„Po śmierci kochanki straciłem wszystko. Jej chciwe rodzeństwo puściło mnie w skarpetkach”

zdradzony mąż fot. iStock, shironosov
„Wszystko tam było czarno na białym, ale ja nie mogłem uwierzyć, że oni mi to zrobili. Przecież wiedzieli, ile pieniędzy i pracy zainwestowałem w ten dom. Że on był nasz wspólny”.
/ 28.06.2023 21:30
zdradzony mąż fot. iStock, shironosov

Jak mogłem być taki niemądry? Wszystkie oszczędności zainwestowałem w dom Zosi i teraz jestem bezdomny. Nie mam pojęcia, gdzie się podzieję, gdy rodzina Zosi wyrzuci mnie na bruk.

Działkę i dom po rodzicach na wsi sprzedałem. Mieszkanie w Dęblinie po rozwodzie oddałem żonie. Dom Zosi częściowo wykończyłem własnymi rękami. Zainwestowałem w niego wszystkie swoje pieniądze. Rodzeństwo Zosi dobrze o tym wie, ale nie mają żadnych skrupułów.

Wiem, że to moja wina. Ale Zosia był młodsza ode mnie o dziesięć lat, tryskała zdrowiem i energią. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w najbliższym czasie może jej zabraknąć… Nawet nam nie przyszło do głowy, żeby zrobić ze mnie współwłaściciela domu. Albo spisać testament.

Wychowałem się na wsi. Mama dostała posadę dyrektorki wiejskiej podstawówki i służbowy domek. W latach dziewięćdziesiątych rodzice wykupili ten domek i małą działkę. Ja już wtedy mieszkałem w Dęblinie z Eweliną. Poznaliśmy się na studniówce. Ona przyszła z moim kolegą, ale wyszliśmy razem. Wzięliśmy ślub zaraz po tym, jak skończyłem służbę wojskową. Ja dostałem pracę w warsztacie samochodowym, Ewelina w przedszkolu. Wynajmowaliśmy małą kawalerkę.

Gdy Ewelina zaszła w ciążę, moi rodzice uznali, że muszą nam pomóc. Sprzedali sad po dziadkach i za te pieniądze kupiliśmy dwupokojowe mieszkanie w nowym bloku. Nasze małżeństwo skończyło się po trzech latach, choć tak naprawdę rozpadło się dużo wcześniej. Pierwszej ciąży Ewelina nie donosiła. Próbowaliśmy jeszcze kilka razy, ale lekarz po czwartym poronieniu postawił sprawę jasno:

– Pani Ewelino, nie ma szans, żeby pani donosiła ciążę. Bardzo mi przykro.

Zapewniałem żonę, że to nic nie zmienia, że ją kocham i że razem sobie poradzimy. Ale nie udało się. Ewelina miała depresję, zamknęła się w sobie, nie chciała mojej pomocy.

Bardzo mnie wspierała po śmierci mamy

Po rozwodzie mieszkanie zostawiłem Ewelinie. Wróciłem do rodziców. Mama już wtedy chorowała – miała cukrzycę, traciła wzrok, potrzebowała dializ. Przez najbliższe lata cały mój czas pochłaniała opieka nad nią. Nie myślałem o kolejnym związku.
Mama niknęła w oczach, a tata razem z nią. Widziałem, jak cierpi, bo nie może jej pomóc. A kiedy mama odeszła, zupełnie zamknął się w sobie.

Zosię poznałem jeszcze przed śmiercią mamy. Była pielęgniarką w szpitalu, do którego woziłem mamę, ale przez parę lat nie zwracałem na nią uwagi. Widziałem ją na pogrzebie. Zdziwiłem się, ale nie podszedłem podziękować. Nie miałem wtedy siły z nikim rozmawiać.

Pozbieranie się zajęło mi prawie rok. Wiedziałem, że tata też cierpi, ale nie umiałem mu pomóc. Porozmawialiśmy szczerze dopiero w Nowy Rok. Popłakaliśmy sobie razem. Kilka miesięcy później tata stracił przytomność, a ja znalazłem go na podłodze w kuchni. W szpitalu, gdy czekałem na wynik jego badań, spotkałem Zosię. Poznała mnie. Przysiadła koło mnie i długo rozmawialiśmy.

