Późnym wieczorem wracałam do domu ze sklepu, w którym pracowałam. Pogoda okropna, padał śnieg z deszczem, taki zacinający raz z jednej strony, raz z drugiej. Nie miałam parasola, więc przepakowałam, co się dało, z plastikowej reklamówki do torebki. Kupiłam niewiele, ale i tak biały ser wylądował w jednej kieszeni płaszcza, a makaron w drugiej. Rozerwałam reklamówkę z boku i takim „kapturem” osłoniłam głowę. Niestety sfruwał mi co chwilę i musiałam przytrzymywać go za rogi. Związanie pod szyją odpadało, bo woda wlewałaby mi się za kołnierz kurtki. Rękawiczki gdzieś zgubiłam.
Do domu miałam niedaleko – prosta droga, jedna ulica i wiadukt kolejowy dzieliły mnie od osiedla, na którym wynajmowałam kawalerkę. Zatrzymałam się przed pasami, rozejrzałam się i zaczęłam przechodzić… Nie wiem jakim cudem, ale weszłam prosto pod samochód! Na prostej drodze, bez zakrętów, skrzyżowania, dobrze oświetlonej. Nic mi się nie stało, najbardziej ucierpiały torebka i ten nieszczęsny biały ser w mojej kieszeni.
Długo czekałam na te łzy żałoby
Dzisiaj mówię już o tym spokojnie, ale w tamtej chwili całe życie stanęło mi przed oczami: śmierć córeczki, a potem bolesny rozpad małżeństwa, bo obwinialiśmy się nawzajem o tę tragedię. Bez litości wymierzaliśmy kolejne ciosy. Jednak na rozwód się nie zdecydowaliśmy. Swoje zrobiło też śledztwo, a później proces sądowy, przez który musieliśmy przejść, jakby małą karą za nasze błędy była śmierć dziecka.
Wyjechałam do innego miasta, żeby nic nie przypominało mi o tym, co się stało. W starym otoczeniu coraz bardziej czułam, że tracę rozum. Chciałam zmienić wszystko, uciec od siebie samej.
Przed wypadkiem Hani pracowałam jako nauczycielka. Po nim odeszłam ze szkoły, nie mogłam już dłużej uczyć dzieci. I tamtego dnia, gdy tak leżałam na lodowato zimnej drodze, rozpłakałam się. Nie z bólu czy złości – ryczałam z rozpaczy, ze smutku, tęsknoty. Za dzieckiem, za mężem, za utraconym bezpowrotnie szczęściem. Tak jakbym obudziła się z długiego snu i jakby wreszcie dopadła mnie żałoba, którą trzeba przeżyć. Moje oczy nie patrzyły na błyszczący od lodu asfalt, tylko na słoneczną, ciepłą kuchnię w dniu, gdy zginęła Haneczka.
Przyszłyśmy do domu razem, ja po dniu w pracy, a mała w przedszkolu. W kuchni przygotowywałam kolację dla znajomych, którzy mieli do nas wpaść wieczorem. Hania bawiła się w salonie, pilnowałam jej cały czas. Jedynie na chwilkę wyszłam do spiżarni po szczypiorek, ale ona tak była zajęta zabawą, że nawet nie zauważyła, że mnie nie ma.
Zwykle o szesnastej wracał z pracy mąż, a mała swoim zwyczajem od wpół do czwartej wystawała przy oknie od strony ulicy, co rusz pytając, kiedy tatuś przyjdzie. Tego dnia też przykleiła się do szyby. A później nie wiem, co się działo, co robiłam; być może wkładałam ciasto do piekarnika. Jedyne, co pamiętam, to straszliwy krzyk męża. Wybiegłam od razu, ale nie miałam żadnych złych przeczuć, bo niby z jakiego powodu miałabym je mieć?! Po prostu pomyślałam, że stłukł sobie palec albo rozdarł marynarkę. Andrzej przecież miał hopla na punkcie własnego wyglądu.
