Rupert był chory. Pani weterynarz wydrukowała jego wyniki badań i popatrzyła na mnie ze zmartwioną miną.
– Ma chore nerki, musi jeść specjalistyczną karmę i raz w tygodniu przychodzić do nas na kroplówki – oznajmiła.
Wsadziłem kota do transportera i zapłaciłem za wizytę. Miałem ochotę się załamać. Dlaczego moje życie musi być takie trudne…? Szedłem z kotem w transporterze ulicą, zastanawiając się, jak przedłużyć ulubieńcowi życie. Ludzie gapili się na mnie, jak zawsze, ale nie zwracałem na to uwagi.
Kątem oka dostrzegłem szok na buzi jakiegoś malucha w wózku i zarejestrowałem błyskawiczny ruch jego matki, która zasłoniła mu widok na mnie swoim ciałem. Normalnie zrobiłoby mi się przykro, bo jednak człowiek nigdy się do czegoś takiego nie przyzwyczai, ale teraz było mi to obojętne. Pani weterynarz powiedziała, że Rupert pożyje może jeszcze pół roku, góra osiem miesięcy, i to była dla mnie tragiczna wiadomość. Bo koty były wszystkim, co miałem. Cała czwórka: Rupert, Mimi, Panczo i Gucio. Tylko one kochały mnie bez względu na to, jak wyglądałem, nie bały się patrzeć mi w oczy i nie uważały, że zobaczenie mnie powoduje traumę u dzieci.
Choroba kocura była dla mnie ciężkim przeżyciem
Nie mogłem przestać myśleć o tym, co będzie, kiedy będę musiał podjąć decyzję o eutanazji. Kiedyś miałem psa i kiedy przyszedł jego czas, mama zabrała go do weterynarza, a potem wróciła bez niego. Ale mamy już nie było i musiałem zmagać się z tym sam. W ciągu kolejnych dni czułem się coraz gorzej. Nie szło mi z pracą, bo co chwila zerkałem, czy Rupert jeszcze oddycha, albo wstawałem od biurka, żeby go pogłaskać. Nie miałem komu powiedzieć, jak się z tym czułem. Właściwie to w ogóle nie było nikogo, z kim rozmawiałem. Komunikowałem się ze światem tylko za pomocą telefonu i maili, żeby nie musieć znosić wzroku ludzi.
Przed wypadkiem z butlą gazową byłem normalnym chłopakiem. Miałem osiemnaście lat, lubiłem wędkować z dziadkiem, spędzałem czas na biwakach. Nie wiem, dlaczego tamta butla wybuchła mi w twarz, ale jeszcze bardziej nie rozumiem, dlaczego potem wielu ludzi mówiło mi, że miałem „szczęście w nieszczęściu”, bo nie straciłem oczu. Wiem, że chcieli dobrze, ale to było głupie i bolesne. Bo widok mojej twarzy w lustrze każdego dnia powoduje ból. I może naprawdę dobrze by było, żebym wraz z poprzednim wyglądem stracił wzrok…
Jak wyglądam? Mój nos jest szczątkowy, skóra poparzona na całej powierzchni twarzy, usta zdeformowane. Bezrzęsne oczy mam jasnoniebieskie i kiedyś jakieś dziecko krzyknęło, że są jak oczy ryby. To pewnie przez ponaciągane bliznami powieki. Ale przywykłem do tego, że straszę ludzi swoim wyglądem.
Czarne myśli zaczęły mnie kąsać coraz dotkliwiej i nie chodziło tylko o kota. Zacząłem być drażliwy, wydawało mi się, że nawet moi rozmówcy przez telefon wykazywali się niedelikatnością i rzucali jakieś przykre aluzje. W końcu zrozumiałem, że potrzebuję pomocy. Znalazłem adres przychodni zdrowia psychicznego i zapisałem się do psychologa. Wybrałem kobietę, bo one, z mojego doświadczenia, są wrażliwsze i delikatniejsze. Dziewczyna z rejestracji wykazała się niezwykłym opanowaniem i obsłużyła mnie jak normalnego pacjenta.
– Pokój numer sześć, pani psycholog zaraz do pana przyjdzie – oznajmiła.
Usiadłem w fotelu tyłem do okna, żeby przynajmniej złagodzić jej pierwszy szok. Ale kiedy weszła, zrozumiałem, że niepotrzebnie się przejmowałem. Nie była sama. Drzwi otworzył jej młody chłopak, może asystent. A potem podprowadził ją do fotela naprzeciwko mnie i położył na stoliczku cyfrowy dyktafon. Oparła białą laskę o stolik i zwróciła twarz w moją stronę.
– Dzień dobry, nazywam się Berenika W. – przedstawiła się. – Opowie mi pan, z czym pan do mnie przyszedł?
Tak, była niewidoma. Siedziała naprzeciwko mnie, całkowicie nieświadoma. Pomyślałem, że nie chcę jej tego mówić. Że to jedyna okazja w moim życiu, żeby porozmawiać z drugim człowiekiem bez „słonia w pokoju”. Rozmówca może usiłować zachowywać się normalnie, ale to zawsze będzie tak, jakby na środku dywanu stał słoń.
Ciężko go ignorować, prawda?
