„Po wypadku urzędnicy zrobili mi z życia piekło. Nie dość, że straciłem sprawność, to jeszcze mogę zapomnieć o pomocy”

Mężczyzna z niesprawną ręką fot. Adobe Stock, photoguns
Przez głupią decyzję jednego człowieka moje życie stało się nieznośną wegetacją, a ja zupełnie straciłem wiarę w ludzi.
/ 02.06.2021 14:50
Mężczyzna z niesprawną ręką fot. Adobe Stock, photoguns

Złościło mnie zawsze, kiedy ktoś narzekał na wszystkich lekarzy, wieszał psy na wszystkich urzędnikach i krytykował wszystkich polityków. To takie ogólniki, a ludzie to ludzie. W każdym zawodzie zdarzają się i święci, i ci bezduszni. Byłem kiedyś kierowcą, woziłem różne osoby i dobrze wiem, co mówię. Od niedawna pracuję jako serwisant drukarek i też mam do czynienia z wieloma dziwnymi, ale i normalnymi osobistościami na różnych stanowiskach.

Ale teraz też mam i inne doświadczenia, i coraz częściej zdarza mi się myśleć: „te piekielne urzędasy”. Kilka lat temu miałem wypadek. Właśnie jako kierowca. Na szczęście jechałem sam, bo gdyby nie… Wystarczy mi kłopotów, które mam ze swoim zdrowiem. Jak pomyślę, że mógłbym mieć jeszcze kogoś na sumieniu… Wypadek niby nie był z mojej winy, ale wiadomo, jak to jest – ty prowadzisz, ty odpowiadasz.

Wracałem znad morza, dokąd odwoziłem pewnego dyrektora. Nie powiem, spieszyłem się, bo chciałem już być w domu. Jednak zawsze zachowuję rozsądek. Niestety, ten kretyn nie. Wyprzedzał na trzeciego, a każdy, kto zna starą drogę do Gdańska, dobrze wie, jak to wygląda. Niby fajna trasa, zachęca do rozpędzania się, ale jednak i wąska i często wyjeżdżają samochody z dróg podporządkowanych.

Widziałem go już z daleka, jak szarżował. Ale myślałem, że gdy zobaczy samochód jadący z naprzeciwka, to jednak się schowa, zrezygnuje. Niestety. W dodatku zaczął manewr wyprzedzania bardzo późno. Nie zostawił mi specjalnego wyboru. A tu jak na złość, ani polnej drogi, ani pobocza. Starałem się, jak mogłem, prawie wjechałem do rowu. Wiedziałem, że nie mogę dać po hamulcach, bo stracę panowanie nad kierownicą. Jednak on się nie zmieścił. Co prawda, ledwie mnie przytarł, ale przy naszych prędkościach…

Zmieniło się całe moje życie

Nie bardzo wiem, co było dalej. Obudziłem się w szpitalu i przez kilka miesięcy nie pamiętałem nawet samego wypadku. Amnezja pourazowa – orzekli lekarze. Częściowo już przeszła, ale wcale nie pamięć była moim największym zmartwieniem. W wypadku poważnie pogruchotałem sobie rękę. Na szczęście lewą, a jestem praworęczny. Ale lekarze nie dawali jej wielkich szans. Cud – mówili, – że nie trzeba amputować.

Przeszedłem kilka operacji, potem długą rehabilitację. Sprawna to ona nigdy już nie będzie. Palce ledwie się zginają, łokcia nawet do 90 stopni nie mogę zgiąć. Tyle, że jest, mogę sobie coś podtrzymać, podsunąć. Cieszę się, że nogi sprawne i poza tą ręką żadna pamiątka po wypadku mi nie pozostała.

Ale mimo wszystko nie mogę się pogodzić ze swoim kalectwem. Zawsze byłem sprawny, aktywny. No i całe życie grałem w siatkówkę. Po amatorsku, ale uwielbiałem to. Teraz nawet nie oglądam meczów w telewizji, bo mi żal serce ściska.

Zresztą, całe swoje życie musiałem przewartościować. Jako kierowca już nie mogłem pracować, nikt mnie nie chciał zatrudnić. „Za duże ryzyko, wie pan” – mówili. „Czasem trzeba szybko zareagować. Sam pan rozumie”. Rozumiałem. I co z tego? Bez pracy, bez perspektyw... Zarejestrowany byłem w urzędzie pracy, bo przecież musiałem mieć ubezpieczenie, żeby się rehabilitować.

