„Mąż uważał się za mistrza kierownicy, a mnie wciąż strofował, więc dałam mu nauczkę. O mało nie skończyło się rozwodem”

kłótnia małżeńska fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„Gdy zamiast się przyznać do błędu, stwierdził, że to moja wina, zagotowała się we mnie krew. Po raz pierwszy byłam na niego tak wściekła, że miałam ochotę pójść do domu po młotek i rozwalić mu to jego auto w drobny mak. Ale się powstrzymałam, bo to przecież byłoby szaleństwo. Do głowy przyszedł mi całkiem inny pomysł…”.
/ 23.09.2022 21:30
kłótnia małżeńska fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Każde małżeństwo się kłóci. Jedni o gotowanie, inni o łóżko, jeszcze inni o sprzątanie, pieniądze czy pasje. U nas największe konflikty dotyczą prowadzenia samochodu.

Wspólnie z mężem mamy firmę i każde z nas ma własne auto. Mimo że jeździmy już równie długo, mąż ciągle uważa, że jestem dużo gorszym kierowcą od niego. No i, rzecz jasna, w ogóle się nie krępuje, żeby to okazywać. Krytykuje mnie dosłownie za wszystko. Za to, że zaparkowałam za daleko od krawężnika, i że w porę nie zmieniłam biegu. Raz jeżdżę za szybko, innym razem za wolno, a to za blisko poprzedzającego auta, a to wyprzedzam nie wtedy, kiedy powinnam. Całe szczęście, że Michał zamienia się w krytykanta tylko za kółkiem, normalnie jest sympatycznym i całkiem fajnym facetem.

Wydaje mu się, że jest świetnym kierowcą

Zdarza się jednak także, że kłócimy się w domu, kiedy obiekty naszych sporów grzecznie stoją na podwórku. Zwykle mąż uważa, że źle zaparkowałam i przez to nie miał już miejsca dla swojego auta. Podwórko przed bliźniakiem jest niewielkie, więc okazji do awantur sporo.

– Elka, ile razy mam ci przypominać, że nie prowadzisz ciężarówki, nie musisz zająć całego placu, żeby zaparkować – marszczył czoło, a mnie od razu skakało ciśnienie. – Gdzie ja miałem zaparkować, pod twoim samochodem czy na drzewie!?

– Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Podpowiedz mi, bo przecież ty masz zawsze rację – odgryzałam się.

– Bo tak jest, tylko ty nie masz na tyle pokory, żeby to zrozumieć.

– Bardzo tego żałuję, podobnie jak tego, że wyszłam za upartego osła!

– Ja chcę tylko, żeby był porządek, a ty od razu się obrażasz!

No i tak sobie za każdym razem dyskutowaliśmy. Po tej grze wstępnej zwykle następowała część właściwa kłótni, w której długo spieraliśmy się o szczegóły techniczne. Czyli o to, czy faktycznie źle zaparkowałam, czy on nie potrafi wpasować się w to miejsce, które zostawiłam. A potem już szło na noże, czyli walczyliśmy o to, kto jest lepszym kierowcą.

I tak to trwało przez lata – aż do dnia, kiedy podjęłam pewną dość szaloną, przyznaję, decyzję. A było to tak…

Mąż wracał z pracy późnym wieczorem i zadzwonił do mnie, żebym otworzyła mu bramę, bo zapomniał wziąć ze sobą pilota.

– Nie ma problemu – odparłam i jak tylko usłyszałam dźwięk klaksonu, zeszłam na dół, żeby mu otworzyć.

Pech chciał, że przypadkiem wypuściłam psa – owczarka niemieckiego. Mąż jak zwykle postanowił wjechać na podwórze tyłem, bo jego zdaniem „tak się powinno parkować”. Stałam i patrzyłam, jak zaczynają się skomplikowane manewry, którym asystuje biegający wkoło samochodu pies. Mąż kręcił, podjeżdżał, odjeżdżał, obracał się, zaglądał, pocił, aż w końcu nacisnął pedał gazu chyba trochę za mocno i… wjechał w mój samochód. Wtedy się zaczęło!

Myślałam, że wysiądzie i mnie przeprosi. Nawet nie byłabym szczególnie zła. Ale on zamiast tego wyskoczył z samochodu jak oparzony i zaczął krzyczeć, że to moja wina. Że wjechał w moje auto i zbił mi tylną lampę właśnie przeze mnie!

– Co ty zrobiłaś!? – wrzeszczał.

Co ja zrobiłam?! – zatkało mnie. – To ja pytam, co ty zrobiłeś!?

Zamiast rozwalić mu auto, wezwałam policję

Zdenerwował mnie nie na żarty.

– Ja próbowałem zaparkować, jak trzeba, ale ty musiałaś wypuścić psa! Jak niby miałem się skoncentrować, kiedy ten kundel latał koło auta? Patrzyłem, żeby go nie przejechać!

– No masz, mistrz kierownicy, a pies wytrącił go z równowagi? I nie żaden kundel, wypraszam sobie!