Ciągle się zastanawiałem, czy ktoś jej powiedział, jak wyglądam Zacząłem więc mówić o kocie. O tym, że jest moim przyjacielem i jestem przerażony wizją jego rychłej śmierci. Psycholożka słuchała mnie w skupieniu, dyktafon nagrywał moje słowa. Potem zadawała pytania. Jak się z tym czuję? Czego oczekuję po terapii? Co chciałbym zmienić?
Po sesji czułem się zaskakująco dobrze. Zadzwoniłem i umówiłem się na następną. Znowu wyszedłem lekki i pełny nadziei, że będzie jeszcze lepiej. Po trzecim spotkaniu zdałem sobie sprawę, że to nie chodzi o psychoterapię. Ja… byłem zakochany. Ciągle myślałem o Berenice, zastanawiałem się, jaka jest, co lubi, jaki humor ją bawi. Wyobrażałem sobie, że leży obok mnie i głaszcze moje koty. Podczas piątej sesji zadałem jej pytanie, które tłukło mi się po głowie od początku:
– Czy ktoś pani powiedział, jak wyglądam?
Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie.
– Nikt mi nie mówi takich rzeczy, ponieważ jestem niewidoma od urodzenia – odpowiedziała. – Nie wiem, co to znaczy wygląd, nigdy nie posługiwałam się zmysłem wzroku. Ale ciekawi mnie, dlaczego pan o to zapytał. Dlaczego to ważne, czy wiem, jak pan wygląda?
I tu tama się zerwała. Zacząłem mówić o tym, co mnie dręczyło. O potwornej samotności, którą łagodzą tylko koty, o tym, jak ranią mnie ludzie, chociaż wcale tego nie chcą, o braku nadziei na to, że kiedykolwiek będę miał kogoś bliskiego, a każdy kolejny samotny dzień to coraz większa tortura. Nie przerywała mi. Słuchała. Potem zadawała te swoje terapeutyczne pytania, a ja jej odpowiadałem ze łzami. Gdy sesja dobiegła końca, nie chciałem wychodzić. Chciałem z nią zostać jeszcze chociaż chwilę.
– Pani mnie nie widzi… – szepnąłem. – Nie ocenia, nie unika. Ja… myślę, że panią kocham… Czy to źle?
– To ważne – odpowiedziała wymijająco, ale widziałem emocje na jej twarzy. – Dobrze, że pan mi to mówi. Pacjenci często odczuwają takie uczucia wobec terapeutów, to normalne.
– Czyli… nie zakończy pani pracy ze mną? – zapytałem niemal bez tchu, bo tego najbardziej się bałem.
– Nie widzę do tego powodu – odparła łagodnie. – Możemy pracować dalej nad odkrywaniem pana potrzeb i procesem uzdrawiania.
Przychodziłem więc do niej regularnie
Nigdy nie dała mi żadnego sygnału, że coś do mnie czuje, więc po jakimś czasie, co ponoć w psychologii też jest normalne, zacząłem z powrotem postrzegać ją jako terapeutkę, nie obiekt westchnień. Raz zapytałem, co sądzi o tym, bym zaangażował się w wolontariat na rzecz osób niewidomych.
– Myślę, że to doskonały pomysł – pochwaliła. – Nasze środowisko potrzebuje pomocy osób widzących, w wielu instytucjach i ośrodkach na pewno będą zachwyceni nową twarzą.
Nie miała pojęcia, jak to brzmiało w moich uszach. I to było piękne! Poszedłem do ośrodka dla niewidomych i zacząłem działać w fundacji na rzecz rozwoju sportowego takich osób. To niesamowite, ilu znajomych, a po czasie i przyjaciół znalazłem w tym środowisku! Niewidomi, niedowidzący, inni wolontariusze – oni stali się moją rodziną i kręgiem znajomych. Ktoś z nich polecił mi specjalistyczną klinikę weterynaryjną, gdzie uratowano Ruperta. Ktoś zaprosił mnie na obiad do rodzinnego domu, z kimś pojechałem wędkować.
A po niecałych dwóch latach znowu się zakochałem. Ma na imię Sławka, straciła wzrok w dzieciństwie, gra na flecie poprzecznym w zespole kameralnym. Lubi hamburgery i czarny humor, kocha tańczyć. Namówiła mnie na lekcje tango i za każdym razem, kiedy płynie po parkiecie w moich ramionach, czuję, że nie zamieniłbym życia z nią na żadne inne.
Nawet takie z normalną twarzą. Bo wtedy nie poznałbym miłości mojego życia. I mam gdzieś, że szepczą o nas „Piękna i Bestia”. Tym bardziej że Sławkę to bawi i powtarza mi, że naprawdę jestem bestią… w łóżku. A jej śmiech wart jest wszystkiego na tym świecie!
Czytaj także:
„Zakochałam się w facecie młodszym o 13 lat. Jego wiedźmowata matka wyzywa mnie na ulicach. W rodzinnym mieście jestem skończona”
„Mieliśmy z żoną trudny czas, a ja zamiast to ratować, zakochałem się w koleżance z pracy. Dopiero w obliczu śmierci zrozumiałem, co tracę"
„Zakochałem się w młodszej o 30 lat sekretarce. Ryzykowałem dla niej całą swoją reputacją, aż posunąłem się o krok za daleko…”