I tam trafił się kurs na tego serwisanta. Na szczęście, bo pracę szybko znalazłem i nawet mi się podoba. Do programowania wystarczy jedna ręka. Powoli wracałem do życia, ale naprawdę powoli. Wkurzało mnie, że nie wszystko mogę zrobić sam. Długo trwało, zanim wreszcie oswoiłem się z tą sztywną łapą. I jakoś tak właśnie kiedy zacząłem pracę jako serwisant drukarek, zgłosiłem się do ZUS-u, żeby przyznali mi rentę inwalidzką.

Znajomi i rodzina już dawno mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałem. Chyba nie potrafiłem sam przed sobą przyznać, że jestem w jakimś tam stopniu niepełnosprawny.
– Syneczku, to przecież żaden wstyd – mówiła mama. – Należy ci się pomoc od państwa. To nie tylko pieniądze. Grupa inwalidzka upoważnia do wielu rzeczy. W życiu może być różnie, nigdy nie wiadomo, kiedy przyda ci się takie orzeczenie.
– Ty frajer jesteś – dziwili się koledzy. – Bulisz podatki, a jak ci się należy kasa, to jej nie chcesz. Zwariowałeś? Za niektóre zabiegi i tak musisz płacić. A poza tym, po to płaciłeś cały czas, żeby potem w razie czego móc z tego korzystać. No i właśnie to jest to „w razie czego”.

Broniłem się, mówiłem, że taka renta powoduje, że nie mogę dużo zarabiać. Ale wiedziałem, że mają rację. Wysokiej pensji i tak nie mam co się spodziewać, a renta to renta. Ale gdybym wtedy wiedział, ile to korowodów…

Najpierw do lekarza prowadzącego po wniosek. Potem do ZUS-u i czekanie na komisję. Potem badania, zbieranie papierków. Wreszcie przyznali. Trzecią grupę, niewielkie pieniądze, ale jednak. Tym bardziej, że zostałem zatrudniony na takich warunkach, jak większość pewnie osób pracujących u prywaciarzy – minimalna pensja, a reszta pod stołem. Mogłem więc spokojnie brać tę swoją rentę. Co by nie było – to jedna trzecia wypłaty!

Kolejne nieszczęście szybko się pojawiło

I pewnie bym sobie chwalił ten nasz system opieki, gdyby nie kolejna wizyta w szpitalu. Otóż od kilkunastu miesięcy odczuwałem drętwienie w palcach zdrowej ręki. Przeszkadzało mi to, bo czasem nawet szklanki nie mogłem utrzymać. A w pracy muszę wciskać konkretne klawisze, czasem coś precyzyjnie dokręcić. Lekarz zlecił badania, diagnoza – zespół cieśni nadgarstka.

Na początku się przestraszyłem, ale poczytałem w Internecie o tej chorobie i spoko. Mnóstwo osób na to cierpi, a operacja – zabieg właściwie – w większość przypadków bywa udany. Dwa dni w szpitalu, po tygodniu zdjęcie szwów, przez kilka tygodni trzeba rękę trochę oszczędzać. OK. Przeżyjemy.

Rzeczywiście poszło szybko. Co prawda nie spodziewałem się, że dostanę tak długie zwolnienie – lekarz podczas każdej wizyty wypisywał kolejne, tłumacząc, że nie mogę tej ręki obciążać, że to ważne. W pracy nie byli zachwyceni perspektywą mojej kilkumiesięcznej nieobecności, ale rozumieli, że to moja jedyna sprawna ręka, więc muszę ją szanować. Ja też to rozumiałem, chociaż nie było mi łatwo nic nie robić, nie dźwigać, nie nosić.

Myślałem, że dostanę szału. Ale byłem posłusznym pacjentem. Zdawałem sobie sprawę, że jakby coś, to… No właśnie, to co? Pamiętam chwilę, kiedy sobie to uświadomiłem. Przecież to byłby koniec! Po trzech miesiącach lekarz zalecił badania kontrolne. I tu niespodzianka! Czułem się świetnie, palce prawie nie drętwiały, a wyniki wyszły fatalne.

