„Po śmierci męża ani razu nie poszłam na grób. Całymi dniami spałam i płakałam. Dzieciom kłamałam, że sobie radzę"

Po śmierci męża nie mogłam się pozbierać fot. Adobe Stock, fizkes
Kolejne miesiące mijały, a ja popadałam w coraz większy marazm. Nic mi się nie chciało, na niczym mi nie zależało. Dom przypominał obraz nędzy i rozpaczy – bałagan, kurz, brudne podłogi i zlew pełen nieumytych naczyń z pleśniejącymi resztkami.
/ 13.08.2021 12:06
Po śmierci męża nie mogłam się pozbierać fot. Adobe Stock, fizkes

Uprzątnęłam liście z grobu i postawiłam znicz. Kupiłam największy, jaki mieli na straganie, bo dawno tu nie byłam i miałam poczucie winy. Chciałam, żeby palił się możliwie jak najdłużej. Zapatrzyłam się na płytę nagrobną – całe życie mojego męża ujęte w wyrytym na kamieniu napisie: imię, nazwisko, dwie daty. Tylko tyle…

Pamiętam, kiedy go poznałam, jakby to było wczoraj

Uczyłam się zaocznie w liceum. W drugiej klasie dołączył do nas nowy chłopak, wysoki blondyn, który od początku intensywnie się we mnie wpatrywał. Nie wiedziałam, jak zareagować, peszyło mnie jego zachowanie, więc nie robiłam nic. Uparcie go ignorowałam przez cały wrzesień i październik.

Możliwe, że na tym nasza przygoda by się skończyła, gdyby nie paskudna jesienna aura. To był listopad w najgorszym wydaniu, żadna tam złota polska jesień, tylko depresyjna szaruga. Stałam w drzwiach szkoły, zastanawiając się, czy chce mi się śpieszyć, czy wolę przeczekać deszcz i pojechać następnym pociągiem.

– Nie idziesz? Spóźnisz się na pociąg – pogonił mnie Zbyszek, który znienacka pojawił się obok.

– Nienawidzę moknąć, w ogóle nie znoszę jesieni – odpowiedziałam, nadąsana jak mała dziewczynka.

– Chodź ze mną, odprowadzę cię na dworzec – zaproponował z uśmiechem, następnie rozłożył nade mną duży, męski parasol i dodał: – Od dziś żadna jesień nie będzie ci straszna.

I tak się zaczęło: od odprowadzania na stację

Potem były randki, pierwsze pocałunki, ślub, narodziny dzieci. Czas mijał nie wiedzieć kiedy. Czterdzieści dwa lata spędziliśmy razem jako zgodne, kochające się małżeństwo. Doceniałam to. Dobrze wiem, że było mi dane szczęście, o którym wiele kobiet może jedynie pomarzyć. To mój mąż skutecznie chronił mnie przed jesienną melancholią.

Wiedział, że wraz z końcem lata znowu popadnę w gorszy nastrój. Okrywał mnie wtedy kocem, zakładał na moje zmarznięte stopy ciepłe skarpety i parzył gorącą herbatę, imbirowo-goździkową. Patrzył na mnie ciepło, z uśmiechem, i mówił przekornie:

– A ja tam lubię jesień. Gdyby nie deszcz, nadal byś mnie ignorowała.

Raz nawet zabrał mnie na wycieczkę do Hiszpanii, żebym się wygrzała w południowym słońcu. Zamiast kupić samochód, na który oszczędzaliśmy, taką sprawił mi niespodziankę. Jak mogłabym go nie kochać....

Po śmierci Zbyszka życie straciło dla mnie sens 

A teraz boję się choćby zahaczyć myślą o wspólne wspomnienia, bo natychmiast oczy wypełniają mi się łzami. Zbiera ich się pod powiekami coraz więcej i więcej, aż wreszcie zaczynają spływać po policzkach, ale to nie gasi bólu, który czuję. Kleszcze żalu ściskają mnie od środka i mam wrażenie, że moje biedne serce zaraz pęknie z rozpaczy.

Nie umiem uciec przed tęsknotą. Jedyne, co mogę zrobić, to wejść pod kołdrę i udawać, że mnie nie ma. Czasem chciałabym zniknąć naprawdę... Wszystko, co uważałam za pewnik w moim życiu, straciło sens w przeciągu jednego tygodnia. Zbyszek nigdy nie chorował, nigdy na nic się nie skarżył; był silnym mężczyzną, moją opoką.

Tamtego dnia sięgnął po gazetę, pocałował mnie i powiedział:

– Dziękuję, to był wyśmienity obiad, uwielbiam twoje pierogi.

