„Po tym, jak babcia została skrzywdzona, nigdy już nie zaufała mężczyźnie. A jednak los zesłał jej kochającą rodzinę”

babcia i wnuczka fot. iStock by Getty Images, Goodboy Picture Company
„Te prawdziwe nie chcą płynąć, tylko pieką żywym ogniem. Człowiek się dusi, rozpada na kawałki, a płakać nie może. Miłość nie boli. Tylko durnie i egoiści uważają inaczej. Miłość jest dobra, nie niszczy człowieka, tylko go ratuje. Wiem, co mówię!”.
/ 25.06.2023 08:30
babcia i wnuczka fot. iStock by Getty Images, Goodboy Picture Company

W naszym domu jesień pachnie śliwkowymi powidłami. Wyciągam z kredensu miedziany rondel i uśmiecham się do swoich myśli. Pamiętam, jak w jego wypolerowanych ściankach odbijała się twarz babci – zarumieniona, z oczami koloru spłowiałego chabru. Po babci Magdalenie zostały jeszcze: drewniany młynek do pieprzu, żelazko z duszą i gliniany wazonik z szaroróżową polewą w polne kwiatki.

Babci z nami już nie ma prawie 10 lat, ale ja nadal czuję jej obecność. Siedzi na swoim bujanym fotelu, malutka i drobna, zawsze w granatowym fartuchu z dużymi kieszeniami. Ma w nich chusteczkę, lek nasercowy w sprayu i różaniec. Odzywa się rzadko, chyba że ktoś z domowników jest smutny albo narzeka. Wtedy mówi:

– Nie biadol! Chcesz się mazgaić, to w kącie! Nie psuj innym apetytu na życie!

Babcia Magdalena rzadko wspominała złe chwile, a przecież los jej nie oszczędzał. Dopiero w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku wróciła z sowieckiego gułagu nad Kołymą, w obwodzie magadańskim. Została sama – jej stryjenka zmarła w czasie strasznej, trwającej ponad miesiąc podróży furgonem ciężarowym podzielonym wewnątrz na ciasne klatki. Więźniowie jechali etapami, w duchocie i po kolana we własnych nieczystościach. Albo się dusili z gorąca i braku powietrza, albo zamarzali, jeśli ich męczarnia przypadła na srogą zimę.

Rok później odszedł brat babci i na końcu jej mama. O ojcu nic nie było wiadomo od czterdziestego drugiego, kiedy został aresztowany za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa i uznany za wroga socjalizmu. Zabrali go z domu, bez palta, bo jak mówili: „wróci najdalej za dwie godziny”. Babcia Magdalena miała wtedy zaledwie jedenaście lat.

Tamten zimowy wieczór zapamiętała na zawsze

Rodzina dostała pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Był środek upalnego lata, więc do wiklinowego kosza upchnęli trochę bielizny, koc, jasiek, jedzenie i mały, srebrny ryngraf z Ostrobramską, który babcia przywiozła z Syberii, i który włożyliśmy jej do trumny. Tak sobie życzyła. Szary wazonik, żelazko i garnek oddała babci sąsiadka, która zabrała, co mogła, i czekała, aż ktoś się zgłosi po te strzępy dawnego życia.

Babcia odważyła się pojechać w rodzinne strony dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. Na miejscu dawnego parterowego domu z gankiem zobaczyła pole kukurydzy. Z ogromnego starego dębu, rosnącego kiedyś przy bramie do ogrodu, został spróchniały pień do połowy osmalony ogniem. Kawałek kory z tego dębu babcia przywiozła na pamiątkę. Leżał na jej nocnym stoliku, z biegiem lat tak zeschnięty i kruchy, że prawie rozsypywał się w palcach.

– Zwykła kolej rzeczy – mówiła babcia. – Wszystko tak znika. Człowiek także.

Babcia nigdy nie opowiadała o łagrze. Tylko raz się złamała. Tylko ten jeden raz…

Byłam już dorosła i rozpaczałam po zdradzie narzeczonego. Mówiłam, że nie chcę żyć, skoro oszukał mnie najbliższy człowiek. Siedziałam sama w pokoju, było parno i duszno, bo na dworze rozpętała się straszna burza z deszczem, wiatrem i piorunami. Co parę sekund niebo się otwierało, rozcinane niebieskim zygzakiem. Płakałam i waliłam pięściami w parapet. Wtedy weszła babcia.

Otworzyła okno, pozwalając zalewać się wodzie rozpryskiwanej przez wichurę. W jednej chwili jej szara bluzka zrobiła się czarna od wilgoci. Widziałam, że drży. Podeszłam i próbowałam ją odciągnąć od tego okna. Była sztywna i zimna, jak z kamienia.

Spytałam, co jej jest. Wtedy opowiedziała mi o czymś strasznym, co się jej przydarzyło w łagrze. Pamiętała, że była zadymka. Śnieg szczelnie oblepiał twarz, tamował oddech i oślepiał. Wąskim białym tunelem, wysokim na dwa metry, wracała do baraku. Nie doszła. Broniła się, szarpała, ale dostała mocny cios w skroń i straciła świadomość. Kiedy się ocknęła, leżała w śnieżnej kaszy bez ubrania. Zabrali jej waciak i pikowane grube spodnie, i wielkie buty na gumowych podeszwach.

Mróz ją uratował, zatamował krew, zadziałał jak opatrunek. Podgarniała pod siebie śnieg, przeczołgiwała się w miejsca, gdzie było go więcej, w ogóle nie czuła zimna. Myślała, że nie przeżyje, ale była młoda, więc się zagoiła, i wkrótce mogła wrócić do pracy.

– Wtedy bardzo chciałam żyć. Dopiero, kiedy umarła mama i nie miałam jak jej pochować, bo mróz skuł ziemię na żelazo, pomyślałam, że położę się obok niej i nie wstanę. Byłam sama na świecie, nikomu na mnie nie zależało, mogłam być albo nie być, to nie stanowiło żadnej różnicy.

– Ale przetrwałaś.

– No tak, ale tylko dlatego, że przestałam mieć nadzieję i pogodziłam się z tym, co jest. Niczego nie wspominałam, za niczym nie tęskniłam, nie miałam planów, żyłam z minuty na minutę. Taki sobie sposób wymyśliłam, żeby udało się zaliczyć kolejny dzień, potem przetrwać następny. Jeść, co jest do zjedzenia, schodzić z drogi silniejszym, stać się niewidocznym i nie czuć nienawiści, bo nienawiść osłabia i odbiera czujność.

Została położną, bo chciała pomagać kobietom

Babcia przymknęła okno, bo wiatr był coraz silniejszy. A potem niespodziewanie się uśmiechnęła. 

– Załamałam się dopiero, kiedy przyszła wolność i wróciłam do kraju. Wtedy dopiero wszystko się we mnie posypało. Gdyby nie twój ojciec, pewnie bym nie dała rady. On mnie uratował.

Nad Kołymą babcia przeszła przez prawdziwe piekło. Chorowała na czerwonkę, kurzą ślepotę i szkorbut. Cierpiała straszny głód, widziała największe potworności i zbrodnie. A jednak podnosiła się po każdym upadku.

– Kiedy mnie zwolnili w pięćdziesiątym szóstym, jeszcze przez trzy lata musiałam zostać na tej nieludzkiej ziemi – ciągnęła. – Jest to ziemia piękna, żyzna, bogata w wolfram, ropę, rudę żelaza, złoto, węgiel i platynę, tamta przyroda nie ma sobie równej, a stała się grobem setek tysięcy ofiar, wśród których byli także moi najbliżsi. Nie mieli prawa mnie zatrzymać, bo odbyłam cały wyrok, ale kazali mi się tam osiedlić i pracować.

Miała dwadzieścia osiem lat, kiedy wróciła do Polski

– Nad Kołymą uczyłam się podstaw pielęgniarstwa – opowiadała. – Umiałam nastawić złamanie, zrobić zastrzyk, bandażować rany. Te umiejętności przydały mi się po powrocie, bo znalazłam pracę w szpitalu dla dzieci chorych na gruźlicę. Dostałam pokoik do mieszkania i powolutku zaczęło się moje odmarzanie… bo ja przez lata nie odtajałam z tego syberyjskiego mrozu i lodu. Nadal byłam jak sopel… To tam, w tym szpitalu, poznałam twojego ojca.

Mój ojciec był wojennym sierotą. Chorował na najcięższą postać gruźlicy – prosówkową, atakującą wszystkie organy. Lekarze właściwie nie dawali mu szans na przeżycie. Gdyby nie babcia…

– Kiedy go zobaczyłam pierwszy raz, leżał nieruchomo i wodził po sali wielkimi smutnymi oczami podobnymi do mokrych kasztanów. Na karcie informacyjnej napisano, że ma około siedmiu lat, ale nie wyglądał na tyle. Był mały, chudziutki i bardzo przypominał mojego zmarłego brata. On przed śmiercią też cały był w oczach, jakby chciał wchłonąć świat, jakby się go w ten sposób kurczowo trzymał.

W swoim krótkim życiu twój ojciec nacierpiał się ponad wszelkie wyobrażenie. Urodził się w Kazachstanie, jego matka umarła, potem zaopiekowała się nim polska rodzina, która w czterdziestym drugim, z armią generała Andersa dotarła do Iranu. Mówiono o nim „dziecko Isfahanu”. Był jednym z niewielu, którzy wrócili do Polski. Jego opiekunowie wyemigrowali do Nowej Zelandii i tam rozpoczęli nowe życie.

Od razu go pokochałam – westchnęła babcia. – Nie miał nikogo, więc łatwo było go przygarnąć. Państwo pozbywało się kłopotu, on dostawał nową matkę, ja miałam po co żyć. Same korzyści!

Resztę historii już znałam…

Babcia wyciągnęła malca z gruźlicy, odchuchała, pilnowała, żeby się uczył. Nie wiedziała, czy był ochrzczony, więc na wszelki wypadek wspólnie z księdzem proboszczem powtórzyli sakrament. Z pierwszą komunią i bierzmowaniem już nie było problemów. Mój tata jest religijny, nigdy nie miał żadnych wahań i wątpliwości, nawet podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej nie zaniedbywał praktyk religijnych, co w latach komuny nie było proste, ale dzięki babci tata ma twardy i nieustępliwy charakter.

Babcia nie chciała się z nikim wiązać

Babcia chciała, żeby tata skończył studia. Dopięła swego – ma dyplom wyższej uczelni. Babcia Magdalena także skończyła szkoły. Najpierw podstawową na specjalnych kursach dla dorosłych, potem liceum pielęgniarskie. Wybrała specjalność – położnictwo – jakby chciała być blisko tych kobiet, które w najważniejszym momencie swojego życia potrzebują serdecznej opieki i fachowej pomocy. Była znana na całą okolicę, pacjentki umawiały się z nią na porody długo przed wyznaczonym terminem. Mówiły potem, że czuły się bezpieczne i że mniej bolało...

Babcia nikomu nie odmawiała pomocy, szła albo jechała do rodzącej w najgorszą pogodę, w noc, w święta, i tam, gdzie nikt iść nie chciał. Bardzo często nie brała za to pieniędzy. Kiedy widziała, że w domu bieda, zostawiała zasypki, oliwkę, parę pieluch, a jeśli matka nie mogła karmić piersią, z własnej kieszeni kupowała mleko w proszku.

Przed trudnym porodem babcia wznosiła oczy w górę i mówiła.