Okazało się, że tata ma zaawansowaną białaczkę. Nie wiem, jak bym dał sobie radę, gdyby nie Zosia. Przychodziła do taty i do mnie zapytać, jak leci. Pod koniec, gdy siedziałem już przy tacie każdej nocy, zaglądała do mnie, ilekroć miała dyżur. Bardzo się polubiliśmy. Naprawdę mnie wspierała. Ale wtedy to uczucie nie mogło jeszcze się przerodzić w nic poważniejszego. Byłem w żałobie po mamie, lada chwila miałem stracić ojca. Nie umiałem myśleć o niczym innym. Zosia na pogrzeb taty też przyszła. Podeszła do mnie po uroczystości.

– Rozumiem, co czujesz. Też nie mam już rodziców. Co z tego, że jesteśmy dorośli. Sierota to sierota – powiedziała.

Zaczęliśmy się spotykać. Długo jako przyjaciele. Rozmawialiśmy. Początkowo uważałem, że Zosi jest łatwiej, bo ma rodzeństwo. A ja byłem sam jak palec. Szybko zrozumiałem, że nie mam racji.

– Każde z nas dostało od rodziców jeszcze za ich życia kawałek ziemi wart tyle samo. Ale kiedy odeszli, moje rodzeństwo uznało, że ponieważ nie mam dzieci, to powinnam się zrzec spadku po rodzicach. Jakby udawali, że nie wiedzą, że przez ostatnich dziesięć lat to ja opiekowałam się rodzicami. I że ciągle nie zbudowałam własnego domu, więc nie mam się gdzie podziać – opowiadała mi. – Zgodziłam się. Dla świętego spokoju. Ale nie zrzekłam się zachowku – potrzebowałam go, żeby chociaż zacząć budowę. Rodzeństwo i tak się obraziło.

Dowiedziałem się, że Zosia od ponad roku wynajmuje pokój u sąsiadów. I powoli, odkładając grosz za groszem, buduje swój dom. Rok później zostaliśmy parą. Po prostu któregoś dnia, gdy Zosia przyjechała do mnie, zapytałem, czy chce zostać na noc. Zgodziła się, bez żadnych ceregieli. Pocałowałem ją. Poszliśmy razem pod prysznic, a potem do łóżka. Ponieważ znaliśmy się już tak długo, to było bardzo naturalne. Po prostu kolejny krok.

Jak to nasza kolej na robienie świąt?

Przez trzy lata mieszkaliśmy razem u mnie i budowaliśmy dom Zosi. Mojego nawet nie remontowałem. Plan był taki, że jak tylko da się zamieszkać u Zosi, przeniesiemy się do niej. Działkę po moich rodzicach sprzedamy szkole – gmina zabiegała o nią od lat, planowała w tym miejscu zbudować szkolne boisko. Za uzyskane w ten sposób pieniądze wykończymy dom.

Zabrało na to trochę więcej czasu, niż planowaliśmy. Ale w końcu, siedem lat temu, parter domu był gotowy do zamieszkania. Wprowadziliśmy się jesienią. Posprzątałem mój dom, zabrałem trochę pamiątek po rodzicach. I w końcu sprzedałem działkę gminie. Zaczęliśmy wykańczać piętro, ale na razie mieliśmy tylko jeden pokój połączony z kuchnią i małą łazienkę. W grudniu rodzeństwo Zosi uznało, że to jej kolej na zorganizowanie świąt.

– Jak to twoja kolej? – próbowałem buntować Zosię. – A kiedy była ich? Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek byli na świętach u Eli albo Janusza.

– No tak, ale w końcu może jest już pora, żebyśmy znowu byli w święta razem? Zobaczysz, będzie dobrze – przekonywała mnie. – Wszyscy obiecali, że coś przyniosą.

Kiedy żyła mama Zosi, święta oczywiście zawsze organizowała sama. Pani Janina świetnie gotowała. Zawsze wracałem z ich domu najedzony grubo ponad normę. Gdy zaczęła chorować, pomagała Zosia. Rodzeństwo i ich rodziny zawsze lubiły wpadać nie tylko na święta i uroczystości, ale także na niedzielne obiadki. Kiedy mama już nie wstawała z łóżka, wizyty ustały. Mamą zajmowali się Zosia i tata. Potem mama zmarła i Zosia została z tatą sama. Rodzeństwo wpadało tylko, jak miało interes.

– Hej, gdzieś tu był taki piękny wazon po babci. Wezmę go, będzie pasował do naszego salonu – oznajmiała na przykład Ela.

