Nie miałem normalnego domu. Nie pamiętam rodziców i nikt mi nigdy nie wyjaśnił, dlaczego wychowywałem się u wujostwa. Jak byłem mały, to za takie pytania dostawałem po twarzy. Ból, okraszony wrzaskiem, że jestem „niewdzięcznym bachorem”, nauczył mnie, by nie pytać, nie dociekać, bo to nie ma sensu. A potem?
Potem było mi wszystko jedno
Czy umarli, czy mnie po prostu nie chcieli. Dom u ciotki to nie był ciepły domek z kominkiem, w którym wieczorami siadaliśmy do kolacji i opowiadaliśmy sobie, co ciekawego nas tego dnia spotkało. Dobrze, jeśli była jakakolwiek kolacja. Świetnie, jeśli nie trzeba było walczyć z kuzynami, kto ją dostanie. Byłem najmłodszy i nie miałem dużej siły przebicia, więc do dziś doskonale pamiętam uczucie głodu, które towarzyszyło mi właściwie na okrągło. I komentarze ludzi na ulicy: „jaki szczuplutki!”, gdy ciotka zabierała nas gdzieś na spacer. Powiedzmy, że to były spacery. Zwykle kończyły się pod najbliższym sklepem, pod którym karnie czekaliśmy, żeby nie przeszkadzać jej w środku.
W nagrodę dostawaliśmy po suchej bułce, która była wtedy czymś niebiańskim. I wracaliśmy do domu, w akompaniamencie pobrzękujących reklamówek, które niosła ciotka. No bo któreś z nas mogłoby pobić cenne flaszki. Nic nadzwyczajnego, w wielu rodzinach życie tak wyglądało i nadal wygląda. Sytuacja trochę się poprawiła, gdy poszedłem do szkoły. Miałem prawo do obiadu na koszt gminy, co ciągle podkreślała nauczycielka, a z czego inne dzieci się podśmiewały. Miałem to gdzieś. Od początku lekcji myślałem tylko o tym, że w południe pójdę na stołówkę i zjem zupę, której dzieciaki nie chciały nawet tknąć, mówiąc, że to pomyje. Ja czułem tylko błogość, gdy dostawałem talerz z warzywną breją. A po zupie było jeszcze drugie danie, i to już była zupełna rozpusta, bo czasami trafiał się kotlet, a czasami ryż na mleku z jabłkami, kasza z sosem, zapiekanka makaronowa… Zapamiętywałem nazwy, których z domu nie znałem, a które były dla mnie, smarka z pierwszej klasy, cudem sztuki kulinarnej. Jeśli ciotka coś szykowała na ciepło, to najczęściej zapiekanki z pieczarkami, co trudno nazwać gotowaniem.
Ten jeden posiłek w szkole ratował mi życie
I to całkiem dosłownie. Kiedy podrosłem, zorientowałem się, że nie mamy pieniędzy, że jesteśmy biedni. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie nikt groszem nie śmierdział, ale my to już szczególnie. Zatem jeśli czegoś chciałem, miałem dwa wyjścia: zapracować albo zwinąć. Kto zatrudni dziewięciolatka? Może w mieście mógłbym psy wyprowadzać, ale w tej naszej dziurze? Zresztą kto miał mnie nauczyć pracy? Tacy zawodowi bezrobotni jak ciotka i wujek? Zacząłem kraść. Gumy do żucia i lizaki. Bułki, gdy byłem głodny. Kiedyś zwinąłem zapalniczkę i próbowałem podpalić stóg siana u sąsiada, żeby coś się działo, ale było za mokre. Na szczęście. Potem kradłem wszystko, co mi wpadło w ręce. A miałem bardzo lepkie i zwinne ręce.
Dużo ćwiczyłem. Oj, jak ja ćwiczyłem. Nigdy mnie na niczym nie przyłapano, ale też nie kradłem takich rzeczy, by zrobiła się z tego afera. Do czasu. Dorosłem, wyniosłem się do większego miasta i zacząłem życie na własny rachunek. Wtedy skończyłem z drobiazgami w sklepach – musiałem czymś płacić za wynajęty pokój, coś jeść i w coś się ubrać, więc fanty też musiały być odpowiednie. Nic mi po gumie do żucia. Nauczyłem się wyciągać portfele z kieszeni i torebek w autobusach, w czym pomagał mi poranny ścisk. I zdejmować złote łańcuszki z szyi. Nawet zerwane, sprzedawane u jubilera „na złom”, do przetopienia, były sporo warte.
Następnym krokiem mojej „kariery” były włamania
Zwłaszcza że jest parę takich okresów w roku, kiedy ma się niemal sto procent pewności, że włam się uda bez większych problemów. Wakacje, kiedy ludzie wyjeżdżają i nawet nie pomyślą o tym, by zabezpieczyć się w najprostszy sposób. Sylwester. Majówka. Wszystkich Świętych. Boże Narodzenie… W Boże Narodzenie to już w ogóle były żniwa. Wystarczyło zrobić rozeznanie, gdzie odbędzie się spęd całej rodziny, a gdzie dom zostanie pusty.