– No, święta Elżbieto, ubieraj się i leć do nas, bo bez twojej pomocy nie dam rady. Matce daj siłę, żeby wytrzymała, dziecku ofiaruj wolę życia, a mnie dmuchnij na ręce, żeby były sprawne i delikatne. Stań przy mnie, i do roboty!

Własnych dzieci babcia nie miała. Nigdy też nie wyszła za mąż, z nikim się nie spotykała, nie łączono z nią żadnego mężczyzny. Była ładna, zawsze uśmiechnięta, pogodna, serdeczna, ale facetów trzymała na dystans. Jeśli któryś za bardzo się ośmielił, zaczynał dowcipkować albo pozwalał sobie na jakieś aluzje czy poufałości, babcia mroziła go jednym spojrzeniem.

– Lustra w domu nie ma, czy co? – pytała. – A może ślepy i nie widzi, że do mnie nie pasuje?

– Czemu? – pytał czasem taki delikwent zaszokowany babciną bezpośredniością.

Temu, że nie pasuje. Wystarczy, czy mam powtórzyć?

Los wynagrodził jej cierpienie...

Podczas tej pamiętnej burzy babcia mi powiedziała, że po tym, czego doświadczyła w łagrze na zawsze już zmieniło się jej podejście do mężczyzn. Nie nie może przemóc strachu i wstrętu.

– Dzieci uwielbiam. Kiedy się rodzą, jestem szczęśliwa i nie mogę wyjść z podziwu dla cudu życia. Ale sama nie mogłabym... Kiedy twoi rodzice powiedzieli, że się urodzisz, zrozumiałam, że los wynagradza to, co mi zrobiono. Mam rodzinę, syna, synową, wnuczkę… Bardzo cię kocham i dlatego nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz głupotami.

– Babciu – powiedziałam. – Miłość, to nie jest głupota!

– Zgoda – potwierdziła. – Nie jest! Ale ty, dziecko, ryczysz, jakby cię zęby bolały.

– Bo jestem nieszczęśliwa!

– Z miłości się nie płacze, nawet wtedy, gdy nieszczęśliwa, kiedy odchodzi albo wybiera inaczej, niż byśmy chcieli. W kinie sobie popłacz albo jak obierasz cebulę, to ci wtedy woda popłynie dla higieny… Będziesz miała ładne oczy.

– Czasami łzy są prawdziwe.

– Te prawdziwe nie chcą płynąć, tylko pieką żywym ogniem. Człowiek się dusi, rozpada na kawałki, a płakać nie może… Miłość nie boli. Tylko durnie i egoiści uważają inaczej. Miłość jest dobra, nie niszczy człowieka, tylko go ratuje. Wiem, co mówię!

Nigdy więcej babcia nie wracała do tamtych wspomnień. Zanim odeszła, jeszcze zdążyła wziąć na ręce moją córkę, choć nie była przy jej narodzinach.

– Będę się modliła, żeby wszystko było w porządku. Tam na górze tak zarządzili, że ja za nią odcierpiałam, co się należało.

Uśmiechnęła się i dodała:

– Życie to jest chrzan i powidła. Wymieszane są paskudne i niestrawne, ale osobno smakują wybornie. Zjadłam cały chrzan przeznaczony dla tej małej, więc jej już będzie tylko słodko. Przyrzekam, ci Marianko, że tego dopilnuję!

Czytaj także:
„Po rozwodzie nie chciałem się z nikim wiązać. Zbyt późno zrozumiałem, że dobrze jest mieć przy sobie kogoś bliskiego”
„Nie ufam mężczyznom i ich komplementom. Nie wierzyłam, gdy przystojny prawnik mnie podrywał”
„Moja córka nie chce wyjść za mąż. Czy ona na głowę upadła? Kobieta musi mieć faceta, by na nią robił”

Redakcja poleca

REKLAMA