Gdy zobaczyłam małe ciałko mojego dziecka, nieruchome, bezwładne – zabrakło mi tchu i poczułam dziwny, lodowaty, niewyobrażalny strach przed pustką, przed przerażającym, obezwładniającym brakiem. Nie wiem, jak się wtedy zachowywałam. Kiedy przyjechało pogotowie, może płakałam albo krzyczałam. Policji też nie pamiętam. Wszystko to było jak zły sen, z którego zapamiętałam jedynie męża patrzącego na mnie nienawistnie i nazywającego mnie głupią suką…
Może dziś podświadomie chciałam wejść pod ten samochód? Czemu go nie widziałam ani nie słyszałam? Może chciałam się ukarać, skoro prawo tego nie zrobiło? Gdyby kierowca w porę nie odbił w bok, to mogłoby się skończyć źle. A tak – właściwie mnie nie uderzył, jedynie zerwał torbę, a ja, upadając, sama zgniotłam nieszczęsny ser.
Gdy po moim wypadku jako tako oprzytomniałam i pozbierałam się psychicznie, czyli po jakimś tygodniu – dotarło do mnie, że to, co robię, jest kompletnym nieporozumieniem, które donikąd nie prowadzi. I wiedziałam – nie wiem skąd, ale wiedziałam – co powinnam uczynić, żeby wszystko naprawić i odzyskać na nowo sens życia. Choć miałam świadomość, że nie będzie to łatwe, wcale się nie bałam. Co mogłam stracić? Jedynie żal, samotność, gorycz i wściekłość, w zamian wreszcie zyskując ulgę.
Pamiętam, że wyzywałam go od morderców
W ciągu następnych dwóch dni zwolniłam się z pracy i rozwiązałam umowę najmu. Spakowałam wszystkie rzeczy. Niewiele tego zresztą było… Jakbym czuła, że ja tu nie należę, że jestem tu tylko chwilowo. Rano wsiadłam w autobus i pojechałam do domu. Pomyślałam tak o tym miejscu po raz pierwszy od dnia wypadku córki. Czułam radość podszytą lękiem. Tyle się od tego czasu wydarzyło, że nie miałam pojęcia, co zastanę po powrocie. Jednak cokolwiek by się działo – i tak zamierzałam zrealizować swój plan.
Z dworca szłam na piechotę i kiedy w oddali zobaczyłam czarny dach Skarbony, jak zawsze z mężem nazywaliśmy nasz ukochany dom, serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Wyglądała tak, jakby nic się nie zmieniło przez te trzy lata. Brakowało jedynie smużki dymu z komina.
Chciałam biec… Przez jedną krótką chwilę wyobraziłam sobie, jak Haneczka rzuca mi się z piskiem na szyję; niemal poczułam jej zapach, muśnięcie wiecznie rozwichrzonych włosków, które uparcie wymykały się spod gumek; niemal zobaczyłam jej uśmiech… Musiałam usiąść. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, otrzeźwienie okazało się zbyt brutalne. Dobrze, że nieopodal stała ławka. Posiedziałam sobie trochę i ruszyłam znowu, lecz już nie pozwalałam myślom na swobodę. Skupiłam się na tym, co mam zrobić.
Szczęśliwie na naszej ulicy nie natknęłam się na żadnego z sąsiadów, choć czujności nie można im odmówić, bo firanka drgnęła tu i ówdzie. Nie czułam się na siłach, żeby dzielić się teraz własnymi nadziejami i lękami z obcymi ludźmi.
Najbardziej obawiałam się, że mąż nie zechce ze mną rozmawiać. Cóż, miałby do tego święte prawo. Potraktowałam go fatalnie. A potem zachowałam się naprawdę paskudnie, znikając bez słowa pożegnania. Po prostu wrzuciłam do torebki ubranie na zmianę, telefon zostawiłam na stole w kuchni i wyszłam z domu. W moim wypadku „Zaraz wracam” zajęło trzy lata. Zawłaszczyłam całą żałobę dla siebie, a jego zostawiłam samego z bólem, rozpaczą i wyrokiem na karku. Zarzuty postawili tylko Andrzejowi – za to, że się nie rozejrzał. Ja zostałam rozgrzeszona dzięki sąsiadce.