Tam można wchodzić na pewniaka. Większość zabezpieczeń to śmiech, a nie porządne zabezpieczenia. Poza tym wyspecjalizowałem się we wspinaczce na balkony. Zawsze gdzieś znalazło się uchylone okno albo drzwi. Nawet zimą. Chwila pracy i hyc do środka.
To był parter, niedomknięte okno. Ludzie wybiegli z domu w pośpiechu. Liczyłem na szczęśliwy traf i udało się. Matka, ojciec, dwójka dzieci. Zapakowali do auta kilka toreb, pewnie z jedzeniem i prezentami, po czym szybko odjechali, może już spóźnieni na łamanie się opłatkiem.
Ja nigdy nie wracałem do „domu rodzinnego” na święta. Nie miałem ochoty. Nie czułem tam żadnej atmosfery świąt, podobnie jak nie czułem żadnej więzi rodzinnej. Wujostwo nad piwem albo już wódką. Kuzynki z bachorami, których nie znosiłem. Kuzyni, którzy nie dobrnęli do matury, ale o świecie wiedzieli wszystko, zwłaszcza z miejsca przed telewizorem.
Nie, dziękuję uprzejmie za takie atrakcje
W Wigilię zazwyczaj było więcej czasu na przeszukanie domu, wpadały bardziej wartościowe rzeczy, pochowane w szufladach i kasetkach. Dwie minuty i byłem w środku. Zacząłem przeszukiwać jeden pokój…
– O, czyli mamy niespodziewanego gościa, jak to w Wigilię…
Drgnąłem na dźwięk damskiego głosu. Jasna cholera, w łóżku leżała jakaś baba.
– Niech się pan nie martwi, nie wstanę i nie pobiegnę ratować dobytku. Od dwunastu lat nawet sama nie usiądę. A jeśli dla pewności woli mnie pan udusić albo zadźgać, to proszę się nie krępować.
Zamurowało mnie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego, żebym trafił na pozostawioną w ciemnym mieszkaniu osobę. Samą, bez opieki, bezradną. Sądząc po głosie, nie najmłodszą. I co teraz? Wiać czy korzystać z okazji i szabrować, co się da? Babcia mnie przecież nie powstrzyma. No ale tak całkiem bezradna nie była. Mogła narobić hałasu, bo gardło akurat miała sprawne. Z drugiej strony… Skoro już tu jestem… W razie czego ją zaknebluję…
– Może panu ułatwię. Pieniędzy to pan tu nie uświadczy. Pensje przychodzą na konta, a ze względu na mój stan zawsze na coś brakuje, budżet się nie spina. Takie życie, co robić. Wszystko kosztuje. Jeśli pan szuka biżuterii, to tu w komódce jest moja obrączka i pierścionek zaręczynowy. Mąż nie żyje od wielu lat, nie obrazi się, a ja już nigdzie tego nie założę, no chyba że do trumny. No, pan bierze. U synowej w sypialni to musi pan poszukać, bo ostatnio jakieś przemeblowania robiła, więc teraz nie wiem, gdzie co jest. W ogóle nie wiem, co się dzieje poza tym pokojem i łazienką, gdzie muszą mnie zanosić. Dobrze, że mało ważę – rozkaszlała się. – Podałby pan wody? Trochę mi słabo.
Zareagowałem odruchowo i spełniłem jej prośbę, mimowolnie dostrzegając ironię sytuacji. Na starość szklankę wody podawał jej włamywacz…
– Wnuki mają laptopa, w ich pokoju musi pan szukać, ale ciągle narzekają, że stary grat i nic na nim nie chodzi, więc pewnie wiele wart nie jest, a...
– Niech pani przestanie! – syknąłem.
Rozpraszała mnie
Wytrącała z równowagi tym swoim gadaniem. Miałem swój system, umiałem szukać, widziałem pewne znaki od razu, gdy tylko wchodziłem do domu. A tu… Nie dość, że miałem obserwatora, to jeszcze pomocnika, psia ją mać. Skup się, idioto, skoncentruj na robocie. Przeszedłem do drugiego pokoju, zacząłem metodycznie przeszukiwać szafki, szufladki komody...
– Nie musi się pan spieszyć – dobiegł mnie głos staruszki. – Pojechali do jej matki, szybko nie wrócą. W ogóle cud boski, że pojechali, a nie zostali przy mnie, zawalidrodze… Spokój mam.
Usiadłem na łóżku i potarłem twarz dłońmi. No, nie mogłem. Nie dawałem rady. Syn zajmuje się niepełnosprawną matką. Gnieżdżą się w małym mieszkanku w pięć osób, gdzie starsza pani zajmuje największy pokój, żeby zmieściło się w nim dodatkowe łóżko, pewnie do rehabilitacji. Dwójka dzieci w jednej klitce, rodzice w drugiej, najmniejszej.