Zajęta zmywaniem, coś wymruczałam w odpowiedzi, a on poszedł do pokoju, by zasiąść w swoim ulubionym fotelu, na małą lekturę i drzemkę. Gdybym wiedziała, że to będzie nasza ostatnia rozmowa… To co? Co bym zrobiła, co bym powiedziała? Na śmierć ukochanej osoby nie można się przygotować. Zawsze przychodzi nie w porę. Dwie godziny później, zdziwiona, że Zbyszek nadal drzemie, zajrzałam do niego. Późniejsze wydarzenia pamiętam jak przez mgłę…

Mój mąż dostał rozległego zawału serca. Przeszedł operację, ale już się nie obudził

Zmarł. Na pogrzebie słyszałam słowa pociechy, że przynajmniej długo nie chorował, nie cierpiał, ale nie potrafiłam znaleźć w nich ukojenia. Przez pierwsze pół roku byłam w takim szoku i otępieniu, że z ledwością wykonywałam podstawowe czynności, takie jak ubieranie się, mycie czy jedzenie. W moim przypadku czas nie leczył ran.

Kolejne dni, tygodnie, miesiące mijały, a ja popadałam w coraz większy marazm. Nic mi się nie chciało, na niczym mi nie zależało. Przestałam dbać o dom i o siebie. A im mniej się starałam, tym mniej miałam siły na cokolwiek. Wyprawa do sklepu urastała do rangi lotu w kosmos.

Wychodziłam jedynie wtedy, gdy już naprawdę lodówka świeciła pustakami i skończyły się wszystkie chińskie zupki. Dom przypominał obraz nędzy i rozpaczy – bałagan, kurz, brudne podłogi i zlew pełen nieumytych naczyń z pleśniejącymi resztkami. A pośród tego ja – w starym, wyciągniętym, poplamionym dresie Zbyszka.

Kiedy dzwoniły dzieci, udawałam, że wszystko jest w porządku, że owszem tęsknię za ich ojcem, ale jakoś się trzymam. Cieszyłam się, że jedno mieszka za granicą, a drugie w odległym mieście, bo wcale nie życzyłam sobie ich wizyt. Od razu by się wydało, że kompletnie sobie nie radzę. Może innym wdowom pomagają regularne wizyty na cmentarzu, dbanie o grób, ale nie mnie. Ja chciałam Zbyszka żywego, nie w ziemi!

Widok jego grobu był dla mnie nie do zniesienia

Wolałam spać. Bardzo dużo spałam, bo tylko wtedy zapominałam, że Zbyszka już nie ma. A czasem mi się przyśnił... Wszystko się wydało, kiedy z niezapowiedzianą wizytą wpadła moja kuzynka Bożena. Na dźwięk dzwonka z ledwością podniosłam się kanapy, na której zwykłam zalegać całymi dniami, gapiąc się w telewizor albo śpiąc. Utorowałam sobie drogę wśród poniewierających się po podłodze śmieci – głównie pustych opakowań po jedzeniu – i poszłam odprawić natręta.

Okazało się, że tego gościa nie pozbędę się tak łatwo. Pierwszą reakcją Bożeny na mój widok było szybkie pytanie:

– Źle się czujesz, wpadłam nie w porę?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo jej bystre spojrzenie ogarnęło panujący bałagan. O nic więcej już nie pytała, po prostu weszła i wzięła się za sprzątanie. Potem zrobiła zakupy, ugotowała obiad i przypilnowała, żebym go zjadła. Byłam tak odrętwiała, że jej obecność nie robiła na mnie wrażenia.

Nie potrafiłam docenić ani jej troski, ani taktu. Za to jedno zdanie wywołało potok łez.

Po rozwodzie miałam tak samo – powiedziała. – Żyć mi się odechciało. Ale nie martw się, to minie, jeszcze będzie dobrze, zobaczysz.

– Co zobaczę? – warknęłam. – Daj mi spokój! Niczego nie chcę oglądać bez Zbyszka! I nic już nigdy nie będzie dobrze! Nigdy!

Po czym wybuchłam rozpaczliwym płaczem. Każdy kolejny dzień to walka o powrót do normalności Kuzynka niemal siłą zaciągnęła mnie do psychiatry, który zdiagnozował u mnie depresję. Po tej rozmowie zrozumiałam, że jeśli nie chcę umrzeć – a okazało się, że jednak nie chcę, bo i Zbyszek by tego nie chciał – muszę wziąć się w garść.

Od tamtego dnia każda chwila jest bitwą

Na moją codzienność składają się wizyty u psychologa, leki i strach, że wystarczy chwila nieuwagi, a znowu pogrążę się w beznadziei. Bywa, że nawet oddychanie zdaje się czynnością ponad siły, ale nie poddaje się. Najwięcej trudu kosztowało mnie odwiedzenie cmentarza. Dziś jestem tu po raz pierwszy od pogrzebu. Bożenka, mój anioł opatrzności, mówi, że będzie lepiej. Mam nadzieję, że się nie myli. 

Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA