„Po stracie żony olśniło mnie, że moje życie poszło na zmarnowanie, a mogłem być kimś. Syn mi się nie udał, wnuk też nie”

mężczyzna, który popadł w depresję po stracie żony fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro
„Oczywiście jest jeszcze syn. Mirek. Pantoflarz i nieudacznik. W żadnej pracy nie umiał się utrzymać dłużej niż przez pół roku, żona mówi mu nawet, kiedy ma iść się wysikać. Co to za facet?”.
/ 31.10.2021 05:09
mężczyzna, który popadł w depresję po stracie żony fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro

Obudziłem się od razu przytomny i czujny. Już wiedziałem, że nie uda mi się ponownie zasnąć. Żeby nie rzucać się z boku na bok na łóżku, spuściłem stopy na zimną podłogę, wymacałem kapcie i poczłapałem do łazienki. Jak co dzień, zaraz po wstaniu, piekielnie bolały mnie stawy. Szczególnie kolana i w krzyżu. No cóż, 76 lat to już nie w kij dmuchał. Pół godziny później, o szóstej z minutami, z kubkiem melisy i pętkiem kiełbasy zasiadłem przed telewizorem. „Klan”. Maciek uczy się na prawo jazdy, Paweł mdleje przed wejściem na salę operacyjną. Rany, co za nuda. Za oknem wciąż było ciemno, wiatr szarpał gałęziami lichych drzewek rosnących przed blokiem, ulicą przejechała śmieciarka.

„Co to za życie?” – zapytałem sam siebie nad kubkiem wystygłych ziół. W telewizji leciał już program o tygrysach, mrówkach i szympansach. Nie mogłem ogarnąć, co jedne mają wspólnego z drugimi. I, szczerze mówiąc, guzik mnie to obchodziło.

Ech, wszystko wyglądało inaczej, kiedy żyła Halinka

Ona z pewnością nie pozwoliłaby mi marnować czasu przed telewizorem.

– Nie możesz spać? To zrób wreszcie porządek z tym radiem, bo mu się obluzował kabelek. Jeszcze wiosną obiecałeś go przylutować – wypomniałaby mi pewnie.

Żona jednak odeszła niecały rok temu. Powikłania po złamaniu panewki stawu biodrowego, i nie ma człowieka, z którym spędziłem przeszło czterdzieści lat. A jej ulubione radio nadal było zepsute…

Oczywiście jest jeszcze syn. Mirek. Pantoflarz i nieudacznik. W żadnej pracy nie umiał się utrzymać dłużej niż przez pół roku, żona mówi mu nawet, kiedy ma iść się wysikać. Co to za facet? Kiedyś, w jednej z nielicznych chwil szczerości, miał mi czelność powiedzieć, że to przeze mnie. Że od kiedy pamięta, wpędzałem go w kompleksy, za dużo wymagałem i nie doceniałem jego osiągnięć.

– Pamiętasz, jak w 5 klasie podstawówki zrobiłem dla ciebie z kory sanie Królowej Śniegu? – wypominał.

Nie pamiętałem. Jak można przechowywać w pamięci takie duperele?

– Przez kilka dni je wycinałem, potem gładziłem papierem ściernym, dorabiałem z zapałek płozy, malowałem farbkami… – jęczał.
– I co z tymi saniami? – zapytałem, bo, słowo daję, już chciałem mieć za sobą te łzawe wyrzuty.
– Wyśmiałeś mnie – rzucił. – Powiedziałeś, że chłopaki to bawią się w pancerniaków, lotników lub rycerzy, a nie jakieś dziewczyńskie królewny.

Niesamowite, że dorosły już facet, ojciec dwudziestoletniego chłopaka, pamięta takie bzdury! Cały mój rozpieszczony od małego synek. Owszem, kiedy przyszedł na świat na początku lat 70., nie miałem specjalnie czasu, żeby go niańczyć. Robiłem karierę. Halinka siedziała w domu i zajmowała się małym. Chyba normalny układ? Wtedy taki był model idealnej rodziny.

To teraz wszystko zostało postawione na głowie

Kobiety szaleją po tych… jak im tam… korporacjach, a faceci z maluszkami na placu zabaw. Kto to widział w moich czasach? Wtedy mężczyzna to był mężczyzna. Albo inżynier, albo lekarz lub choćby majster. Albo jak ja, prawa ręka dyrektora wielkiego zakładu. Jako szef Podstawowej Organizacji Partyjnej w naszej fabryce lamp oscyloskopowych miałem własny gabinet, sekretarkę i barek ze Słonecznym brzegiem i wodą Borjomi w środku. A teraz?

Lamp nie ma, są jakieś tandetne układy scalone, a zamiast silnej partii rządowej odbywają się w parlamencie kabarety.

Syn mi się nie udał, wnuk też marny

Ale nie o tym chciałem. Halinka. Ona zajmowała się Mirkiem. Na początku nawet narzekała, przewracało jej się w głowie. Że chce doktorat kończyć, że na uczelnię wraca. Jakoś udało mi się wytłumaczyć kobiecie, żeby wybiła sobie z głowy te fanaberie. Doktorat. Wielkie mi coś. Jakieś tam eksperymentalne leki badała. Pipetą i menzurką. A ja musiałem propagandę robić w zakładzie zatrudniającym pół tysiąca ludzi! I jeszcze pilnować, żeby plan był wyrobiony, a produkcja nie szła na lewo. To była prawdziwa praca! Przynajmniej wtedy.

Bo jak za tej całej nowej Polski takich jak ja kopnęli w dupy, to już nie. Popracowałem jeszcze kilka lat jako księgowy i, jak tylko się dało, przeskoczyłem na wcześniejszą emeryturę. Dla Halinki było już oczywiście za późno, żeby wracać na uniwersytet. A ja czułem się odtąd jak pół faceta. No ale przecież to nie moja wina, że mnie wykolegowano! Tyle tylko, że żona, choć moim oczkiem w głowie była, dzieciaka mi zmarnowała. Słaby wyrósł, chwiejny.

Kiedy i jemu urodził się syn, myślałem że chociaż wnuk we mnie pójdzie. Maciek zadziorny był, tłukł się na podwórku, nauczycielkom pyskował. No, fajny chłopak z niego był. Tyle że i z niego wyrosło ladaco. Szkołę rzucił, pracy nie ma, wszystko co umie, to kibicować temu naszemu klubowi piłkarskiemu. Nie powiem, i ja chętnie rzucę okiem na porządny futbol. Zwłaszcza że i tak nic lepszego do roboty teraz nie mam, jak posiedzieć przed telewizorem. Ale żeby aż tak? Te szaliki, te koszulki, te wygolone łby?

Nabite to takie, naładowane testosteronem, a jak przychodzi do mnie przelew z emeryturą, to zaraz staje w drzwiach z pokornym uśmiechem i pyta, czy dziadunio nie rzuci trochę kasy na piwo.

Co za czasy. Co za młodzież, cholera

Zamiast czerpać z wzorców czy choćby posłuchać, jak moje pokolenie ten kraj odbudowywało, to tylko czekają, aż z nieba spadnie. Albo z dziadkowej emerytury. No, wreszcie wiadomości. Poprawiłem się w fotelu. Może co ciekawego powiedzą? Kiedyś szybko się z takimi robiło porządek. A teraz? Cackają się, pajacują. Ruskie jakie są, takie są, ale po co było tak od razu z nimi zrywać? Matko boska, to przecież Piotrek! Coś o kolejnym zamachu, coś o polityce. O, ciekawe. Naukowcy z NASA przyjechali do Warszawy z serią wykładów. Ci Amerykanie to jednak potęga. Te wszystkie rakiety, bomby. Na ekranie młody reporter podszedł do najważniejszego z delegacji.

Na pasku na dole wyświetlił się podpis: „Szef zespołu pracującego nad napędem jonowym, dr Peter Mazurkiewitz”. Zamarłem z wrażenia. Dziennikarz zadał pytanie po angielsku. Tamten uśmiechnął się, poklepał chłopca po plecach i, tylko z lekkim akcentem, odpowiedział po polsku. Że cieszy się, że po 53 latach spędzonych za granicą znowu jest w ojczyźnie. Że bardzo mu się podoba, jak stary kraj się zmienia. I chętnie podzieli się ze studentami swoją wiedzą i doświadczeniem.

Na monitorze jeszcze przez chwilę gościła jego sylwetka. Szczupły, wysportowany, opalony. Twarz człowieka, który zna swoją wartość i niczego nikomu nie musi udowadniać. Potem kadr się zmienił i na ekranie pojawiła się jakaś słodka idiotka od prognozy pogody. Powolnym ruchem sięgnąłem po pilota i wyłączyłem odbiornik. Wygasły, poczerniały monitor pokazał moją pomarszczoną, obwisłą twarz. Czy to naprawdę ja? Czy ja tak wyglądam? Za mostkiem, w środku klatki piersiowej, poczułem dziwne łaskotanie, jakby poruszyło się tam jakieś małe, puszyste zwierzątko.

Peter Mazurkiewitz. Piotrek. Kiedyś znałem go dobrze

Przez pewien czas uważałem za przyjaciela. O rany. Ciężko wstałem z fotela, szczelniej owinąłem się szlafrokiem. Centralne na naszym osiedlu już niby pracowało, ale mnie i tak stale było zimno. A do tego nie mogłem się uspokoić. Trząsłem się ze zdenerwowania. Piotrek Mazurkiewicz. Diabła bym się prędzej spodziewał niż tego, że go jeszcze zobaczę. I to w telewizji!

Powlokłem się do kuchni, żeby zaparzyć świeżą porcję melisy. Czekając, aż się zagotuje woda, łyknąłem jeszcze tabletkę Kalms. Nie pomogło. W głowie zaczęły budzić się niewygodne wspomnienia. Trzęsło mnie tak, że wciągnąłem pod szlafrok stare spodnie od dresu – jeszcze z czasów, kiedy jeździliśmy z żoną na działkę – i sweter. Latały mi dłonie. Rozlałem wodę, kiedy zalewałem zioła, dobrze że siebie nie poparzyłem.

Piotr Mazurkiewicz. Tutaj, w Warszawie. Dobrze policzył, od roku 1968 minęły 53 lata. Tyle tylko, że wtedy był marzec, a teraz październik. Studiowaliśmy razem na politechnice. Na jednym roku, na tym samym wydziale. Jakoś tak wyszło, że polubiliśmy się od pierwszego dnia. On trochę niższy, szczuplejszy, ale bystrzacha. I ja – duży, silny jak tur, niezbyt błyszczący na studiach.

Już wtedy profesorowie mówili o Mazurkiewiczu, że daleko zajdzie. Trochę mnie to nawet wkurzało. Ale Piotrek miał w sobie coś takiego, że nie dawał nikomu poznać, że jest lepszy. Nie wywyższał się. Fajny chłopak, po prostu. Chodziliśmy razem na dziewuchy. Te z uniwersytetu uważały nas – z polibudy – za nierozgarniętych osiłków. Kiedy jednak Piotrek zaczynał tę swoją nawijkę – o marzeniach, żeby budować całkowicie polskie samoloty odrzutowe, a może i naszą rakietę, która poleci na orbitę Ziemi – słuchały jak zauroczone. Miał w sobie coś, skubany, co szybko zjednywało mu ludzi.

Ja, przecież też nie od macochy wzięty, tego daru nie miałem. Byłem w owych czasach przystojny i męski, ale po dwóch, trzech randkach, panny traciły mną zainteresowanie. Może to wtedy postanowiłem, że skoro nie mam charakteru amanta, to przynajmniej zostanę kimś. Tyle że postawiłem na niewłaściwego konia. Wtedy jednak tego nie wiedziałem. Zostałem aktywistą Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej.

– Też się zapisz – namawiałem Piotrka.

Patrzył na mnie wtedy jakoś tak dziwnie, jakby z niedowierzaniem.

– Zenek, po co ci to? – pytał. – Te marsze, przemowy, czerwone sztandary? Naprawdę w to wierzysz?

Tłumaczyłem, że wiara nie ma tu nic do rzeczy. Trzeba iść z duchem postępu i… z silniejszymi.

– Siła jest w tobie – odpowiedział. – Albo ją masz, albo nie. Jeśli tak, dasz sobie radę. Jeśli nie, łopoczące na wietrze sztandary ci nie pomogą.

 Co on mi tu będzie sugerował?

Że muszę się podpierać organizacją? Że niby brak mi wiary w siebie? To właśnie wtedy, chyba żeby mnie udobruchać, Mazurkiewicz mi się zwierzył. Nie wiedziałem wówczas, że tych parę zdań tak mocno zaważy na jego i moim życiu…

Upiłem łyk ziółek, oparzyłem się w podniebienie, wylałem resztę do zlewu. Jakoś mi niewygodnie było z tymi starymi wspomnieniami. Cholera, może i wtedy przesadziłem? Przez wszystkie późniejsze lata powtarzałem i sobie, i Halinie, że zrobiłem to, bo byłem młody, zapalczywy, a do tego owładnięty ideą. Ja w końcu uwierzyłem. Halina… milczała. Doskonale pamiętam tę swoją rozmowę z Piotrem. Była zima 1966, śniegu po kolana, drogowcy tradycyjnie zaskoczeni. Szliśmy z uczelni niemal wyludnioną ulicą, tylko pod delikatesami ludzie stali w kolejce po wędlinę na święta.

– Bo widzisz, tacy jak ja mogą liczyć wyłącznie na siebie – oznajmił w zamyśleniu.
– Co ty pitolisz? – obruszyłem się. – Masz kumpli, a do tego mieszkasz w kraju, który potrzebuje inżynierów!
– Wiem, wiem. Ale nie o to mi chodzi – westchnął.
– No to o co? Gadaj wreszcie jak człowiek.
– Ja jestem Żydem – oznajmił.
– Ty? – nie mogłem uwierzyć.

Piotr był blondynem o niebieskich oczach. Jaki on Żyd?

– Moi rodzice przeżyli wojnę tylko dlatego, że uciekli na Wschód. W Związku Radzieckim jako Polacy trafili do łagru, owszem. Ale przynajmniej nie do komory gazowej.

Pokiwałem głową ze współczuciem, zupełnie jak wtedy, gdy ktoś się przyzna, że trapi go nieuleczalna choroba. Ubity śnieg zalegający na chodniku skrzypiał pod naszymi nogami.

– Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz – wypalił w pewnym momencie Piotrek. – Że nigdy tego przeciwko mnie nie wykorzystasz.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Wykorzystać? Jak? Przecież Hitler już dawno pobity.

Półtora roku później łatwo złamałem dane Mazurkiewiczowi słowo. Historia nazwała tamten czas Wydarzeniami Marcowymi. Zaczęło się od jakiegoś odwołanego spektaklu „Dziadów” i rozpędzenia studentów w Warszawie. Potem już poszło. Z partii, milicji, a nawet SB i ZSMP zaczęli wylatywać „syjoniści”. Człowiek aż się nadziwić czasem nie mógł, że tylu ich pozostało. No i że wszyscy są reakcjonistami, rewizjonistami i wrogami PRL-u. Przyznam, że sam w to nie wierzyłem. Ale trzeba było udawać.

Bo żarty się skończyły i władza ludowa straciła cierpliwość. Najpierw wystarczyło słuchać i przytakiwać. Później wypadało już brać udział w bojówkach tzw. aktywu robotniczego. Byłem duży i silny, nadawałem się… Jeszcze później zaczęto jednak nas namawiać, żebyśmy – my młodzi, wierni partii – głębiej się zaangażowali.

– Ujawniajcie ukrytych syjonistów – słyszeliśmy. – To nie wstyd. Nie antysemityzm. Chodzi o bezpieczeństwo kraju. I… o waszą przyszłość. Dla lojalnych i sprawdzonych z pewnością nie zabraknie miejsca w aparacie władzy.

No to ujawniłem. Czy dzięki temu awansowałem?

Czy temu zawdzięczam, że przez kolejnych 20 lat byłem ważniakiem? Teraz to już nieistotne. Wiatr zmian powiał nagle z innej strony i ja też poleciałem. Kiedy robotnicy wywozili mnie w roku 1989 na taczkach z zakładu, bezwiednie przypomniałem sobie Piotrka, który wyjeżdżał z Dworca Gdańskiego w Warszawie jako bezpaństwowiec. Przez lata nic o nim nie słyszałem. Prawdę mówiąc, także o nim nie myślałem. A już z pewnością nie szukałem o nim żadnych informacji.

Aż tu masz. Jest. Amerykański naukowiec. Z NASA. Będzie uczył naszych studentów. Sam nie wiem jak, ale nogi same mnie poniosły do szafy. Wyjąłem świeżą bieliznę, białą koszulę i krawat. No i jeszcze garnitur. Trochę niemodny krój, nieco za mocna woń naftaliny. Ale garnitur to garnitur. Ile lat go nie nosiłem? Ostatni raz na pogrzebie Halinki. A jeszcze wcześniej? Na pewno w ubiegłym wieku.

Zawiązując pod grdyką misterny węzeł, zacząłem się zastanawiać – co ja u licha robię? Już wtedy znałem odpowiedź. Ale się jej bałem. Nie czułem nic. Ani żalu, ani złości, ani wstydu. Wiedziałem jedno, nie chcę już dłużej obrastać mchem i paprocią przed tym gadającym pudłem z obrazkami. Koniec. Czas wstać i coś zrobić. Nie byłem jeszcze aż taki znowu stary. Piotrek wyglądał, jakby dopiero dobiegał 60. A przecież to równolatek.

Omal zawału w tej auli nie dostałem

Skończyłem już z krawatem, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem nieogolony. No to od nowa – rozwiązywanie, marynarka na wieszak, koszula rozpięta. Zeskrobałem siwą szczecinę, oklepałem zapadnięte policzki wodą toaletową, na nowo wbiłem się w rynsztunek. Co dalej? Sięgnąłem po komórkę i – wspomagając się okularami – wybrałem numer wnuka.

– Co tam, dziadek? W porzo?
– Słuchaj Maciuś, ty jesteś biegły w tych internetach… – zagaiłem. – Ustal mi, gdzie mogę dzisiaj spotkać tych Amerykanów z NASA, co to przyjechali do Polski z wizytą.
– A na co ci to, dziadek?
– Nie twój interes. Potrzebne i już.
– Teraz nie mogę. Zajęty jestem.
– To zajmie ci tylko chwilkę. Mówili o nich w telewizji.
– Nie mam czasu na takie pierdoły!

Standardowa odpowiedź wnuka. Jeszcze wczoraj bym odpuścił. Jak zawsze. Po co się kłócić? Maciek i tak rzadko u mnie bywa. Tamtego dnia było jednak inaczej. Wstąpiła we mnie jakaś nowa siła. Wstąpiła? Nie, nosiłem ją w sobie od lat. Niektórzy, zdaje się, nazywają ją poczuciem winy.

– Nie masz czasu? Trudno. Poproszę sąsiadkę. Zapłacę jej z tego kieszonkowego, które co miesiąc daję tobie.

Piętnaście minut później szedłem już na przystanek. Uniwersytet jest od mojego osiedla o pół godziny drogi. Zdążyłem. Nie na sam wykład co prawda, ale Piotr nie opuścił jeszcze auli. Otaczał go wianuszek studentów, dziennikarzy, wykładowców. Aż mnie znów w kręgosłupie łupnęło, kiedy się do niego przepychałem. Sam nie wiem, jak mi się udało. Czy to nadal siła moich mięśni, czy może raczej ostra woń naftaliny?

Tak czy inaczej, stanąłem w końcu przed Piotrem. Spojrzał na mnie z uprzejmym uśmiechem. Już nie był ode mnie niższy. Trzymał się prosto. Po latach oglądania „Klanu” i „M jak miłość” moja figura oklapła, zwiotczała, zaciążyła ku ziemi. Chyba mnie nie poznał…

– Przepraszam – powiedziałem.

Zbyt cicho w panującym wokół harmidrze. A do tego głos mi się ze wzruszenia załamał. Uniósł brwi ku górze w niemym pytaniu, nachylił się nieco. Czekał. Zaczerpnąłem więc tchu i wypaliłem na całą salę:

– Przepraszam, Piotrze, że 53 lata temu okazałem się takim skur****! Proszę, wybacz mi.

Wszyscy wokół umilkli, Mazurkiewicz pobladł, jakiś dziennikarz upuścił mikrofon. A ja skłoniłem się sztywno (te przeklęte plecy), odwróciłem i pomaszerowałem do wyjścia. Tym razem nie musiałem się już przeciskać. Dwa tygodnie później robiłem sobie śniadanie, kiedy przy drzwiach rozległ się dzwonek. Zaskoczony poszedłem otworzyć. W progu stał listonosz.

– Proszę pokwitować – burknął, wręczając mi telegram pocztowy.

Szybko strzeliłem parafkę i zamknąłem za listonoszem drzwi. Dopiero wtedy spojrzałem na blankiet. Widniały na nim trzy słowa: „Wybaczam Ci, Przyjacielu”. Zapiekły mnie oczy. Cholera, może jednak nie zmarnowałem życia?

Czytaj także:
Zamiast spadku po ojcu, dostałam jego długi. Wszystko przez jego głupotę
Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy
To, że jestem wdową, nie znaczy że umarłam za życia

Redakcja poleca

REKLAMA