„Nie ufam mężczyznom i ich komplementom. Nie wierzyłam, gdy przystojny prawnik mnie podrywał”

Kobieta niepewna siebie fot. Adobe Stock, morrowlight
Jakim cudem młody mężczyzna, atrakcyjny, i do tego prawnik, zwrócił uwagę na taką kobietę jak ja? Nudną ekonomistkę. No fakt, nie wiedział, czym się zajmuję, ale że jestem nudna, to miałam wypisane na twarzy, z nadwagą i klimakterium.
/ 29.06.2021 10:32
Kobieta niepewna siebie fot. Adobe Stock, morrowlight

Kobiety w moim wieku traktuje się jak istoty bezpłciowe. Czasem bywa to nawet przydatne, najczęściej jest strasznie przykre.

Dawniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym sama pójść do kawiarni. Bałabym się, że zostanę wzięta za poszukiwaczkę erotycznych przygód. Ale teraz nie musiałam się tego obawiać. Kobiety w moim wieku postrzega się już zwykle jak istoty bezpłciowe, co w pewnych okolicznościach, jak właśnie ta, bywa dość wygodne.

Kiedy więc zmęczona bieganiem po mieście, zapragnęłam chwilę odpocząć, bez wahania przekroczyłam próg lokalu o wdzięcznej nazwie „Słodki Kaprys”. Usiadłam przy oknie, zsunęłam pantofle i powoli sączyłam sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Nie byłam w najlepszym humorze. Całe przedpołudnie spędziłam w urzędzie skarbowym, gdzie zostałam wezwana na przesłuchanie. Miało ono na celu udowodnienie mi, że glazura, która od kilku miesięcy spoczywała na ścianie mojej łazienki, nie mogła kosztować tyle, ile widniało na fakturze.

Może i nie mogła, ale tyle zażądano ode mnie w sklepie, a ja, nieświadoma ewentualnych konsekwencji karno-skarbowych nie tylko glazurę kupiłam, ale na dodatek wystąpiłam o zwrot podatku VAT. Ostatecznie machnęłam ręką na podatek, bo miałam ważniejsze sprawy – śpieszyłam się do ginekologa. I tam dopiero zdenerwowałam się na dobre. Usłyszałam bowiem, że moja hormonalna terapia zastępcza trwa już zbyt długo, i czas zacząć finiszować. Wiedziałam oczywiście, że kiedyś to nastąpi, ale do licha, jeszcze nie teraz!

Ogrodnik? Świetnie, uwielbiam kwiaty!

Rozejrzałam się po kawiarnianej sali. Była prawie pusta, jedynie pod ścianą siedziała jakaś para zakochanych, a przy wejściu samotny mężczyzna w nieokreślonym wieku. Równie dobrze mógł być mocno zużytym trzydziestopięciolatkiem, jak i nieźle zakonserwowanym panem z pięćdziesiątką na karku. Podniósł wzrok i nasze spojrzenia się skrzyżowały.

Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie ponad stolikami, ale nie nachalnie, ot tak, jak podczas jazdy autobusem patrzy się na współpasażerów. Spojrzeniem bardziej znudzonym niż zainteresowanym. Dlatego zaskoczyło mnie, kiedy mężczyzna uśmiechnął się do mnie. Machinalnie odpowiedziałam uśmiechem, lecz zaraz odwróciłam wzrok. Wróciłam myślami do wizyty u lekarza. – Pani Elżbieto, trzeba pozwolić naturze działać – powiedział, kiedy próbowałam go przekonać, że do pełni szczęścia potrzebuję moich leków. Wiedziałam, co mnie bez nich czeka: uderzenia gorąca, rozkojarzenie, ciągła irytacja, no i nieograniczone tycie od samego patrzenia na jedzenie. Ostatecznie udało mi się przekonać doktora, aby, oprócz pobrania cytologii, przy czym się upierał, zapisał mi jeszcze jedną serię HTZ.

– Ale to ostatnia! – zastrzegł. Kiedy więc tamtego popołudnia popijałam sok pomarańczowy, byłam doskonale świadoma, gdzie się znajduję. I nie chodziło o kawiarnię „Słodki Kaprys”, lecz o ten moment w życiu, po którym światła powoli zaczynają przygasać… Nagle, zupełnie jak na zawołanie, zrobiło się ciemniej. Przez chwilę myślałam, że to łzy zasłoniły mi światło. Ale nie. Przy moim stoliku niespodziewanie wyrósł mężczyzna spod okna.

– Mam dziś urodziny – oznajmił. – Wszystkiego najlepszego – odparłam, bo tylko to mi przyszło do głowy.

– Wypije pani ze mną urodzinowy toast? – zapytał, uśmiechając się nieśmiało, a mnie normalnie zatkało. Obcy facet proponuje mi drinka? W innych okolicznościach na pewno bym go zbyła („Nie szukam przygód!”), ale dotarło do mnie, że to może być ostatnia taka propozycja w moim życiu. – Dlaczego nie? – odparłam więc błyskawicznie, jakbym się obawiała, że gość zaraz może zmienić zdanie.

Poczułam, że oblewa mnie fala gorąca

Miał na imię Mateusz i świętował samotnie …steósme urodziny. Które dokładnie, nie zrozumiałam, bo wymamrotał to dość niewyraźnie, a ja nie chciałam dopytywać. Piliśmy czerwone wino i rozmawialiśmy o życiu. Ale nie narzekaliśmy ani na kryzys, ani na bezrobocie, staraliśmy się też unikać drażliwych tematów typu polityka, gender czy polska piłka nożna.

Obojgu nam zależało na tym, żeby to popołudnie, które wkrótce przeszło w wieczór, było miłe. I rzeczywiście było. Już zapomniałam, że można tak beztrosko rozmawiać z mężczyzną.

Chwilami wydawało mi się nawet, że flirtujemy, choć nie dałabym sobie za to uciąć głowy, bo z nikim od wieków nie flirtowałam. Nie byłam więc pewna, czy tak to teraz wygląda… W każdym razie prawił mi mnóstwo komplementów. Kiedy pokazałam mu zdjęcie Zośki w komórce, zachwycił się, jaką mam piękną córkę.

– To moja wnuczka – zachichotałam.

– Niemożliwe! – zdziwił się. – To matką musiała pani zostać chyba jeszcze w podstawówce.

– Och, bez przesady – sapnęłam, czując jak krew, dotąd powoli i dostojnie przepływająca przez moje żyły, nagle zamienia się w rwący strumień. Wtedy zadzwonił mój telefon. Spojrzałam na ekran, ale że numer z nikim mi się nie kojarzył, odrzuciłam połączenie i podniosłam wzrok na Mateusza.

– Czemu świętuje pan urodziny w samotności? – chciałam wiedzieć.

– Nie jestem sam, tylko z panią – uściślił mój nowy znajomy. – Dlaczego nie z przyjaciółmi?

– Wie pani, pracuję od rana do wieczora, ciągle z tymi samymi ludźmi. Dlatego dziś postanowiłem trochę od nich odpocząć. I widzę, że to był bardzo dobry pomysł – popatrzył mi głęboko w oczy. Wyciągnęłam rękę po serwetkę, żeby zasłonić uśmiech, który nieproszony wypłynął na moje usta. On był szybszy – chwycił serwetkę i podał mi ją, muskając palcami moją dłoń.

Poczułam, że oblewa mnie fala gorąca. To nie mogło być klimakteryjne uderzenie, bo przecież wciąż brałam HTZ. A więc żar namiętności… „Umarłam i trafiłam do raju” – pomyślałam, rozglądając się dyskretnie, czy aby nikt nie zauważył, że cała drżę.

– Czym się pan zajmuje? – spytałam, niechętnie zstępując na ziemię.

– Jestem – przełknął wino – …nikiem.

– Ogrodnikiem? – ucieszyłam się. – Uwielbiam kwiaty! Zwłaszcza takie małe białe z różowym na brzeżku, zapomniałam, jak się nazywają.

– Jestem prawnikiem – powtórzył wyraźniej Mateusz, lekko rozbawiony. W tym momencie w mojej głowie zaświeciło się światełko ostrzegawcze. Ejże! Jakim cudem młody mężczyzna (przynajmniej z mojej perspektywy młody), atrakcyjny (z każdym kieliszkiem wina bardziej), i do tego prawnik, zwrócił uwagę na taką kobietę jak ja? Nudną ekonomistkę. No fakt, nie wiedział, czym się zajmuję, ale że jestem nudna, to miałam wypisane na twarzy, z nadwagą i klimakterium.

Jeśli to nie był sen, a nie był, co stwierdziłam dyskretnie szczypiąc się w udo, coś tu musiało śmierdzieć. „Bujać to my, ale nie nas” – mruknęłam do niego w myślach, a głośno oznajmiłam, że muszę już iść.

Facet natychmiast okropnie się zdenerwował:

– Ale dlaczego? Coś powiedziałem? – Och nie, po prostu jestem zmęczona (donżuanie z Koziej Wólki! – dodałam w myślach).

– Zapłacę za siebie – oznajmiłam z godnością.

– Nie ma mowy! – oburzył się on.

– Była pani moim gościem. Zgodziłam się, co mi tam. Niech ma prezent urodzinowy.

– Czy mogę prosić o numer pani telefonu? – spytał, gdy wstaliśmy od stolika.

– Nie rozdaję telefonów na prawo i lewo – mruknęłam, walcząc ze sobą. Zbladł, widać było, że sprawiłam mu przykrość. Może miał szczere intencje?

– To może… Proszę mi zapisać swój numer, ja do pana zadzwonię – zaproponowałam ugodowo.

– A może być wizytówka? – ucieszył się, a ja razem z nim; ale tylko na chwilę.

– Oj, nie, przepraszam, wizytówki zostawiłem w innym płaszczu – westchnął nieszczerze (a jakże!) i sięgnął po serwetkę, na której skreślił kilka cyfr.

W drodze do domu przemyślałam sprawę na spokojnie. Intuicja nie chciała zamilknąć i uparcie podpowiadała, że facet musiał być oszustem. Ewentualnie wariatem. A że od jednych i drugich lepiej trzymać się z daleka, po wyjściu z autobusu natychmiast wywaliłam serwetkę z numerem telefonu Mateusza do kosza na śmieci. Intuicja jednak zamilkła, więc się cofnęłam, ale akurat jakiś człowiek wrzucił do śmietnika torebkę z psim gówienkiem.

No więc ostatecznie zrezygnowałam

... z odzyskania szansy na jeszcze jedną randkę. Mleko się rozlało, zanim weszłam do mieszkania. Rzekomy prawnik okazał się złodziejem! Kiedy sięgałam do torebki po klucze, zorientowałam się, że nie ma w niej portfela. A trzymałam w nim nie tylko pieniądze, jakieś trzysta złotych, ale też dowód i kartę kredytową. Mogłam się tego spodziewać!

Oszust, wariat i na dodatek złodziej! Szlochając, obdzwoniłam wszystkie miejsca, gdzie mogłam uzyskać pomoc: bank, policję, infolinię ubezpieczeniową, z rozpędu wykręciłam nawet numer do telefonu zaufania dla ofiar przemocy. W końcu o czwartej nad ranem, zmęczona, spłakana i upokorzona, usnęłam.

„Dobrze zrobiłaś!” – powtarzały koleżanki

Chwilę później obudził mnie telefon. Otworzyłam oko i zerknęłam na zegarek. Siódma zero dwie. Kto, do licha, może telefonować o tej porze?!

– Dzień dobry, dzwonię z kliniki ginekologicznej – usłyszałam w słuchawce dziewczęcy głos, radosny jak śpiew skowronka na wiosnę. Próbowałam przedrzeć się przez mgłę, która okrywała moje wspomnienia z poprzedniego dnia. Kłótnia w urzędzie skarbowym, recepta na HTZ, randka z prawnikiem, który okazał się złodziejem…

– Z kliniki ginekologicznej? – wyszeptałam. – O mój Boże, mam raka! Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy taka okropna myśl, chyba mój półprzytomny umysł uznał, że jeśli było źle, to musi być jeszcze gorzej.

– Ależ skąd! – zaszczebiotało dziewczę. – Chodzi o pani portfel. Zostawiła go pani wczoraj w przychodni. Dzwoniłam potem, ale nikt nie odbierał. Nie wiem, czy odsłuchała pani wiadomość… Niby rozumiałam sens słów, ale ich znaczenie dotarło do mnie z pewnym opóźnieniem, właściwie dopiero po wypiciu mocnej kawy.

– Nie zostałam okradziona – powtórzyłam to kilkakrotnie, abym możliwie jak najdłużej nie musiała podejmować działań, jakie z tego wynikały. Czyli telefonu do banku i na policję oraz wizyty w klinice. Nie miałam na to siły. Na razie zamknęłam oczy i przywołałam obraz z poprzedniego wieczora. Uroczy prawnik, a może nie prawnik, ale uroczy.

Zaczęłam żałować, że wyrzuciłam jego numer telefonu. Co by mi szkodziło jeszcze raz się z nim spotkać. Tak pięknie prawił komplementy. I jaki był honorowy – zapłacił nie tylko za wino, ale nawet za mój soczek pomarańczowy.

– Dobrze zrobiłaś! – powtarzały zgodnie koleżanki, którym po przyjściu do pracy opowiedziałam, co mi się przydarzyło poprzedniego dnia.

– Na pewno nie miał szczerych intencji – pokiwała głową Tereska, nasza kasjerka.

– Przyzwoity mężczyzna nie podrywa w kawiarni nieznajomych kobiet.

– Zwłaszcza starszych – wtrąciła Lena. Miałam ochotę ją kopnąć w kostkę, nie zrobiłam tego tylko dlatego, że była w zaawansowanej ciąży.

– I jeszcze na dodatek prawnik! Wstydziłby się, naprawdę – skrzywiła się z obrzydzeniem pani Janeczka.

– A ja tam Elce zazdroszczę – odezwała się milcząca dotąd Henia. – Zawsze to miło usłyszeć kilka komplementów, nawet jeśli nie są do końca szczere. Uśmiechnęłam się i do Heni, i do myśli, która wykluła się w mojej głowie. Przecież to nieważne, kim naprawdę był mężczyzna, którego 20 lutego poznałam w kawiarni „Słodki Kaprys”. Prawnikiem czy ogrodnikiem. Donżuanem czy romantykiem tęskniącym za zwyczajną kobietą. Liczy się to, co po sobie zostawił: wiarę, że gdzieś jest ktoś, kto być może czeka na mój telefon.

Czytaj także:
„Nie szukałam miłości, panicznie bałam się dzieci. Wtedy w moim życiu pojawił się on i… jego córka”
„Matka wychowała mnie na swoją prywatną opiekunkę. Ja się nigdy nie liczyłam, zawsze musiało być po jej myśli”
„Kochałam dwa razy i dwa razy zostałam wdową. Dlaczego los musi zabierać mi wszystko, gdy jestem szczęśliwa?”

Redakcja poleca

REKLAMA