„Po zapłaceniu rachunków zostawało nam tyle, co kot napłakał. Biedowaliśmy, a spółdzielnia ciągle wyciągała łapy po więcej”

Małżeństwo, które ma długi fot. Adobe Stock, Proxima Studio
„Tym razem mąż nie odpuścił. Tak się zdenerwował, że chciał od razu jechać do spółdzielni. Ale było już za późno. Wybraliśmy się więc tam następnego dnia, rano. Specjalnie zapowiedzieliśmy w pracy, że się spóźnimy. Chcieliśmy jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę. Łudziliśmy się jeszcze, że to jakaś pomyłka”.
/ 28.09.2022 10:30
Małżeństwo, które ma długi fot. Adobe Stock, Proxima Studio

Cieszyłam się, kiedy kiedy rok temu przeprowadziłam się z mężem i dwójką dzieci do własnego M. Wcześniej mieszkaliśmy u teściów. Nie było źle, tylko ciasno. Gnieździliśmy się wszyscy w jednym, niewielkim pokoju. Gdy rozkładaliśmy łóżka, z trudem przeciskaliśmy się do drzwi. A teraz? Sypialnia, salon i pokój dla dziewczynek. Po prostu bajka!

Posiadanie własnego mieszkania wiąże się oczywiście z opłatami. Oboje z Bartkiem pracujemy, ale nie zarabiamy zbyt wiele. Poza tym jeszcze studiujemy zaocznie. Raty kredytu za nasze wymarzone mieszkanko i czesne za studia pochłaniały dużą część naszych zarobków. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że musimy żyć z ołówkiem w ręku, by sobie ze wszystkim poradzić. Na wysokość czynszu nie mieliśmy wpływu, ale na rachunki za prąd i wodę już tak.

Nauczyliśmy więc dziewczynki, by nie zapalały bez potrzeby światła i zakręcały kran, gdy myją zęby. Braliśmy prysznic zamiast kąpieli w wannie, włączaliśmy pralkę tylko wtedy, gdy bęben był pełny. Po to tylko, by w naszym rodzinnym portfelu zostało jak najwięcej pieniędzy na życie. Z naszych wyliczeń wynikało, że gra jest warta świeczki.

Na początku wszystko było okej. Nikt nie kwestionował wysokości naszych rachunków. Potem zaczęły się kłopoty. Nagle okazało się, że płacimy za mało za ciepłą i zimną wodę.

Podejrzewałam, że będą kłopoty…

To było trzy miesiące temu. W naszym mieszaniu jak zwykle pojawił się inkasent ze spółdzielni. Mąż akurat gdzieś wyszedł z córeczkami, więc byłam w domu sama. Pan zwykle ograniczał się jedynie do spisania stanu liczników i wychodził. Ale tym razem zachował się inaczej. Węszył koło wodomierzy, dokładnie przyglądał się plombom, sprawdzał legalizację.

– Coś nie tak? – zapytałam, bo chciałam zabrać się za przygotowywanie kolacji, a on kręcił mi się po kuchni.

– Teoretycznie nie ma się do czego przyczepić – zawiesił głos.

– No więc? – niecierpliwiłam się.

– Niech mi pani powie, ale tak szczerze, czy wy się w ogóle myjecie? – wypalił nagle.

– Słucham? Może pan powtórzyć? – byłam zaskoczona, że zadaje takie bezczelne pytanie.

– Pytam dlatego, że macie państwo bardzo niskie zużycie wody. Jakbyście prawie w ogóle nie odkręcali kranów. A przecież jest was czworo. Dwoje dorosłych i dwoje dzieci – ciągnął.

Poczułam jak wzbiera we mnie złość.

– Zużywamy tyle, ile potrzebujemy – przerwałam mu stanowczo.

– Tak, tak, wszyscy tak mówią. A potem, jak się wszystko dokładnie sprawdzi, to okazuje się, że woda gdzieś wycieka przed licznikami… – świdrował mnie wzrokiem.

Miałam serdecznie dość tej rozmowy

– Co pan ma na myśli? – zdenerwowałam się.

– Ja? Nic takiego. Oczywiście spisałem stan wodomierzy, ale podejrzewam, że spółdzielnia będzie miała zastrzeżenia do tych cyferek. I tak tego nie zostawi. Już od kilku miesięcy mają was na oku – odparł.

– To wszystko? – warknęłam.

– Z mojej strony tak – skinął głową.

– W takim razie do widzenia. Na pewno musi pan jeszcze odwiedzić kilka mieszkań – popchnęłam go w stronę wyjścia. Bałam się, że jeśli zaraz nie wyjdzie, to nie wytrzymam i powiem mu coś brzydkiego.

Bartek wrócił z dziewczynkami pół godziny później. Natychmiast opowiedziałam mu o wszystkim. Wkurzył się jak ja. W pierwszej chwili chciał nawet szukać inkasenta na osiedlu i zrobić mu karczemną awanturę za głupie insynuacje, ale w końcu zrezygnował. Stwierdził, że szkoda mu czasu i nerwów.