Albo Janusz wpadał zabrać kosiarkę. Wigilię Zosia spędzała z tatą. Ela, Janusz – z teściami. Ponieważ Zosia pracowała, do taty musiała zatrudnić opiekunkę. Pomimo obietnic ani brat, ani siostra nigdy się nie dołożyli do jej wynagrodzenia. Zawsze mieli wymówki. Remont domu, komunia dziecka, wymiana samochodu. Zosi nie było stać nawet na wczasy na Mazurach – rodzina co roku jeździła na zagraniczne wakacje.

Odkąd Zosia zgodziła się urządzać święta u siebie, przez kilka lat wyglądały tak samo. Zosia szykowała w zasadzie wszystko. Jej siostra przynosiła salaterkę z sałatką jarzynową, bratowa – mały półmisek śledzi. Ich dzieci, coraz większe, pochłaniały zaś takie ilości jedzenia, że co roku trzeba było ulepić co najmniej 200 pierogów i upiec kilka ciast.

Zosia pytała, czy ma ich przeprosić

Wykańczanie domu Zosi skończyliśmy trzy lata temu. Sami malowaliśmy ściany, kładliśmy tapety. W sklepach handlujących starociami znalazłem kilka fantastycznych mebli. Odrestaurowałem je samodzielnie. I kiedy przyszła kolejna Wigilia, doszliśmy do wniosku, że musimy odpocząć. Jako pierwsza temat poruszyła Zosia.

– Wojtek, mam dość. Wyjedźmy gdzieś, nie mam siły organizować świąt. Moja rodzina musi to zrozumieć. A jak nie – to trudno. Ale ja nie dam rady.

Zgodziłem się z nią. I zacząłem kuć żelazo, póki gorące. Szybko znalazłem pensjonat w Zakopanem i zarezerwowałem nocleg. Miałem nadzieję, że jak powiem Zosi, że rezerwacji nie da się już odwołać i przepadnie nam zaliczka, to się nie wycofa z tego pomysłu. Niestety, rodzina przypuściła kontratak. Padały mocne słowa: zdrada, rodzina, lojalność, obowiązek. Zosia zniosła te awantury z godnością. Tym razem nie uległa. Byłem z niej naprawdę dumny. Wyjechaliśmy.

Po powrocie okazało się, że rodzeństwo Zosi się do niej nie odzywa. Widziałem, że jest jej przykro. Ale kiedy pytała mnie, czy powinna ich przeprosić, twardo mówiłem, że nie ma mowy.

– Zosiu, to nie twoja wina. Starałaś się, jak mogłaś, miałaś prawo w końcu powiedzieć „dość”.

Przez dłuższy czas mieliśmy rodzinę Zosi z głowy. Fajnie nam się żyło. Latem jeździliśmy nad morze, na święta do Zakopanego. Niestety, któregoś razu w drodze powrotnej mieliśmy wypadek. Samochód poszedł do kasacji. Ja miałem strzaskany kręgosłup i prawą nogę. Poszedłem na rentę. Musieliśmy zacząć oszczędzać, ale jakoś sobie radziliśmy.

Kolejny raz dała im się wykorzystać

Rodzeństwo przypomniało sobie o Zosi rok temu. Ciężko zachorowała jej bratowa Ania. Okazało się, że szpitalne znajomości Zosi są niezwykle przydatne. Oraz jej pomoc.

– Możesz przyjechać posiedzieć z Anią? Proszę, nie chcę, żeby była sama, a ja mam wywiadówkę w szkole Kamila – błagał Janusz.

Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że Janusz był widziany tego popołudnia na basenie.

– Zosia, znowu dajesz się im wykorzystywać. Ty zajmujesz się bratową, a Janusz sobą. Przecież to chore – przekonywałem.

– Wojtek, ale przecież to rodzina. Ania jest poważnie chora. Nie mogę się od nich odwrócić – ona wiedziała swoje.

Zosia ofiarnie opiekowała się bratową kilka miesięcy. A kiedy Ania wyszła ze szpitala – Janusz powiedział, że i on i żona muszą odpocząć.

– Lecimy na dwa tygodnie na Dominikanę, Ania potrzebuje słońca. Zajmiesz się chłopcami, OK? – to nawet nie była prośba. tylko stwierdzenia.

Zosia oczywiście się zgodziła

Gdy wiosną Zosia zachorowała. Zaraziła się czymś od pacjentki ze szpitala. Czuła się dobrze, ale oboje zostaliśmy zamknięci w domu. Zosia zadzwoniła do brata.