Byłem w wielu domach i mieszkaniach, tam przecież ludzie też się kochali, tworzyli więzi… Mieli swoje zdjęcia przy łóżkach, całowali dzieci na dobranoc, kochali się przed snem i zasypiali wtuleni w siebie... I jakoś nie miałem problemu z tym, by zabrać im biżuterię, może pamiątkową, drobną elektronikę, pieniądze, jeśli jakieś były, dekoracyjne bibeloty, może zabytkowe, pozłacane sztućce, które dostali w prezencie ślubnym… A tu nagle w moim umyśle napotkałem opór. Opór, który hamował moje sprawne, szybkie ręce.
W tym domu nie potrafiłem wyciągnąć dłoni po coś, co nie było moje. Nie w sytuacji, gdy za ścianą leżała schorowana, stara kobieta, która jeszcze mi pomagała. Może była złośliwą jędzą, która nie doceniała tego, co syn dla niej robi. Albo z nudów to robiła. A może bała się, że przy okazji ją zabiję, więc udawała dziwaczkę. Mało to się słyszy o napadach, w których ktoś traci życie, a łupem pada dwadzieścia złotych?
Jasna cholera, co za pechowy wieczór!
Myślałem, że się obłowię, tymczasem czułem się jak złożony grypą osiemdziesięciolatek. Kompletnie bezsilny. Wróciłem do pokoju starej, bo chciałem wyjść tak, jak wszedłem.
– Znalazł pan coś?
– Nie, nic nie znalazłem – mruknąłem, zły na nią i na siebie. – To niech pan weźmie chociaż tę obrączkę. I zrobi z nią coś dobrego. Dwadzieścia osiem lat ją nosiłam na palcu, a potem jeszcze dwa, po śmierci męża. Bardzo się kochaliśmy. Niech się komuś jeszcze przysłuży. Tam jest. No, bierz pan. O Boże… – kobieta złapała się za klatkę piersiową i zaczęła łapać powietrze ustami.
– Leki… Mo…je… leki… – wskazywała na stolik obok łóżka, do którego nie mogła dosięgnąć.
Rzuciłem się i zapaliłem lampkę przy łóżku kobiety. Pal licho, że będzie mogła mnie rozpoznać. Po kolei pokazywałem jej lekarstwa. W końcu chwyciła łapczywie podany inhalator, jakiego używają chorzy na astmę. Po chwili jej oddech się wyrównywał, a ja stałem tam dalej, jak debil, choć powinienem już dawno wyjść i poszukać innej okazji.
– Lepiej? Może wezwać karetkę?
Cholera… Niby nie powinienem się nią przejmować. Obcą babą, która przeszkodziła mi w zdobyciu fantów. Powinienem zniknąć i zapomnieć. Ale nie mogłem, no nie mogłem jej tak zostawić. Dusiła się na moich oczach! Zdenerwowała się tą całą sytuacją i mogła naprawdę umrzeć! Jestem złodziejem, nie mordercą. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i zadzwoniłem po karetkę. Poczekałem, aż przyjechali, wpuściłem ich.
Nie umiałem tylko poradzić sobie z pytaniami, które zaczęli mi zdawać. O jej stan zdrowia. Nie miałem pojęcia, nie znałem szczegółów. Zaraz zapytają, co tu robię, i sprawa się rypnie.
– To sąsiad… – szepnęła kobieta, którą ratownicy przenosili z łóżka na nosze. – Nic nie wie…
Czyli byliśmy kwita?
Ja uratowałem ją, ona uratowała mnie? Kiedy ją zabierali, starannie zamknąłem mieszkanie i włożyłem jej klucze do ręki.
– Niech pani pilnuje. Jeszcze się jakiś złodziej przyplącze – mruknąłem.
Zanim ratownicy ruszyli do windy, uścisnęła moją dłoń, mocno, szybko, jakoś serdecznie. To był mój ostatni włam. Kiedy chciałem kolejny raz spróbować, coś mnie powstrzymywało. Coś ściskało mnie w gardle. Szedłem, miałem wybrany cel… i zawracałem, udając, że spaceruję po nocy albo wracam pijany z imprezy, gdy kogoś spotkałem.
Szlag by trafił! Byłem wściekły, że przez tę babę nie mogę wykonywać fachu, w którym naprawdę byłem dobry. Dużo myślałem. Nad tym, co robiłem. Nie tylko ludziom, którzy przeze mnie tracili cenne pamiątki, może jedyne wartościowe rzeczy w swoim życiu, co dotąd mnie nie obchodziło.
Zacząłem myśleć, co robię sobie. Na razie byłem młody, mogłem tak sobie skakać. A jak mnie złapią? Bo wcześniej czy później wpadnę. Póty kózka skacze, póki nóżek nie połamie. Zamkną mnie i posiedzę parę lat. Co potem? Wrócę do złodziejskiego fachu? Tego chciałem?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”