Akurat myła okna od strony naszego podjazdu i widziała, jak mała skądś przytaszczyła, a następnie podstawiła krzesło pod drzwi i gmerała przy zamku. I tak zeznała, czyli że ja nie zaniedbałam bezpieczeństwa dziecka, bo drzwi zamknęłam. Nasz ganek ma przeszklone ściany z dwóch stron, od podjazdu i podwórza, a drzwi są po przeciwnej stronie, więc widoczność sąsiadka miała idealną. Co z tego?! Kiedy Haneczka się uwolniła i wybiegła, Kaliska próbowała zatrzymać Andrzeja – zaczęła wrzeszczeć do niego, machała, ale on jej nie widział ani nie słyszał…
Od mojego wyjazdu nie widzieliśmy się, nie rozmawialiśmy; nie miałam najmniejszego pojęcia, co Andrzej robił przez ten czas. Nawet nie wiem, czy go skazali, uciekłam właśnie w dniu ogłoszenia wyroku. A jeśli związał się z inną kobietą, która może nawet urodziła mu dziecko?! Cóż, wtedy pretensje mogłabym mieć tylko do siebie. Jak sobie przypomnę, że wyzwałam go od morderców, to aż mi się słabo robi ze wstydu… No ale teraz musiałam spróbować. Nie śmiałam jednak zgadywać, jak zareaguje mój mąż na powrót swojej marnotrawnej żony.
Miałam nadzieję, że nie zmienił zamków w drzwiach. Wygrzebałam z torebki klucze i już zamierzałam włożyć je do zamka, gdy z drugiej strony coś zaszurało i nagle drzwi się otworzyły.
Zawsze się golił, a teraz ta broda…
Nogi znowu ugięły się pode mną. Na progu stał Andrzej! Szczuplejszy niż wtedy, gdy widziałam go ostatnio, ale nie to było najważniejsze. Zawsze golił się starannie, powiedziałabym, że wręcz obsesyjnie, bo nie cierpiał zarostu. A teraz miał długą brodę. Włożył dziwny strój, gruby sweter z golfem i jakieś robocze ogrodniczki, mocno sfatygowane. W jednej ręce trzymał rolkę taśmy klejącej, a drugą obejmował pakiet rozłożonych pudeł kartonowych. Wyglądało na to, że się wyprowadza.
Na mój widok wypuścił wszystko z rąk i oparł się o ścianę.
– Dobrze, że wróciłaś – powiedział chrapliwie. – Nie znałem twojego adresu, a przez policję nie chciałem cię szukać. Raczej nie byłabyś zadowolona. Miałem jakąś głupią nadzieję, że sama się pojawisz…
Mówiąc to, przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć z oczu resztki snu.
– Uniewinnili mnie – dodał po chwili, w jego głosie brzmiała gorycz. – Długo cię nie było, a ja się zawziąłem i zrobiłem to, o czym zawsze Hania marzyła. Chodź ze mną do garażu, pokażę ci… Pamiętasz może, jak trajkotała o wózku dla lalek? Drewniany, wycinany i malowany w serduszka, i w najjadowitszym odcieniu czerwieni. Spodoba ci się.
Jego słowa zabrzmiały tak, jakby nasza Haneczka wciąż żyła; nawet popatrzyłam na drzwi, czy przypadkiem nie wybiegnie. Czułam, że rozum mi się mąci. Tymczasem Andrzej wyszedł z ganku, złapał mnie pod łokieć i zaczął ciągnąć w stronę budynku gospodarczego. Nie chciałam nigdzie z nim iść, jego zachowanie mnie przerażało. Z trudem powstrzymywałam łzy. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Andrzej nie zwariował.
– A dlaczego nie jesteś w pracy? – zapytałam głupio, wciąż stojąc w miejscu.
– Jak zwykle zasadnicza – mruknął pod nosem. – Idziesz czy nie idziesz? Zimno mi, zresztą robotę mam, kurier za chwilę przyjedzie po towar – wzrokiem wskazał na kartony.
Zreflektowałam się. Za chwilę znowu dojdziemy do takich samych złych relacji jak trzy lata temu, nawet nie zdążymy sobie niczego wyjaśnić. Zdawałam sobie sprawę, że ogromna w tym moja wina, dlatego teraz musiałam spuścić nieco z tonu.