– Janusz, zrób nam zakupy, proszę. Zostawisz przy bramie, potem Wojtek przyniesie – poprosiła.

– Zosia, no wiesz, ja mam dzieci. A Ania jest ciągle osłabiona, nie mogę ryzykować.

Zdesperowana Zosia zadzwoniła do siostry, choć nie rozmawiała z nią od dawna. Także Ela odmówiła. Też zasłaniała się rodziną. I astmąW rezultacie zakupy robili nam koleżanka Zosi ze szpitala i mój kumpel ze szkoły. W maju po chorobie Zosi nie było już śladu. Latem pojechaliśmy na wakacje. Wszystko jakoś się układało.

– Wiesz, bardzo mnie bolą plecy. Chyba po powrocie muszę iść na rehabilitację – oznajmiła pod koniec urlopu Zosia.

Ortopeda wysłał ją najpierw na prześwietlenie kręgosłupa.

– Pani Zosiu, ja tu nic nie widzę. Podejrzewam, że te bóle to jednak nie od kręgosłupa – zasugerował. – Musi pani zrobić dalsze badania.

Takiego wyniku żadne z nas się nie spodziewało. To nie był wynik – to był wyrok. Ostatnie stadium raka trzustki. Z przerzutami do wątroby, płuc i mózgu.

Nawet nie zapytali, czy w czymś pomóc

W szpitalu Zosia spędziła zaledwie kilka tygodni. Wiedziała, że odchodzi. Prosiła, żebym zadzwonił do Eli i Janusza. Ale oboje byli bardzo zajęci. Ciągle nie mieli czasu, żeby ją odwiedzić. Trzy dni przed odejściem Zosi puściły mi nerwy i zwyzywałem Janusza.

– Powinieneś się cieszyć, że po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiła, i tym, jak ją traktowałeś przez ostatnie lata, ona w ogóle chcę cię widzieć! A ty nie masz dla niej czasu? Naprawdę nie masz serca ani sumienia?

Awantura nie pomogła – Janusz i tak nie przyjechał. Dzień później Zosia zapadła w śpiączkę. Trzymałem ją za rękę, aż odeszła, i jeszcze długo po. Nie umiałem uwierzyć, że jej nie ma.

– Boże, co ja ci zrobiłem, że zabierasz mi każdego, kogo kocham?! – złorzeczyłem Bogu, choć nawet nie byłem pewien, że w ogóle wierzę w jego istnienie.

Zosia została pochowana razem z rodzicami. Pieniędzy z ZUS-u starczyło na zaledwie połowę wydatków. Resztę dołożyłem z naszych oszczędności, które odkładaliśmy na podróż do Toskanii. Rodzeństwo nawet nie zapytało, czy w czymś mi pomóc. W sumie zdziwiłem się, że w ogóle przyszli na pogrzeb. Ela przyniosła różę, Janusz trzy goździki. Ich małżonków i dzieci nie było – musieli iść do pracy i do szkoły. Gdyby nie koleżanki Zosi i nasi znajomi, nad jej grobem stałbym zupełnie sam.

Przez kolejne miesiące żyłem w letargu. Wstawałem, szedłem do pracy, jechałem na cmentarz i wracałem do domu. W ogóle nie myślałem o pieniądzach. Nie miałem pojęcia, że Ela i Janusz już wszczęli sprawę spadkową. Uważałem, że dom Zosi jest nasz wspólny i żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy, żeby mi go odebrać.

Choć rzeczywiście nie miałem do niego żadnych formalnych praw – działka była Zosi i dom też był zapisany na nią. Ja nawet nie byłem stroną w postępowaniu spadkowym, więc nie zostałem powiadomiony, że sprawa została już załatwiona i dom oraz działka są własnością rodzeństwa Zosi. Akurat naprawiałem płot, gdy pod bramę zajechał Janusz.

– Cześć. Jak tam?

– No jakoś – odpowiedziałem cokolwiek, bo co mądrego można odpowiedzieć na takie pytanie.

– Bo widzisz, jest taka sprawa – Janusz nerwowo drapał się po głowie. – Musisz sobie poszukać mieszkania. Bo wiesz, ten dom nie jest twój. Był Zosi, a teraz jest w połowie mój, a w połowie Eli. O, zobacz, tu są papiery – Janusz wetknął mi do ręki szarą kopertę, coś tam mruknął, wskoczył do auta i odjechał.

