Moja świętej pamięci babcia miała przeczucia. Pamiętam, jak kiedyś w chłodny ranek stanęła w drzwiach chałupy, kilka razy odetchnęła głęboko i powiedziała do mnie:
– Mówię ci Basiu, dziś czeka nas ciężki dzień. Jeden pijak nas nawiedzi… I za nic nie będzie chciał sobie pójść, a twój tata cały dzień w polu. No trudno, będziemy musiały same sobie jakoś poradzić.
Na wsi pijaków nie brakło, ale na ogół wystarczyło nie zaproponować im herbaty, żeby uniesieni resztką poczucia honoru szli dalej. Pijak, którego nie można się pozbyć – taka wieść brzmiała ciekawie.
– On nie będzie stąd – ciągnęła babcia, jednak te szczegóły już nie były przeznaczone dla mnie, tylko dla mojej mamy, która nie wierzyła w przeczucia teściowej.
Mama pochodziła z dalekiej wsi, w której przeczucia mieli tylko chorzy na głowę.
– Pamiętaj, jak zaczniesz mieć przeczucia, zawiozę cię do szpitala – mówiła, a mnie aż mnie w sercu ściskało.
Bo przeczucia babci się sprawdzały.
Wtedy faktycznie przyszedł pijak w wojskowej czapce i nie chciał odejść. Opowiadał, że kiedyś niedaleko stąd, w Wołnach Holmerach, stacjonował jego garnizon, i on przychodził do naszej chałupy, do jakiejś pięknej kobiety. Poprawiłyśmy go, że tu jest inna wieś, a poza tym nazwę tamtej wsi też pomylił. To była ciekawa historia, ale chciałam tu opowiedzieć o czymś innym. Mianowicie o tym, że całe moje życie walczyłam z przeczuciami.
Nawet gdy wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i życie zaskoczyło mnie codziennymi trudami, wciąż te przeczucia przychodziły do mnie z porannym powietrzem, a ja je odganiałam. Jednak tamtego dnia nie chciały odejść...
Jak to jest, że bliscy nam powszednieją?
Od rana siąpił drobny kapuśniaczek. Mój chłop był zły, bo mieliśmy wszyscy zbierać kamienie z pola. Co roku je zbieraliśmy i co roku pojawiały się nowe, jakby je ziemia rodziła jesienią. Chciał potem rozrzucić nawóz, a tak wszystko czekało. Chodził po chałupie, szukając sobie jakiegoś zajęcia, a znajdując tylko dziury w całym. W powietrzu poczułam nadejście pięknej kobiety.
Wiedziałam, że zobaczę ją na wzgórzu przed naszym domem, że powoli do nas zejdzie, powie: „Poszłam na spacer i zgubiłam się”. Co gorsza, wiedziałam też, że mój mąż pokaże jej drogę i po tym, jak ją odprowadzi, nie będzie już taki sam. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to szybko zaciągnąć go do stodoły.
– Co ci, kobieto odbiło? – spytał, ale dał się pociągnąć na siano wyraźnie zadowolony. Niezdarnie ściągał ze mnie kolejne warstwy ubrań.
– Mnie nic, tylko ty, widzę, możesz sobie miejsca nie znaleźć.
– Często nie mogę sobie miejsca znaleźć...
Może to i byłby dobry początek dłuższej dyskusji, ale już nie dał rady gadać.
Kiedy po wszystkim powoli się ubieraliśmy, nagle pomyślałam, że mój mąż smakuje słońcem. Zawsze tak mi smakował, dlaczego o tym zapomniałam? W sumie nie byliśmy długo po ślubie, bo dopiero kilkanaście lat. Jak to jest, że bliscy ludzie sobie powszednieją? Gdyby mi jednak miał go ktoś teraz zabrać, walczyłabym jak lwica.
Kobieta pojawiła się na wzgórzu po obiedzie. Siedzieliśmy całą rodziną na oszklonej werandzie, na stole resztki jedzenia. A ona, jak w przeczuciu, piękna. W stalowej kurtce, błyszczących spodniach i koralach na szyi. Dzieciaki rozdziawiły gęby.
– Królewna – westchnęła najmłodsza córka.
– Żadna królewna – natychmiast wyprowadziłam ją z błędu.
Zerknęłam na męża. Wydawał się nie widzieć nadchodzącej kobiety. Widział ją jednak, bo kazał najstarszej córce sprzątnąć ze stołu. Powoli schodziła ze wzgórza. Miała szczęście, że wczoraj skosiliśmy trawę, bo dziś nie przedarłaby się przez mokrą gęstwinę.
– Jakie ma ładne włosy, to księżniczka – dla dzieciaków wszystko było jasne.
– Odżywka – burknęłam. – Też muszę kupić.
– Ona ma jasne włosy, mamo. I niebieskie oczy.
Tego akurat nie mogły wiedzieć z tej odległości. Gdy jednak podeszła bliżej, okazało się, że mają rację. Mąż otworzył drzwi werandy.
– Dzień dobry, poszłam na spacer i zgubiłam się – powiedziała po prostu.
Nie peszyło jej, że się zupełnie nie znamy i że weszła na naszą ziemię.
– Pani siada, przeczeka deszcz – mój mąż zrobił jej miejsce przy stole i zawołał średnią córkę. – Podaj herbatę i ciasto
– Nie trzeba.
– Trzeba, trzeba. Przemarzła pani.
Będę o niego walczyć jak lwica
Obdarzyła mojego męża wdzięcznym spojrzeniem. Spojrzała też przelotnie na mnie. Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy patrzyliśmy przed siebie. Nie wiem, czy tylko ja wiedziałam, że zaraz przestanie padać deszcz. Kobieta postawiła w rogu parasol, z którego krople deszczu spływały na kamienną posadzkę. Zdjęła kurtkę. Ubrana była w błyszczące rurki i bluzkę z jedwabiu. Kto się tak ubiera w dzień powszedni? Na spacer po polach?!
Wróciła córka z ciastem i herbatą. Nieznajoma nie słodziła. To dobrze; mój mąż nie lubił tych, co nie słodzą. Uważał, że mają kwaśną duszę. Nigdy nie wyjaśnił, co to konkretnie oznacza.
– A pani skąd? Letniczka?
– Jesienna letniczka.
Mąż pytał, ona odpowiadała. Ja o nic nie pytałam; już czułam delikatne porozumienie między nimi. Takie pierwotne porozumienie między ludźmi, którzy się sobie wzajemnie podobają i których nic nie powstrzyma.
„Będę walczyć jak lwica”… Łatwo powiedzieć! Jak tu walczyć z czymś tak pierwotnym jak pożądanie? Czy ona wie, że on pachnie słońcem? Czy ktoś to wie oprócz mnie? Już wcześniej mnie zdradzał? Chyba nie. Może to nie zabrzmi ładnie, ale nie bardzo miał z kim. W naszej wsi nie było żadnej pięknej Jagny, za którą uganialiby się faceci. Wszystkie byłyśmy do siebie podobne: grube zimą, umięśnione latem. Ładne do kościoła, zwyczajne w domu.
Ja niby miałam dar. Nikt jednak o nim nie wiedział. Zresztą moje sąsiadki też może potrafiły coś tam przeczuć. A ta tutaj, błękitnooka, w obcisłych spodniach, w wysokich botkach – księżniczka gotowa oddać się rolnikowi… Powoli oblizała palce po cieście, które rano zrobiłam. Mogłam była dosypać do jej kawałka soli albo pieprzu.
Deszcz przestał padać.
– Będę się zbierać... Jak dojść do Wołn Holmera? – spytała.
– Raczej Hołn Wolmera.
Droga była prosta, ale mój mąż od razu się poderwał. Uprzedziłam go:
– Ja panią odprowadzę.
Wstałam szybko od stołu. Założyłam pantofle, zupełnie nie na deszcz. Mąż spojrzał na mnie zaskoczony. Kobieta też. To coś, co było między nimi, prysnęło. Zbyt było ulotne i delikatne. Mąż westchnął, ona jeszcze raz posłała mu błękitne spojrzenie. Już nie miało znaczenia. Zdjęłam pantofle, zamieniłam je na kalosze. Nie trzeba było już walczyć.
– Będę za godzinę – powiedziałam, zakładając chustkę na głowę.
Nie padało, ale krople wciąż leciały z drzew, a ja nie chciałam iść pod parasolem tej pseudoksiężniczki. Ruszyłyśmy drogą na Hołny. Na początku błotnistą, potem szutrową, w końcu asfaltową. Domów było tu niewiele. Wszyscy mieli po kilkanaście hektarów ziemi. Dookoła brązowe pola, przetykane wciąż zielonymi łąkami, po których biegały konie. Gdzieniegdzie pasły się krowy. Ostatnie ich dni na świeżym powietrzu. Dni były coraz zimniejsze, trawa coraz mniej smaczna.
Rzadko milczę, bo jestem straszną gadułą, ale o czym tu gadać z kobietą, która chciała uwieść ci męża? Poza tym mściwie kontemplowałam jej coraz bardziej ubłocone kozaki. Wieś to jest wieś.
– Jak się pani tu żyje? – spytała.
Równie dobrze mogła spytać się o pogodę.
– Dobrze. A pani w mieście?
– A może ja też jestem ze wsi?
– To jak się pani żyje, tam gdzie pani żyje?
Chciałam ją odprowadzić do kapliczki przy rozwidleniu dróg (jedna szła na Hołny, a druga do ciemnego lasu), po czym kopnąć ją w tyłek i pomachać jej na pożegnanie.
Zaczęłyśmy rozmawiać o rodzinie
– Dobrze... Nie, bardzo niedobrze.
Chyba jej nie kopnę, choć zasłużyła.
– Właśnie odeszłam od męża. Przyjechałam tutaj wszystko ułożyć sobie w głowie.
– Dlaczego właśnie tu?
– Bo to tutaj… jak to powiedzieć... to tutaj się poczęłam. To znaczy… w Wołnach, nie, Hołnach. Ciągle się mylę. Dziwna nazwa.
Zatrzymałam się. Ona tego nie zauważyła i chwilę szła sama. Odwróciła się zaskoczona.
– Jak to możliwe? – spytałam.
– Moi rodzice kiedyś tu przyjechali, gdy było między nimi bardzo źle i już nawet myśleli o rozwodzie. I nie dość, że się nie rozeszli, to jeszcze… poczęłam się ja.
– Czy twój ojciec… – po takim zwierzeniu trzeba przejść na ty. – Czy on pił?
– Taaak. Skąd wiesz?
– Tak ze dwadzieścia parę lat temu do naszego domu przyszedł pijak. Przepraszam, że tak mówię, no ale… Więc przyszedł ten facet i powiedział, że kiedyś tu mieszkała kobieta, którą on kochał. Teraz ma żonę i czuje, że jej nie kocha. Tak mówił mojej mamie i mojej babci, bo tata akurat był w polu. Babcia stwierdziła stanowczo, że pomylił chaty, a może nawet wsie, bo go sobie zupełnie nie przypomina. Ale on za nic nie chciał wyjść. Na sto procent, że to tu, choć on też nie pamięta mojej babci. A moja babcia w tej chałupie mieszkała od urodzenia. W dodatku miała czterech synów, żadnej córki. I tak gadali dobrą godzinę. Wreszcie on, że ma dowód.
– List.
– Tak – spojrzałam na nią zaciekawiona.
– Tak, list. Powiedział, że on tu kiedyś w izbie z oknami na wschód schował w podłodze list miłosny. Poszliśmy razem, a potem my patrzyłyśmy, jak odrywa deski z podłogi. Już chciałyśmy wezwać pomoc, jak znalazł ten list… I dopiero wtedy sobie poszedł.
– Co na to twoja babcia?
– Babcia? Babcia od razu miała rozwiązanie zagadki. I to w dodatku takie, z którym zgodziła się moja mama, a rzadko były zgodne. Dla mojej babci było jasne, że jak człowiek jest w tarapatach, to zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie, choćby zupełnie niemożliwe.
Kobieta uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Patrzyła zamyślona na drogę.
– Tata, jak wrócił z pola, wyśmiał obie – ciągnęłam. – Wyjaśnił, że przecież deski z naszej podłogi pochodzą z okolicznej chałupy, która częściowo się spaliła. List był w brązowej kopercie (rzeczywiście był), więc nie zauważyli go, przenosząc deski, i tyle.
Uśmiechnęła się ponownie.
– Co na to babcia?
– Pochwaliła tatę, że jest taki mądry… Ciągle o nią pytasz. Dlaczego moja babcia tak cię ciekawi?
Spojrzała na mnie uważnie.
– Babcia już nie żyje?
Potwierdziłam.
– Mój ojciec też nie, więc chyba już nie trzeba utrzymywać tajemnicy.
Znów się zatrzymałam, a ona znów tego nie zauważyła. Szła wzdłuż przyciętych wierzb z pożółkłymi liśćmi. Była do nich podobna: niby piękna, ale gdzieś skaleczona, zgięta.
– O jakiej tajemnicy mówisz?
Westchnęła głośno. Zauważyła, że stoję.
– Naprawdę uwierzyłaś, że list przyszedł z deskami z innej chałupy?
– Tak.
– A jeśli nie przyszedł?
– Tu nie mieszkała żadna kobieta… Oprócz mojej babci.
– To teraz masz odpowiedź.
Babcia była także kobietą
Chwilę mi zajęło opanowanie gniewu. Szedł od ramion do głowy gorącą, czerwoną falą.
– Czyli co, twój tata przychodził do mojej babci? Ona była już wtedy mężatką! Słuchaj… Pojawiasz się i robisz zamieszanie. Jakim prawem?!
– Przepraszam – dotknęła dłonią ust, jakby chciała cofnąć poprzednie słowa, jednak ich się jednak nie dało już cofnąć. – Naprawdę nie chciałam…
Moja babcia zawsze była dla mnie babcią. Oburzyłam się na przypuszczenie, że mogła być... namiętną kobietą, w której zakochał się żołnierz z garnizonu. I że mógł do niej przychodzić, jak dziadek jechał sprzedawać konie.
– I co, zobaczył, że się zestarzała i wrócił do twojej mamy?! – drążyłam zła.
– Jednak nie. Pomylił chaty. List był pod deskami, które wam przynieśli – odparła szybko.
– A co było w tym liście? – spytałam.
Ruszyłam, a ona za mną. Wierzby się skończyły i szłyśmy wzdłuż rozkopanego kartofliska naszych sąsiadów.
– On myślał, że to była największa miłość jego życia, że mama się do niej nie umywa. A jak tu przyszedł i przeczytał ten list, to zdał sobie sprawę, że więcej sobie wymyślił, niż zdarzyło się naprawdę. Trochę jak w Don Kichocie, jeśli kojarzysz.
Akurat kojarzyłam. Don Kichot wciąż wzdychał do pięknej Dulcynei, bo rycerz musiał posiadać panią swojego serca. W rzeczywistości była wieśniaczką, która stała się znana z…solenia wieprzowiny.
– Moja mama zawsze była zazdrosna o tę kobietę – księżniczka wzięła głęboki oddech. – Jak przeczytała list, tylko się uśmiała. Przyjechali potem tu razem, chodzili po polach i na nowo się w sobie zakochali. Ja teraz wynajęłam pokój niedaleko garnizonu, ale gospodyni nie pamięta moich rodziców, więc pewnie poczęłam się w innym domu.
Nagle dotarło do mnie, że ona wcale nie przyjechała tu zauroczyć mojego męża. Nie interesowała jej też moja babcia i jej domniemany romans. Szukała SWOJEJ utraconej miłości… Widoczne to było gołym okiem. Mama miała rację, przeczucia mącą w głowie.
– Życzę ci, żebyś odnalazła to, czego szukasz. Do garnizonu masz stąd dziesięć minut. Prosto tą asfaltową drogą.
– Dziękuję.
Zatrzymałyśmy się równocześnie. Dałam jej kuksańca.
– To za Dulcyneę. Nie piękniejemy na starość, ale bez przesady.
– To taka mała zemsta za pijaka, mój ojciec nie pił. Ale wiesz chyba, że może było jeszcze inaczej… Pamięć czasem sobie z nas żartuje – uśmiechnęła się i uścisnęła mnie mocno.
Poczułam się dziwnie lekka. Rodzinne tajemnice gdzieś nas tam gniotą. Jedna mi właśnie odpadła.
– Dalej pójdę sama – powiedziała i odeszła szybkim krokiem.
Przeczucie czy nie, ale byłam pewna, że odnajdzie to, czego szuka. Jeśli przyjechała na kraniec Polski, to przecież nie na darmo.
Czytaj także:
„Byłam pewna, że mężowi odbiło na starość i zdradza mnie z jakąś młodą siksą. To co odkryłam, przeszło moje oczekiwania”
„26 lat temu moja siostra zniknęła bez śladu. Ludzie w mieście natychmiast zaczęli gadać, że maczał w tym palce jej mąż”
„Szwagierka to rozkapryszona egoistka. Matka nieba by jej przychyliła, a ona nawet nie odwiedzi biedaczki w szpitalu”