– Tak właśnie! A gdybyś parkowała, jak Bóg przykazał…

– Czyli, jak ty sobie wymyśliłeś…

– Owszem. Gdybyś tak parkowała, to miałbym więcej miejsca i nie wjechałbym w twój samochód i…

Czyli to moja wina!?

– No, oczywiście, że tak. Powiem nawet więcej. Twoja wina, jak zwykle! – wykrzyczał i wszedł do domu, zostawiając samochody tak, jak stały.

A we mnie zagotowała się krew. Po raz pierwszy byłam na niego tak wściekła, że miałam ochotę pójść do domu po młotek i rozwalić mu to jego auto w drobny mak. Ale się powstrzymałam, bo to przecież byłoby szaleństwo. Do głowy przyszedł mi całkiem inny pomysł…

Poszłam do domu, ale nie po młotek, a po telefon komórkowy. Dłuższą chwilę siedziałam na schodach i zastanawiałam się. Zrobić to, czy nie. W końcu się zdecydowałam. „Może to go czegoś nauczy” – pomyślałam i wykręciłam numer… policji. 

Przyjechali po godzinie. Najpierw byli bardzo zdziwieni, a nawet trochę źli, że wezwałam ich do takiej błahostki i to będącej bardziej awanturą rodzinną niż prawdziwą stłuczką. Jeden z nich nawet chciał odmówić zajęcia się sprawą, ale kiedy wyszedł mój mąż i od razu zaczął na nich warczeć, to zmienił zdanie. Bo mój mąż, podobnie jak oni, też był bardzo zdziwiony, a jeszcze bardziej zły. Na początku zgłupiał i dlatego na nich naskoczył. Kiedy jednak powiedzieli mu, że ja ich wezwałam do stłuczki, poczerwieniał i… zamilkł.

No, a potem przyszło do ustalania winnego. Policjanci pytali o wszystko, jak było, a on tylko potakiwał mojej wersji, cały purpurowy. Nie wspomniał nic o psie i roztrzepaniu, ale ja to zrobiłam. Specjalnie.

Mąż uważa, że to ja jestem winna kolizji, bo wypuściłam z domu naszego pieska, co go bardzo rozproszyło. Uważa też, że moje auto jest źle zaparkowane. Co panowie na to? – zapytałam, bo w końcu chciałam definitywnego rozstrzygnięcia winy. Po to właśnie ich wezwałam.

Bałam się, że skończy się rozwodem

– Proszę wybaczyć, ale pies nie zmienia sytuacji. A co do parkowania, to jesteśmy na państwa podwórku i nie widzę tu żadnych znaków, które by regulowały jego przebieg. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że na moje policyjne oko, pani samochód stoi jak należy – policjant uśmiechnął się lekko, jak to mówił.

– Potwierdzam – kiwnął głową jego kolega, równie uśmiechnięty.

Na szczęście, trafiłam na takich, co to mieli poczucie humoru.

Niestety, poczucia humoru w tej kwestii nie miał mój mąż. Przyjął mandat z godnością. Nawet podziękował, mimo tego, że policjanci nie przestawali się uśmiechać znacząco, a potem poszedł do domu. Jak do niego wszedł, zamknął się w swoim pokoju i już tam został na resztę dnia.

Nie odzywał się do mnie przez tydzień. Nigdy nie mieliśmy tylu cichych dni. Nawet nie przychodził do kuchni na jedzenie. Kupował sobie coś na mieście i zanosił do siebie. Już myślałam, że to koniec małżeństwa, że uraziłam jego dumę na tyle, że nigdy więcej się do mnie nie odezwie, ale w końcu się przemógł. Przyszedł do salonu któregoś wieczora i położył na stole blankiecik z wypisaną kwotą mandatu.

– Ja dostałem nauczkę, ale ty zapłacisz mandat. I uznajemy, że jesteśmy kwita… Zgoda?

Zgodziłam się i obejrzeliśmy razem film. Jeszcze tak na chłodno, siedząc obok siebie, ale po dwóch dniach było już po sprawie. Wszystko wróciło do normy. Chociaż w zasadzie nie wszystko, bo skończyły się kłótnie o samochód. W końcu mąż przestał mi zwracać uwagę, co nam obojgu zaoszczędziło wielu nerwów. Czasem warto podjąć drastyczne kroki, trudną decyzję, żeby coś w życiu zmienić. Bo choć cała sprawa w opowieści wygląda dość zabawnie, to mina mojego męża, gdy policjanci wręczali mu mandat, wcale zabawna nie była. Bałam się, że albo pęknie, albo się ze mną rozwiedzie.

Czytaj także:
„Klientka wywinęła mi numer, przez który mogę stracić pracę. Wybiegła z salonu w połowie zabiegu, bo zapomniała... psa”
„Żona odeszła do kochanka, bo byłem dla niej tylko biedakiem. Zdrada odbiła na mnie piętno, przez które skończyłem na dnie”
„Wszyscy zazdrościli mi ciepłej posadki, a ja na samą myśl o pracy miałam mdłości. Jak można się cieszyć z bycia popychadłem?"

Redakcja poleca

REKLAMA