– Słuchaj, ale on sugerował, że kradniemy wodę. I że spółdzielnia już ma nas na oku. Zarządzi kontrolę albo coś takiego… Zobaczysz, będą z tego kłopoty. Czuję to! – stwierdziłam.

– A niby dlaczego? Przecież za wodę płacimy uczciwie. Jak chcą sprawdzać wodomierze i podłączenia, to niech sprawdzają. Niczego nielegalnego nie znajdą – stwierdził.

W windzie od razu rozerwałam kopertę

Uspokoiłam się, bo rzeczywiście sumienia mieliśmy czyste. Przez następny miesiąc nic się nie działo. Już prawie zapomniałam o wizycie inkasenta. Pomyślałam nawet później, że facet miał zły dzień, dlatego tak straszył i marudził. I wtedy na klatce schodowej zaczepiła mnie gospodyni.

– Dobrze, że panią widzę, pani Małgosiu. Mam dla państwa korespondencję ze spółdzielni – powiedziała z uśmiechem.

– Znowu jakieś podwyżki? – westchnęłam, kwitując odbiór.

– Chyba nie. Bo to jedyny list, tylko do was. A tak dostaliby wszyscy – odparła.

W środku było oficjalne pismo. Czytałam je, czytałam i własnym oczom nie wierzyłam. Spółdzielnia chciała obciążyć nas dodatkowymi kosztami. Szybko policzyłam stawki, które były podane w liście i wyszło mi, że to będzie cztery razy więcej, niż płaciliśmy dotychczas. Dla nas majątek!

– Dlaczego jesteś taka potwornie blada? – zapytał Bartek, gdy weszłam do mieszkania.

– Sam zobacz. Mówiłam, że będą kłopoty – wręczyłam mu pismo.

Tym razem mąż nie odpuścił. Tak się zdenerwował, że chciał od razu jechać do spółdzielni. Ale było już za późno. Wybraliśmy się więc tam następnego dnia, rano. Specjalnie zapowiedzieliśmy w pracy, że się spóźnimy. Chcieliśmy jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę. Łudziliśmy się jeszcze, że to jakaś pomyłka.

Pani w sekretariacie nie chciała nas początkowo do nikogo ważnego wpuścić. Tłumaczyła, że trzeba się zapisywać na spotkania, że żaden z członków zarządu nie ma teraz czasu. Dopiero jak zapowiedzieliśmy, że nie ruszymy się z budynku na krok, łaskawie zaprowadziła nas do wiceprezesa.

Pan przyjął nas bardzo chłodno. Rzucił okiem na pismo i zanim zdążyliśmy się odezwać, zaczął nas pouczać, ile wody powinniśmy zużywać, żeby normalnie funkcjonować. Tłumaczyliśmy mu, że całymi dniami nas nie ma, bo pracujemy i studiujemy, że dzieci przebywają u rodziców, że wodę do gotowania przywozimy ze studni oligoceńskiej.

Nadal płacimy według wskazań liczników

Nic do niego nie docierało. Nagle zaczął pytać z ironiczną miną, ile razy dziennie się myjemy, czy kąpiemy dzieci, zmywany naczynia, robimy pranie. Obiecaliśmy sobie z mężem, że będziemy zachowywać się spokojnie, ale puściły nam nerwy.

– A co to k… pana obchodzi! – wrzasnął Bartek.

– Osobiście nic. Ale jestem zobowiązany dbać o interesy innych lokatorów. Nie mogę pozwolić, by ich okradano – naburmuszył się.

– Tak? To niech pan zadba o szczelność rur w piwnicy, bo woda przecieka, a nie nazywa złodziejami uczciwych ludzi – pieklił się dalej mąż. Prezes spiorunował go wzrokiem.

– Ja swoje obowiązki znam.  Albo będziecie płacić ryczałt... – warknął, a potem wsadził nos w ekran komputera, dając nam do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Wyszliśmy, bo zrozumieliśmy, że i tak nic nie wskóramy.

Oczywiście nie zastosowaliśmy się do zarządzenia spółdzielni. Nie jesteśmy ludźmi, którzy dla świętego spokoju lub ze strachu godzą się na nawet najbardziej absurdalne zarządzenia. Zwłaszcza, gdy biją nas po kieszeni.

Płacimy więc za wodę według wskazań liczników, a ze spółdzielnią przerzucamy się pismami. Dla widzimisię zarządu spółdzielni nie będziemy odkręcać kranów na noc!

Czytaj także:
„Nie miałem wykształcenia, wyrwałem się z biedy. Zamiast znaleźć pracę, zacząłem kraść, nie miałem innego pomysłu na siebie”
„Haruję w Anglii jak wół i jestem na każde zawołanie, a i tak ciągle mną pomiatają. Na obczyźnie zawsze będę tym gorszym…”
„Mąż uważał się za mistrza kierownicy, a mnie wciąż strofował, więc dałam mu nauczkę. O mało nie skończyło się rozwodem”

Redakcja poleca

REKLAMA