– Tak się czasami zdarza – tłumaczył mi lekarz. – W niektórych przypadkach potrzebna jest druga, a nawet trzecia operacja. Być może trzeba będzie zoperować także łokieć. Ale najpierw dam panu skierowanie do neurochirurga.

Trochę się załamałem, ale przecież trzeba walczyć. I właśnie wtedy przyszło wezwanie z ZUS-u, że mam się stawić na komisji. Ton pisma był okropny, straszono mnie, że jeżeli nie pojawię się tego i tego dnia to zakwestionują zasadność L4 i wstrzymają wypłatę zasiłku chorobowego. Poczułem się jak przestępca.

Oczywiście, poszedłem. Rozmawiał ze mną orzecznik komisji lekarskiej ZUS-u, pan Seweryn Golt. Już sam tytuł i nazwisko przyprawiały o dreszcze! Jak tylko wszedłem, facet od razu pokazał mi, gdzie jest moje miejsce.
– Spóźnił się pan pięć minut – skomentował. – My tu nie mamy czasu do marnotrawienia, drogi panie!

Zamurowało mnie. Nikt mnie tak nie potraktował od czasów szkoły! Ale rozsądek kazał mi siedzieć cicho. Pan poprzeglądał papiery, zmierzył mi ciśnienie, osłuchał. Obejrzał rękę, szew po zabiegu. Kazał poruszać palcami, tu mnie ścisnął, tam uszczypnął i orzekł: – Tak jak myślałem, nie widzę tu podstaw do dalszego przedłużania zwolnienia – sapnął zadowolony i zaczął coś wypisywać w papierach. – Zwłaszcza, że dobrze pan się czuje, prawda?
– Dobrze, ale tu nie chodzi o moje samopoczucie, tylko mam oszczędzać rękę.
– Drogi panie – lekarz podwinął rękaw swojego fartucha. – Ja też miałem zespół cieśni nadgarstka, więc miałem okazję oceniać ten stan niejako z pozycji dwóch stron – lekarza i pacjenta. Sześć tygodni, to wszystko! Więcej czasu na gojenie i rehabilitację nie potrzeba! A pan sobie odpoczywa już ponad trzy miesiące!

Tym razem nie wytrzymałem.
– A naprawdę nie widzi pan różnicy pomiędzy swoim przypadkiem a moim? – wyrzuciłem z siebie. – To moja jedyna sprawna ręka, moje być albo nie być! Poza tym moja praca wymaga precyzji, więc jak coś będzie nie tak, po prostu wylecę. I co wtedy?
– Proszę nie panikować, proszę się opanować – maszyna siedząca naprzeciw mnie była pozbawiona jakichkolwiek uczuć. – Przypominam, że ja jestem lekarzem, potrafię ocenić stan pacjenta.
– Znaczy, neguje pan kompetencje swojego kolegi po fachu, który mnie prowadzi, tak? – nerwy mi puściły. – I nie musi pan robić żadnych badań? Wystarczy, że spojrzy pan na rękę i widzi, czy nerwy w środku są sprawne?
– Ma pan 14 dni na odwołanie się od mojej decyzji – lekarz wstał zza biurka. – Pan wybaczy, ale czeka następny pacjent. Ja nie mam czasu na zabawę i dyskusje. Chyba pan sobie nie zdaje sprawy, ile osób wyłudza od ZUS-u pieniądze na lewe zwolnienia. Ja pracuję osiem godzin i niech mi pan wierzy, to ciężka praca.

Przez chwilę myślałem, że wpadnę w furię. Gdzieś tam kołatała mi w głowie myśl, żebym się opanował, że krzykiem i wytykaniem mu jego głupoty nic nie wskóram. Trochę się uspokoiłem, ale na odchodnym nie mogłem darować sobie kilku słów pożegnania:
– Rozumiem, że to pana praca i rozumiem, że jest ciężka – powiedziałem, wychodząc już na korytarz. – Ale nie rozumiem, dlaczego traktuje mnie pan jak oszusta. Zdaję sobie sprawę, że są ludzie, którzy faktycznie wykorzystują sytuację, biorą lewe zwolnienia. To nie znaczy, że wszyscy tacy są. Ja jestem na długim chorobowym, bo tak zdecydował mój lekarz. Nie znam się na tym, ale szalenie zależy mi na zdrowej ręce. Bez niej nie będę miał pracy. Ba – nawet życia sobie nie wyobrażam, bo ta druga jest przecież niesprawna. Więc słucham zaleceń lekarza, wierząc, że on wie, co robi. Przeprowadzał badania, mam przed sobą jeszcze kolejne. Może nawet i parę zabiegów albo i operacji. To naprawdę do pana nie przemawia?