Pierścionek należy do masy spadkowej!

Poszedłem z kopertą do domu. Usiadłem przy stole i wyjąłem papiery. Patrzyłem na nie przez kilka godzin. Wszystko tam było czarno na białym, ale ja nie mogłem uwierzyć, że oni mi to zrobili. Przecież wiedzieli, ile pieniędzy i pracy zainwestowałem w ten dom. Że on był nasz wspólny. Chciałem nawet zadzwonić do Eli i powiedzieć jej, że nie mogę się wyprowadzić, że tylko w tym domu czuję jeszcze obecność Zosi. Wykręciłem już nawet numer, ale przerwałem połączenie. Dotarło do mnie, że to nie ma sensu. Poszedłem do prawnika.

– Skoro zainwestował pan własne środki w budowę, to rodzeństwo pani Zofii będzie je panu musiało zwrócić – oznajmił. Zobaczyłem światełko w tunelu. – Ale oczywiście ma pan rachunki, faktury…?

Zamarłem. Jasne, że nie miałem. Wszystko szło na Zosię. Dostała w pracy kredyt mieszkaniowy z Funduszu Socjalnego, więc musiała udokumentować wszystkie wydatki. Zostałem z niczym. Zacząłem się pakować. Ubrania Zosi oddałem do Caritasu. Wiedziałem, że tego by chciała. Na pamiątkę zostawiłem sobie albumy ze zdjęciami i pierścionek, który zawsze miała na palcu. Nie miałem pojęcia, ile jest wart. Ale najwyraźniej dobrze wiedziała to Ela. Przyszła do mnie kilka tygodni temu.

– Ten pierścionek Zosia dostała od naszej babci. Tak naprawdę to należał się mnie, bo byłam najstarszą wnuczką. Ale Zośka zawsze była jej ulubienicą. Chciałabym go odzyskać. Przyniesiesz? – wyrecytowała na jednym oddechu.

Zalała mnie żółć. I uznałem, że trochę jej zepsuję krwi.

– Pierścionek należy do masy spadkowej, jutro zgłoszę to do sądu. Po prostu nie mogę ci go dać, to byłoby niezgodne z prawem – oznajmiłem.

Śpię na gołej podłodze na materacu

Ela trochę pokrzyczała, aż w końcu zabrała się jak niepyszna. Dwa dni później wróciła z bratem. Wezwali ciężarówkę. Kazali do niej wynieść wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Nawet szafę po moich rodzicach, bo nie miałem żadnych dowodów, że jest moja. Nie protestowałem. Stanąłem z boku i patrzyłem, jak w ciężarówce znika nasze łóżko, nasz stół, nasza ulubiona kanapa.

Nie wiem, co będzie dalej. Z mojej renty dałbym radę się utrzymać, gdybym został w tym domu, ale na pewno na wynajęcie mieszkania mi nie wystarczy. Do pracy nie pójdę – nie tylko mam zaświadczenie o niezdolności do pracy, ja naprawdę nie mogę robić nic, co umiem. Nie mogę za długo stać, siedzieć ani prowadzić samochodu. Mam ciągle kilku kumpli. Każdy mówi, że mogę pomieszkać u niego. Ale wiem, że to oferty na kilka tygodni. Co dalej? Nie mam pojęcia. Byłem w gminie zapytać o mieszkanie komunalne. Zostałem zapisany na listę.

– Proszę się dowiadywać, ale wcześniej niż za dwa lata nie ma sensu. Kolejka jest długa. Samotne matki, rodziny wielodzietne… A pan kawaler, no, sam pan rozumie.

W drzwiach urzędnik wetknął mi ulotkę o schronisku dla bezdomnych. Podziękowałem.
Śpię na gołej podłodze na materacu. Czekam, aż mnie eksmitują. Mogą za tydzień, za miesiąc. Ale mogą też jutro. Albo za godzinę.

Czytaj także:
„Rodzina mnie wyklęła, bo przeze mnie kuzyn porzucił żonę i dzieci. A cóż ja jestem winna, że się zakochał?”
„Byłem takim samym mężem, jak mój ojciec. Przynosiłem pieniądze i tyle. Rodzina mnie nie interesowała, tylko imprezy i kochanki”
„Popełniłam mezalians i pokochałam hydraulika. Rodzina mnie przekreśliła, a ja cieszyłam się z miłości. Nie za długo”

Redakcja poleca

REKLAMA