„Po śmierci męża wychodziłam z domu tylko po chleb. Nie miałam na nic siły, ale los sam zesłał mi motywację do życia”

Załamana starsza kobieta fot. Adobe Stock, carballo
„Kiedy umarł mój mąż, zostałam zupełnie sama. Nie mieliśmy dzieci, rodzice dawno nie żyli, ja byłam jedynaczką, a jedyna siostra męża od lat mieszkała z rodziną za granicą. Przyjaciółek też nie miałam, to mąż był moim najlepszym przyjacielem".
/ 02.09.2022 16:30
Załamana starsza kobieta fot. Adobe Stock, carballo

Spędzałam więc czas samotnie, chodziłam po mieszkaniu i wyglądałam to jednym oknem, to drugim. Włączałam telewizor i oglądałam kolejne seriale. W końcu doszło do tego, że wychodziłam z domu tylko wtedy, gdy zabrakło mi chleba, mleka czy jakichś innych zakupów. No i jeszcze do biblioteki, bo zawsze uwielbiałam dużo czytać.

Nigdy nie przepadałam za jesienią

Zawsze kojarzyła mi się ze smutkiem i końcem czegoś nieokreślonego. Jeszcze w młodości, kiedy mąż zachwycał się pięknem kolorowych, opadających liści, mnie robiło się przykro na ich widok. A już te jesienne, deszczowe szarugi… To było dla mnie coś strasznego.

W tym roku pogoda chyba uwzięła się na mnie. Od początku września padało i padało bez ustanku. Przez kilka dni w ogóle nie wychodziłam z domu, ale w końcu stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia. Lodówka świeciła pustkami, skończył się makaron, nawet cukier. Chciał nie chciał, musiałam iść do sklepu.

Kiedy tylko wyszłam przed furtkę, zobaczyłam mokrą i drżącą kupkę nieszczęścia. Patrzyła na mnie czarnymi, okrągłymi ślepkami i usiłowała wcisnąć się głębiej pod krzak jaśminu.

– Nie bój się malutki, nie bój – nachyliłam się nad psiakiem.

Trochę się bałam, że mnie ugryzie, jednak on tylko polizał moją dłoń.

– Chodź, schowam cię przed deszczem – wzięłam go na ręce i zaniosłam na ganek, gdzie rozłożyłam koc.

Piesek zwinął się w kłębek. Wyglądał słodko, jak mała kuleczka.

– Śpij sobie tu, kochany, nie możesz tak moknąć. Kupię ci parówki – obiecywałam zmokniętemu psiakowi, chociaż wcale nie wiedziałam, czy jeszcze tu będzie, kiedy wrócę.

Był. Spał zwinięty, w tym samym miejscu, w którym go zostawiłam. Na mój widok jednak natychmiast poderwał łebek i podbiegł się przywitać. Zaprosiłam go więc do kuchni, nakarmiłam parówkami i napoiłam wodą. Kiedy maleństwo jadło, zorientowałam się, że mój gość jest suczką.

– Chyba powinnaś wracać do domu – powiedziałam z żalem, otwierając drzwi, jednak psinka wcale nie miała ochoty wychodzić. Patrzyła na mnie z takim smutkiem w oczach, że nie miałam sumienia jej wygonić. – Dobrze, zostań malutka, jutro się zastanowimy. Może się zgubiłaś.

Wywiesiłam w okolicy kartki z ogłoszeniem

Suczka polizała mnie po ręce i z zadowoleniem ułożyła się na kocu, który przyniosłam z ganku. Na dworze nie przestawał padać deszcz, ale ja ze zdumieniem stwierdziłam, że kiedy obok mnie leży żywa istota, nie czuję się już tak strasznie samotna. Następnego dnia suczka spacerowała za mną krok w krok, nie odstępując mnie ani na chwilę.

– Chyba mnie polubiłaś, co malutka? – spytałam, głaszcząc ją.

W odpowiedzi lizała moje dłonie, jakby chciała pokazać, że mam rację.

– W sumie mogłabyś ze mną zostać… – przyszło mi nagle do głowy. – Ale może ktoś cię szuka…

Wieczorem wzięłam plik kartek i napisałam ogłoszenia, a następnego dnia rozwiesiłam je w okolicy.

– A co sąsiadka tak przyczepia? – usłyszałam nagle za plecami.

– Znalazłam pieska, suczkę właściwie. Może komuś zginęła…

– Albo ktoś ją wyrzucił.

– Co też pan mówi? – oburzyłam się. – Jakże tak można postąpić?

– Oj można, nawet sobie sąsiadka nie wyobraża, co ludzie wyprawiają – pokręciła głową.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak można wyrzucić takie sympatyczne i miłe stworzenie. Czekałyśmy z sunią na jakiś odzew. Jeden dzień, drugi, trzeci… Nikt się nie zgłosił. W końcu stwierdziłam, że pewnie nikt nie przyjdzie ani nie zadzwoni. Może rzeczywiście została wyrzucona i właściciel jej nie chce.

– Pewnie u mnie zostaniesz – powiedziałam jej, a ona patrzyła mi w oczy, jakby rozumiała.

Tego samego dnia poszłam do sklepu i kupiłam mojej suni nowe miski, specjalne jedzenie, piękną obrożę i kolorową smycz. Deszcz nieco się uspokoił, nieśmiało wyglądało nawet słońce. Świat od razu pojaśniał, więc poszłyśmy z sunią do weterynarza.

– Pan weterynarz sprawdzi czy jesteś zdrowa – paplałam po drodze. – Może potrzebujesz jakichś tabletek na robaki, witamin albo czegoś innego. Ja się na tym zupełnie nie znam, więc musimy poradzić się fachowca.

U weterynarza była długa kolejka

Czekałyśmy cierpliwie, a ja przez cały czas bałam się, że ktoś rozpozna w mojej przyjaciółce swoją podopieczną i mi ją zabierze. Gdyby tak się stało, byłoby mi bardzo przykro. Zdążyłam się do niej przywiązać, nie chciałam znów zostać sama. Nikt nie zwrócił jednak na nas uwagi, każdy z czekających w kolejce zainteresowany był własnym pupilem. Pan weterynarz obejrzał dokładnie moją sunię.

– Znalazłam ją przy furtce mojego ogródka – wyjaśniłam. – Była zmoknięta i zmarznięta, więc ją przygarnęłam. Chciałabym jednak wiedzieć, czy nic jej nie dolega, czy jest zdrowa. A może pan doktor wie, czyja jest, zna pan przecież różne pieski… – powiedziałam na koniec, mając nadzieję, że odpowie przecząco.

– Nigdy jej nie widziałem. Raczej nie jest z naszej okolicy, pewnie ktoś się jej pozbył, bo… – zawiesił głos.

– Bo? – powtórzyłam za nim.

Widzi pani, ta suczka jest w ciąży. Dla niektórych to spory kłopot.

Patrzyłam na młodego weterynarza coraz bardziej zdziwiona.

– W ciąży? I dlatego ktoś ją wyrzucił? – spytałam naiwnie.

– Nie wiem, czy dlatego. Ludzie z różnych powodów pozbywają się swoich zwierząt. Ona jest szczenna, ale oprócz tego jest zdrowa i młoda. Powinna mieć piękne szczeniaki. 

W moim sercu panowała dziwna radość. Chyba po raz pierwszy od śmierci męża… Nie martwiłam się ewentualnymi problemami. Myślałam tylko o malutkich pieskach.

– Zostaniesz ze mną – powtarzałam swojej suni. – Będziesz miała dzieciaczki, cieszysz się? Nie dam chyba rady zatrzymać wszystkich, ale nie będziemy się tym na razie przejmować. Teraz trzeba wymyślić ci imię.

Nazwałam swoją sunię Sonia. Chyba jej się podobało, bo reagowała od pierwszego zawołania, radośnie merdała puchatym ogonkiem i lizała mnie po rękach. Zrobiłam jej wygodne legowisko w kuchni. Jesień była brzydka, a noce coraz zimniejsze, więc nie mogłam jej wyrzucić na ganek. Zresztą uwielbiałam spędzać wieczory w jej towarzystwie, od razu było mi raźniej, weselej.

Miałam ochotę zatrzymać wszystkie

W dzień, jeśli nie padał deszcz, Sonia biegała po ogrodzie. Czasem wychodziłyśmy na spacer, a co jakiś czas chodziłyśmy na kontrolę do weterynarza. Kupiłam swojej pupilce witaminy, które polecił doktor, dobrze ją karmiłam, kąpałam, czesałam.

– Pięknie wygląda – powtarzał podczas wizyt weterynarz. – Bardzo pani o nią dba, pani Krystyno.

Pewnego ranka zastałam w legowisku obok Soni cztery malutkie, piszczące kluseczki. Śliczne!

– Ojej! – pisnęłam jak dziecko.

Przysiadłam na podłodze i przyglądałam się, jak szczeniaki przytulają się do Soni i usiłują ssać mleko.

– Moja kochana, jesteś już matką. Ogromnie się cieszę – powiedziałam.

Szczeniaczki rosły i rozrabiały, zupełnie jak podrastające dzieci. Ciągnęły za uszy Sonię i siebie nawzajem, turlały się po chodniku, który rozłożyłam w kuchni. Oprócz tego oczywiście sikały po kątach, ale w ogóle mnie to nie złościło. Ścierałam plamy, szczęśliwa, że mam się kim opiekować i o kogo troszczyć… Znowu czułam się potrzebna. Moja Sonia jakby raptem spoważniała. Leżała w swoim legowisku i spokojnie obserwowała dokazujące maluchy.

– Pani Krystyno – powiedział któregoś dnia weterynarz. – Mam chętnego na jednego pieska Soni.

Tak mnie zaskoczył, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Życie nabrało barw

– Panie Arturze – zaczęłam powoli, – ja chyba nie chcę się z nimi rozstawać…

– Zamierza pani zatrzymać je wszystkie? – spytał zdziwiony.

– Przynajmniej na razie. One jeszcze są malutkie, potrzebują mamy.

– To tylko pieski, pani Krysiu – spojrzał na mnie jak na małe dziecko. – Trzeba im znaleźć domy, dopóki są małe. Później będą z tym trudności, niech mi pani wierzy.

– Zastanowię się – obiecałam.

Po dwóch dniach zadzwoniłam do Pana Artura z pytaniem, czy oferta jest jeszcze aktualna. Doszłam do wniosku, że miał rację, przecież po pewnym czasie moje szczeniaki urosną i zamienią się w dorosłe psy. Nie mogłam zakładać hodowli.

– Aktualna – roześmiał się młody weterynarz. – I wie pani co, w zasadzie mój brat też wziąłby jednego, gdyby nie miała pani nic przeciwko.

Pewnie, że nie miałam. Trzeciego pieska oddałam sąsiadowi. Znałam pana Franciszka od lat, wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem i można mu powierzyć zwierzę. Tym sposobem zostałam tylko z Sonią i małym Szarikiem. Może banalnie go nazwałam, ale nie potrafiłam się oprzeć.

Ich już nikomu nie oddam. Pan Artur namówił mnie także na sterylizację Soni. Miałam co do tego opory, ale po kilku rozmowach przyznałam mu rację. Za dwa dni idę ze swoją pupilką na zabieg.

Czytaj także:
„Gdy tylko zobaczyłam tę cizię, wiedziałam, że chce ukraść mi męża. Postanowiłam, że będę o niego walczyć jak lwica”
„Wysłałam syna na działkę, żeby mieć chwilę spokoju. Nie sądziłam, że wraz z bandą smarkaczy puszczą nasz domek z dymem"
„Nie chciałem, by córka cierpiała po stracie przyjaciela, więc musiałem ją okłamać. Zamiast pomóc, wyszedłem na potwora”

Redakcja poleca

REKLAMA