Nic nie powiedział. Przed drzwiami stał już kolejny pacjent, nerwowo patrząc na mnie i na lekarza. Poszedłem, bo co miałem robić? Wróciłem do pracy, starając się jak najbardziej oszczędzać prawą rękę. Na szczęście, jeździmy zawsze we dwóch, a kolega rozumie moją sytuację, więc wyręcza mnie, gdy trzeba coś mocniej docisnąć albo podnieść coś ciężkiego. Ale przecież to nie może trwać wiecznie, nikt nie będzie za mnie pracował!

Oczywiście, robiłem dalsze badania. Neurochirurg, niestety, nie był w stanie mi powiedzieć nic konkretnego. Sugerował, żebym wrócił do ortopedy i przedyskutował z nim sprawę kolejnego zabiegu. Wszystkie te konsultacje i badania trwały miesiącami. W sumie od operacji minął rok i znowu zacząłem się denerwować. Chociaż nie dopuszczałem do świadomości czarnego scenariusza, to jednak on się na siłę pchał do głowy.

Zastanawiałem się, co zrobię, jeżeli faktycznie stracę i tę rękę? Ok, nie całkiem, ale wystarczy, że też będzie częściowo niesprawna. Nie wyobrażałem sobie tego. W dodatku nie miałem z kim o tym pogadać. Jestem sam, nie mam żony. Są rodzice, ale przecież nie będę denerwował staruszków.

Mój wypadek sprzed lat sprawił, że obojgu przybyło co najmniej 10 lat. Nie chcę im dokładać kolejnych. Z kumplami mogłem pójść na piwo i spróbować choć przez chwilę nie myśleć o najgorszym. Ale zwierzać się, opowiadać o problemach...? Nie wiem, to nie w moim stylu. Poza tym, pomóc nie pomogą, a samo wygadanie się… Tylko kobiety wierzą, że to przynosi ulgę.

Sam już nie wiem, co robić

Więc tkwiłem w tym swoim strachu przed przyszłością zupełnie sam. W dodatku lekarze nie podnosili mnie na duchu. Kolejne badania wykazywały, że po pierwszej operacji stan ręki nie tylko się nie poprawił, ale wręcz pogorszył. Co prawda, byłem podobno wyjątkiem, lekarze się dziwili, ale dla mnie to żadna pociecha. W tym wypadku wolałbym być przeciętnym Kowalskim niż ewenementem na skalę światową!

Z plikiem wszystkich ostatnich badań poszedłem wreszcie do swojego ortopedy. Oglądał zdjęcia rentgenowskie, wykresy i wreszcie powiedział:
– Wygląda na to, że jedyną nadzieją dla pana jest kolejny zabieg. Liczyłem na jakieś sugestie ze strony neurochirurgów, ale oni też nie mają pomysłu. No cóż – spojrzał na mnie. – Tak naprawdę, decyzja należy do pana. Ja sugerowałbym operację nadgarstka i łokcia jednocześnie. To może dać największe efekty. Co prawda, będzie pan miał rękę w gipsie przez trzy tygodnie, ale może się uda. Jednak powtarzam – to pan musi podjąć decyzję.
– A… – nie bardzo wiedziałem, jak o to zapytać. – Jeżeli się nie uda?
– Trudno przewidzieć. To są nerwy. Teoretycznie, tego typu zabiegi to czysta rutyna. Właściwie nie zdarza się, żeby po operacji stan się pogorszył, jest pan wyjątkowy. Ale będę z panem szczery – lekarz wyprostował się na krześle – nie potrafię przewidzieć efektu operacji. A z drugiej strony… Ręka jest w fatalnym stanie. Za parę lat – może dziesięć, a może trzy – i tak odmówi posłuszeństwa. A wtedy na zabieg będzie już za późno. 
Dlatego powiedziałem, że to pan musi podjąć decyzję. Może pan się jeszcze skonsultować z innymi lekarzami. Ale i tak w końcu pan będzie musiał zdecydować.