Ruszyłam w stronę garażu, co mój mąż przyjął z wyraźną ulgą. Otworzył szeroko wrota, zapalił światło, a wtedy mnie normalnie zatkało – stanęłam w pół kroku jak przyśrubowana do podłogi. Całe niemałe pomieszczenie zajmowały wózki dla lalek uroczym stylu retro. Oprócz wózków jakieś szafy, szafeczki, foteliki, wszystko w wersji mini dla księżniczek.
– Samochód sprzedałem, nie byłem w stanie już… – nieoczekiwanie głos mu się załamał, a ja natychmiast, odruchowo, przytuliłam się do niego, po raz pierwszy od bardzo dawna.
Tylko przy Andrzeju czuję się bezpieczna
Nie odtrącił mnie, przeciwnie, otoczył ramionami. Rozpłakałam się, a Andrzej głosem drżącym od wzruszenia i tłumionych łez zaczął wyjaśniać:
– Bardzo mi jej brakowało, brakuje… Siedziałem w domu, miałem zwolnienie od lekarza, nie dałem rady już po tym usiąść za kierownicą. Poszedłem do garażu, żeby zająć myśli, no i ogłoszenie o sprzedaży dałem, chciałem posprzątać, przygotować auto. I znalazłem deskę, ten kawałek sklejki, na której odbijała swoje łapki pomazane czerwoną farbą… Pociąłem go, dodałem kilka elementów, kółka, ruchomą budkę, pomalowałem i wyszło to… Pierwsze moje dzieło.
Wskazał palcem na stojący wysoko na półce, niemal pod sufitem, wózeczek dla lalek. Śliczniejszego nie widziałam.
– Zrealizowałem marzenie Hanusi. Okazało się, że nie tylko jej – dodał z dumą. – Odszedłem ze starej pracy, założyłem własną firmę i teraz produkuję takie wózki i mebelki dla dzieci.
– Myślisz, że kiedyś będziemy w stanie się porozumieć? – zapytałam cicho.
Andrzej odsunął mnie na długość ramion, spojrzał mi prosto w oczy i odbił piłeczkę:
– A chcesz tego?
Głupie pytanie. Oczywiście, że tak! Prawdę mówiąc, chciałam znacznie więcej. Nie zwlekałam – od razu opowiedziałam mu o swoim pomyśle, żebyśmy zostali rodziną zastępczą. Żeby dzieciakom z życiem spapranym przez los stworzyć choćby namiastkę szczęśliwego domu. Córeczki nie odzyskamy i winy tym nie odkupimy, ale pomóc na pewno będziemy mogli, i niejednemu małemu człowieczkowi damy szczęście.
Andrzej, mimo moich obaw, zgodził się bez wahania.
Teraz najbardziej przerażona jestem wywiadem środowiskowym. Mam nadzieję, że sąsiedzi zechcą dać nam szansę i zrozumieją naszą decyzję. Nie chcę się przeprowadzać, ukrywać przeszłości. Spróbuję z nimi porozmawiać. Zdarzyła się tragedia, za którą czujemy się odpowiedzialni, ale dołożymy wszelkich starań, żeby nie powtórzyła się nigdy więcej.
Na pewno przeorganizujemy garażowanie. Wystąpimy do gminy o zezwolenie na drugi wjazd na posesję i wiosną postawimy blaszankę równo z płotem albo przed nim. A dotychczasowy podjazd stanie się fajnym miejscem do zabaw. Może nawet Andrzej się przełamie i zacznie znów prowadzić; do chwili wypadku był doskonałym kierowcą. Do ośrodka adopcyjnego najchętniej pojechałabym już, ale stwierdziliśmy, że najpierw damy sobie trochę czasu na poukładanie naszej rzeczywistości.
Czytaj także:
„Po śmierci córki syn mnie ubezwłasnowolnił. Zabrał mi emeryturę, sprzedał mieszkanie i oddał mnie do domu starców”
„Zostawiłem żonę dla młodszej po śmierci naszej jedynej córki. Nie mogłem już słuchać, że to moja wina”
„Po roku od śmierci córki wciąż przeżywam żałobę. Szwagierka zamiast to zrozumieć, stroi fochy jak rozpieszczony bachor”