego żoną. Nie ukrywał swoich nadziei, że pojadę z nim do Polski, chociaż na parę dni, żeby poznać jego rodzinę, dom, zobaczyć wieś, w której mieszka. Prowadził tam gospodarstwo specjalizujące się w hodowli róż.
Zgodziłam się. Wzięłam parę dni urlopu i poleciałam z Leszkiem do Polski. Jego wieś, porządna i zadbana, przypominała raczej podmiejskie osiedle niż tradycyjną, zapadłą wiochę, na której się wychowałam. Jego rodzina przyjęła mnie życzliwie, żartobliwie wypominając, że „taka światowa panna” będzie musiała się sporo nauczyć o wiejskim życiu. Tylko się uśmiechałam, słysząc te uwagi i wspominając dzieciństwo, które upłynęło mi na karmieniu kur, pasieniu krów i zbieraniu ziemniaków z pola.
Kiedy zobaczyłam należące do Leszka pole pokryte tysiącami róż, oniemiałam z zachwytu. Czegoś tak cudownego nigdy dotąd nie widziałam. Okazało się, że mój wybranek hoduje róże dla sadzonek, które potem sprzedaje wielu krajowym i zagranicznym kontrahentom.
Nie czekaliśmy długo ze ślubem i z weselem. Moi rodzice byli zachwyceni zięciem, a ciocia uśmiechała się tak szeroko, że zmarszczki wokół jej oczu przypominały promienie słoneczne. Po uroczystościach znalazłyśmy chwilę na rozmowę od serca.
– Cieszę się, Rozalko, że znalazłaś szczęście. Ale cieszę się również z tego, że miałaś wybór, że zdecydowałaś się świadomie, bo wcześniej poznałaś także miejskie życie. Właśnie dlatego zabrałam cię do siebie.
– Ciociu kochana! – uścisnęłam ją tak mocno, że aż stęknęła. – Tak wiele ci zawdzięczam. Dzięki tobie zrozumiałam, że duże miasta nie są dla mnie, że brakuje mi zapachu mokrej ziemi, wiatru, przestrzeni i małej, ale życzliwej, pomocnej społeczności, na której w razie problemów można polegać. Że wieś to moje miejsce na ziemi.
Od dziesięciu lat jestem żoną Leszka. Mamy dwójkę dzieci. Razem prowadzimy różany interes. On zajmuje się pracami w polu, a ja księgowością, sprzedażą i małym sklepikiem, w którym oferuję kompozycje z róż. Chętnie zaglądają tu młode pary, szukając dekoracji na śluby i wesela. Zaangażowałam się też bardzo w życie naszej wsi i w ostatnich wyborach zostałam sołtysem. Pełniąc tę funkcję, staram się uczynić to miejsce atrakcyjnym dla młodych.
Dobrze pamiętam powody, dla których ja ze wsi uciekłam. Walczę o dotacje na rozbudowę ścieżek rowerowych, zabiegam, aby w świeżo wyremontowanym budynku dawnej pastorówki, który teraz pełni funkcję wiejskiego ośrodka kultury, nie brakowało ciekawych imprez i wystaw. Zachęcam też wiejskie gospodynie do aktywności. Już utworzyły zespół taneczny i kółko, w którym kultywują dawne rzemiosła, takie jak koronkarstwo i haft. Panie mają za sobą pierwsze skromne sukcesy w województwie. To wszystko sprawia, że czuję się spełniona i szczęśliwa.
Leszek twierdzi, że taki los był mi pisany od urodzenia, a raczej od momentu chrztu, bo to na nim otrzymałam imię „Róża”, które przez całe życie zdrobniałam na „Rozalkę”. No cóż, przeznaczenia nie da się uniknąć, chociaż ja usilnie się starałam… Ale gdyby nie ucieczka do miasta nie poznałabym Leszka, i żyłabym na wsi, ale nie byłabym szczęśliwa.
Czytaj także:
„Matka wysłała mnie na studia, a potem załatwiła mi pracę w bankowości. Tylko że ja chciałam mieszkać na wsi...”
„Przez wypadek ojca, na dobre utknąłem w... gnoju. Chciałem żyć na poziomie w mieście, a nie doić krowy na wsi”
„Kochałem Emilkę jak wariat, ale miała jedna wadę - marzyła, żeby zamieszkać na wsi. A ja dopiero co stamtąd uciekłem...”