I co ja miałem zrobić? Postanowiłem porozmawiać z chirurgiem, który ewentualnie przeprowadzałby zabieg. Znowu zabrałem badania – zrobiła się już z tego niezła książka – i poszedłem na konsultację. I znowu usłyszałem to samo:
– Prędzej czy później zabieg będzie konieczny – lekarz wyciągnął notes. – Jednak im później się pan zdecyduje, tym mniejsze będą szanse na powodzenie. Więc jak?

Chyba nie miałem wyjścia. Mam 38 lat, do emerytury raczej z tą ręką nie doczekam. Jeżeli w ogóle ma się udać, to teraz. A jeżeli nie? Cholera, to tak, jakbym musiał decydować o swoim życiu lub śmierci. Bo jak się nie uda, to co mnie czeka? Wegetacja. Sam sobie nie dam rady. I co, wrócę do rodziców, żeby mnie karmili i pomagali się ubierać?

Zdecydowałem się na operację. Tym razem w szpitalu leżałem dłużej. Potem trzy tygodnie w gipsie. Kiedy szedłem na zdjęcie, byłem cały mokry ze zdenerwowania. Jak tylko lekarz rozciął gips, poruszyłem palcami. Sprawne! Łokieć – z tym gorzej, ale na to jest jeszcze czas, przecież szwy jeszcze nie są zdjęte, powolutku. Trzeba być dobrej myśli.

Dostałem leki na poprawę przepływu krwi w nerwach, skierowanie na fizykoterapię, rehabilitację, masaże. Znowu długie zwolnienie z pracy. Nawet zastanawiałem się, czy nie dostanę wezwania z ZUS-u, ale nie, tym razem darowali. Niestety, to była jedyna miła niespodzianka.

Operacja udała się tylko częściowo. Mogę ruszać ręką, ale w ograniczonym zakresie. Palce mam sprawne, ale nie wszystkie. Wiadomo już, że do pracy nie wrócę. Nie tej. Zresztą nie wiem, co mógłbym teraz robić. Lekarz wypisał już wniosek do ZUS-u na komisję o pogorszeniu stanu zdrowia. Powinni mi przyznać kolejną grupę inwalidzką i rentę, bo jestem praktycznie niezdolny do pracy. Tych pieniędzy pewnie wystarczy na opłaty – i co dalej?

Siedzę całymi dniami w domu. Nie mogę grać na komputerze, nie przybiję gwoździa, nawet butów nie zawiążę. Ostatnio wpadli kumple i żartowali, że dobrze chociaż, że kieliszek podniosę do ust. Wiem, że chcieli mnie rozweselić, ale ja się boję, że właśnie tylko to mi pozostanie. Już teraz widzę, jak mnie traktują – wygodna meta, kobiety nie ma, zawsze można wpaść i się napić. A ja nie odmówię, bo przecież dla mnie w tej chwili to jedyna rozrywka.

Kilka dni temu pojechałem z kompletem dokumentów do ZUS-u. Teraz czekam na wezwanie na komisję. I tak się zastanawiam, czy spotkam tamtego lekarza, pana Golta? Ciekaw jestem, czy gdyby wtedy nie przerwał mi zwolnienia, gdybym nadal oszczędzał rękę, finał byłby inny? Przez niego musiałem wrócić do pracy już po trzech miesiącach. Mój ortopeda nawet namawiał mnie do odwołania się od tej decyzji, ale sam uprzedzał, że szanse są marne.

– Z ZUS-em rzadko się wygrywa – mówił. – Ale może pan spróbować, bo powinien pan być jeszcze na zwolnieniu. Jeżeli chce pan walczyć z urzędnikami…

Nie chciałem. Ale teraz chętnie zobaczyłbym się z panem Goltem. Zapytałabym go, czy dostał premię za wykrycie „oszustwa”? I czy teraz mu tę premię odbiorą, bo ZUS będzie musiał płacić mi nie za kolejne trzy miesiące zwolnienia, tylko do końca mojego życia. 

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA