Mam prawie 60 lat. Odkąd zmarł mąż, zostałam zupełnie sama, bo nie doczekaliśmy się dzieci. Andrzej był silnym, postawnym mężczyzną, więc myślałam, że dożyjemy razem późnej starości. Niestety, miał rozległy zawał i lekarze nie zdołali go uratować. Gdy dotarłam do szpitala, już nie żył. Nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać.
Czy rozpaczam z tego powodu? Czuję się skrzywdzona? Już nie. Pogodziłam się z rzeczywistością. Wytłumaczyłam sobie, że widać los tak chciał. Zresztą na co dzień nie czuję się aż tak bardzo samotna. Ciągle jeszcze pracuję, działam społecznie, mam sprawdzoną grupę przyjaciół, z którymi spędzam miło czas. Ale gdy zbliża się Boże Narodzenie, samotność zaczyna mi doskwierać jak w żadne inne dni. Uświadamiam sobie wtedy, jak bardzo brakuje mi Andrzeja…
Czułam się samotna i opuszczona jak nigdy
Najgorsze były pierwsze święta bez niego. W Wigilię nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wcześniej zasiadaliśmy we dwójkę do stołu, odświętnie ubrani i zajadaliśmy się tradycyjnymi potrawami, które on przygotował. Tak, tak, on, bo ja w przeciwieństwie do niego miałam dwie lewe ręce do gotowania. W kuchni przez całe nasze małżeństwo rządził Andrzej. Nawet nie wiecie, jakiego pysznego karpia potrafił zrobić, na pięć sposobów! Jakie wspaniałe pierogi z kapustą i grzybami. Barszczyk czerwony z uszkami. Zupę grzybową. Śledzie. Makówki…
A wtedy? Nie pomyślałam nawet o tym, żeby coś kupić do jedzenia. Patrzyłam na nienakryty stół, puste krzesło, na którym zawsze siadał, a po policzkach płynęły łzy wielkie jak grochy. Czułam, że jeśli natychmiast nie wyjdę z domu, to umrę z bólu i rozpaczy. Pojechałam na cmentarz, na zmianę płakałam i wyzywałam męża. Klęłam nad jego grobem jak szewc, nie bacząc na to, gdzie jestem. Byłam na niego taka wściekła, że mnie zostawił, że przez niego tak teraz cierpię. Gdy się już wykrzyczałam, wsiadłam do tramwaju i postanowiłam krążyć od pętli do pętli, bo nie byłam w stanie wrócić do pustego mieszkania.
Miałam nadzieję, że dzięki temu się uspokoję, jakoś przetrwam te trudne godziny. Ale na niewiele to się zdało. Do tramwaju wciąż wsiadali nowi ludzie. Rozradowani, obładowani prezentami, uśmiechnięci… Gdy na nich patrzyłam, czułam coraz większą złość i żal. Zazdrościłam im, że są szczęśliwi, że za chwilę spotkają się z bliskimi. Ja nie miałam na to żadnych szans. Gdy tramwaj dojechał do pętli i ostatni pasażerowie wysiedli, zrobiło mi się tak smutno, że znowu się rozpłakałam. I wtedy podszedł do mnie motorniczy. Młody chłopak.
– Przepraszam, czy pani źle się czuje? Może jest pani chora? Trzeba zadzwonić po karetkę? – zapytał z troską w głosie.
– Nie… Nie trzeba… Wszystko w porządku… Po prostu czuję się bardzo samotna i opuszczona – wychlipałam.
Ten gest naprawdę dodał mi otuchy
Pobiegł do przodu wagonu i po chwili wrócił. W ręku trzymał opłatek.
– Życzę pani wszystkiego najlepszego. Oby następne święta były dla pani radośniejsze, oby pani nie płakała – uśmiechnął się.
Zaskoczona, ale i wzruszona ułamałam kawałeczek opłatka… Możecie mi wierzyć lub nie, ale ten jego gest dodał mi otuchy, pozwolił przetrwać te pierwsze samotne święta. Zawsze będę pamiętać o tym, co dla mnie wtedy zrobił ten obcy mężczyzna. Żałuję tylko, że nie zapytałam wówczas, jak ma na imię. Potem kilka razy jeździłam tą linią, mając nadzieję, że go spotkam. Ale nigdy mi się to nie udało…
Życzenia młodego motorniczego spełniły się dopiero po trzech latach. To chyba wtedy ostatecznie pogodziłam się ze śmiercią męża, zakończyłam żałobę i wróciłam do normalnego życia. Postanowiłam wtedy, że urządzę sobie uroczyste święta tylko dla siebie. Wcześniej nie miałam na to najmniejszej ochoty. Uważałam, że skoro jestem sama, to nie ma sensu się męczyć, starać. Bo i po co? Dla kogo? Dla siebie? Przecież to bzdura! Teraz było inaczej.
Uznałam, że zasługuję na prawdziwe Boże Narodzenie. Że będę się dobrze bawić mimo przeciwności losu. Posprzątałam mieszkanie, ubrałam choinkę, zrobiłam porządne zakupy, zafundowałam sobie prezent i zabrałam się za gotowanie.
Jestem pewna, że śmiał się ze mnie do rozpuku
Choć bardzo się starałam, to była totalna porażka, bo – jak wspomniałam wcześniej – mam dwie lewe ręce do gotowania. Pierogi mi się rozkleiły, od karpia odpadła panierka, śmietana w zupie grzybowej się zważyła… Inne panie domu pewnie by sobie włosy z głowy z tego powodu rwały, ale ja byłam z siebie bardzo dumna. Cieszyłam się, że udało mi się wyrwać z otchłani rozpaczy.
Następnego dnia pojechałam na cmentarz do męża. Ale tym razem już nie wyklinałam, nie płakałam. Zapaliłam mu świeczkę i opowiedziałam o tym, co nawyczyniałam w kuchni. I wiecie co? Zrobiło mi się o niebo lżej i weselej. Nie jestem specjalnie wierząca, ale założę się, że słyszał. I śmiał się ze mnie do rozpuku. Na koniec obiecałam mu więc, że do następnego Bożego Narodzenia trochę podciągnę się w gotowaniu. Nie jestem pewna, ale chyba roześmiał się jeszcze głośniej.
Od tamtego pierwszego udanego choć samotnego Bożego Narodzenia minęło już kilka lat. Teraz jest mi już łatwiej. Owszem, gdy słyszę płynące zewsząd kolędy, widzę tych wszystkich ludzi robiących świąteczne zakupy, znów robi mi się trochę smutno. Zazdroszczę im, że spotkają się z bliskimi, że będą się cieszyć swoim towarzystwem, oglądać prezenty. Ale szybko odpędzam te złe myśli. Nie zamierzam się nad sobą użalać. Trzeba brać rzeczywistość na klatę i przeć do przodu.
Czytaj także:
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”
„Po śmierci męża wychodziłam z domu tylko po chleb. Nie miałam na nic siły, ale los sam zesłał mi motywację do życia”