Kiedy w wypadku samochodowym zginęła moja córka, poczułem, że wali mi się świat. Agnieszka była jedynaczką. Naszym ukochanym, upragnionym i wytęsknionym dzieckiem, które przyszło na świat po wielu latach starań. Gdy się urodziła, moja żona miała 36 lat, a ja zbliżałem się do czterdziestki.
Agusia była bardzo zdolna, nauka przychodziła jej z łatwością. Ukończyła studia ekonomiczne. Dostała pracę w banku, potem przeszła do prywatnej firmy. Była zadowolona, a my cieszyliśmy się, że na starość będziemy mieli w niej oparcie.
Córka nie żyje, a żonę ledwo odratowali!
Niestety to były płonne nadzieje. Pewnego wiosennego dnia zjawili się u nas policjanci i zakomunikowali, że Agnieszka, prowadząc samochód, wpadła na zakręcie w poślizg i z impetem uderzyła w drzewo. Poniosła śmierć na miejscu.
– To niemożliwe – powiedziałem, kręcąc głową, bo uznałem tę wiadomość za koszmarną pomyłkę. Przecież córka dopiero skończyła 30 lat, była zdrową, ładną kobietą, która osiągnęła zawodowy sukces. To było nasze jedyne dziecko! Nie mogła zginąć! – To na pewno jakaś pomyłka – dodałem z naciskiem.
Moja żona nagle zasłabła. Policjanci wezwali karetkę pogotowia. Lekarz stwierdził wylew. Szybka interwencja pozwoliła uratować życie Bożenie. Kiedy odzyskała świadomość, powiedziała, że niepotrzebnie ją uratowano, bo teraz… nie ma dla kogo żyć.
Po takich słowach czułem się jeszcze gorzej.
– Ja żyję dla ciebie, kochanie – szepnąłem łagodnie.
Głaskałem dłoń żony i z trudem hamowałem cisnące się do oczu łzy. Musiałem być wtedy bardzo dzielny, by pozbierać się po strasznej tragedii.
Oboje nie byliśmy już młodzi. Miałem 70 lat na karku. Trzeba było pomóc żonie i samemu nie zwariować. Bożena, po wielotygodniowym pobycie w szpitalu, nie całkiem powróciła do zdrowia. Miała problemy z chodzeniem. Z domu mogła wychodzić tylko ze mną, sama o kuli nie miała odwagi. Musiała czuć wsparcie na moim ramieniu. W słoneczne dni prowadziłem ją na cmentarz. Lubiła tam przesiadywać przy grobie Agnieszki.
Czasami byłem kłębkiem nerwów. Hamowałem się, by nie wybuchnąć. Nigdy bym nie przypuszczał, że pochowam własną córkę. Myśl o jej przedwczesnej śmierci bardzo mnie przygnębiała, a apatia żony nie pomagała. Postanowiłem nie rozpamiętywać tragedii, której nie mogłem już cofnąć, i wziąć się do rozwiązywania bieżących problemów.
Po Agnieszce pozostała kawalerka. Jakieś oszczędności na koncie bankowym. Aby to po niej prawnie przejąć poszedłem zasięgnąć informacji w sądzie. Zapytano mnie, czy córka spisała testament.
– Kto w wieku 30 lat pisze testament? – odparłem zdenerwowany. – Żadnego testamentu nie znaleźliśmy.
– Czy pana córka miała męża, dzieci?
Zaprzeczyłem. Agnieszka, zajęta robieniem kariery, odkładała założenie rodziny na później. Liczyliśmy z Bożeną, że niebawem przedstawi nam kogoś bliskiego. Jak się okazało, nikogo takiego nie miała.
– Jeśli nie miała męża, dzieci, ani rodzeństwa, to w myśl ustawowych reguł dziedziczenia spadkobiercami zostają rodzice – usłyszałem.
Po uprawomocnieniu się postanowienia sądu, zdecydowaliśmy się wynająć kawalerkę po córce. Potrzebne były środki na dalsze leczenie żony. Niewielkie emerytury znacznie nas ograniczały.
Wynajmując kawalerkę, dostaliśmy pieniądze za pół roku z góry. Było nas już stać, by razem wyjechać do sanatorium. Miałem udać się z żoną jako osoba towarzysząca, a więc za pełną odpłatnością.
– Sanatorium postawi cię na nogi, moja kochana – przytuliłem Bożenę.
– Cieszę się, że jedziesz ze mną. Nie wiem, jak dałabym sobie radę sama – westchnęła.
Trzy tygodnie spokoju w podgórskiej miejscowości, wypełnione zabiegami i relaksem, sprawiły, że żona powoli, ale zauważalnie sprawniej się poruszała. Lekarz stwierdził, że pobyt w sanatorium raz w roku to za mało.
– Przyjazd dwa razy w roku byłby najlepszym rozwiązaniem – dodał. – Ale nie każdego stać na taki wydatek.
Nas nie było stać!
Nie zamierzałem żałować pieniędzy, by ratować zdrowie żony. Wydawało mi się, że odzyskała spokój, zaczęła się częściej uśmiechać.
Kiedy wróciliśmy do domu, pani Kasia, wynajmująca kawalerkę po Agnieszce, powiedziała, że jakiś młody człowiek wypytywał o nas.
– Dzwoniłam do pana, ale miał pan wyłączoną komórkę.
– Tak, chcieliśmy oderwać się od wszystkich spraw i naprawdę odpocząć.
Bożena na głos zastanawiała się, kto to mógł być.
– Może to jakaś sympatia naszej Agi?
– Na pewno pojawiłby się na pogrzebie i dużo wcześniej starałby się z nami skontaktować – powiedziałem.
Mijały dni, mężczyzna nie pojawił się. Zamiast niego przyszedł list polecony.
– Co to? – zapytała żona, gdy odebrałem przesyłkę od listonosza.
Przebiegłem wzrokiem pospiesznie.
– Wezwanie? – szepnąłem do siebie.
– Pokaż mi to zaraz – poprosiła zdecydowanym tonem.
Nie wiedzieliśmy, że Aga miała jakieś zobowiązania
Westchnąłem. Trzymałem w ręku pismo z firmy windykacyjnej, która żądała od nas spłaty wraz z odsetkami kredytu, jaki zaciągnęła nasza córka. Nie dało się tej wiadomości ukryć przed żoną.
– Kochanie, to chyba jakieś nieporozumienie… Proszę, tylko nie denerwuj się… Ja to wszystko wyjaśnię.
Chwyciła list i powoli przeczytała. Patrzyłem z niepokojem na jej wyraz twarzy. Bałem się kolejnego wylewu.
Żądana przez firmę suma była dla nas wielka. Ponad 30 tysięcy złotych!
– Słuchaj – odezwała się żona. – Musisz tam pójść i dowiedzieć się wszystkiego.
Poszedłem tam niezwłocznie. Pokazano mi kilka listów poleconych, wysłanych na adres córki, które wróciły nieodebrane w terminie.
– Po śmierci córki i wylewie żony nie myślałem o sprawdzaniu napływającej korespondencji – broniłem się. – Straciłem jedyne dziecko, żona walczyła o życie w szpitalu! – mówiłem do wysokiego mężczyzny w eleganckim garniturze.
– To wiemy teraz, po pół roku. Stanowczo za późno. Córka zaciągnęła znaczą sumę na kupno samochodu. Nikt nie powiadomił banku o jej śmierci…
– Już panu mówiłem, że nie wiedziałem o tym kredycie!
Mężczyzna poprosił, abym nie podnosił głosu. Stwierdził, że jestem na przegranej pozycji. Muszę spłacić dług z odsetkami.
– Nie mam takiej kwoty!
– W wezwaniu wyznaczyliśmy ostateczny termin wpłaty – odparł. – Potem komornik zajmie się egzekucją.
Pot zrosił mi czoło, poczułem się słabo. Poprosiłem, by uchylił okno.
– Tylko niech mi pan tu nie odstawia komedii. Ten dług należy uregulować.
Rozluźniłem krawat. Młody człowiek nawet nie zaproponował mi wody!
– Pan nie ma serca!
Uśmiechnął się ironicznie. Powiedział, że jego firma przeprowadziła dyskretny wywiad.
– Mieszka pan z żoną w M-3. Jest to mieszkanie własnościowe. W każdym banku dostanie pan kredyt pod zastaw tej nieruchomości. I spłaci dług.
Żonie nie opowiedziałem wszystkiego. Nie chciałem jej denerwować. Ja omal tego spotkania nie przypłaciłem zawałem.
– Pójdę jutro do radcy prawnego, skonsultuję się – wlałem nadzieję w serce żony.
Prawnik po przejrzeniu dokumentów przyznał rację firmie windykacyjnej.
– To, że nie odrzucił pan spadku, było błędem – wyjaśnił.
– Nie wiedziałem, że córka wzięła kredyt. Nie mieliśmy o tym z żoną pojęcia.
– Przyjmując spadek, odpowiadacie za zaciągnięte przez córkę zobowiązania.
Chcąc nie chcąc, musieliśmy pożyczyć pieniądze od banku pod zastaw naszego mieszkania. Uregulowaliśmy zobowiązanie i pożegnaliśmy się z firmą windykacyjną. Zaciągnięty kredyt bardzo nam ciążył.
Przez rok żyliśmy bardzo skromnie. Z ołówkiem w ręku. Nie było mowy o wyjeździe do sanatorium. Po namyśle zdecydowaliśmy się sprzedać kawalerkę. Część pieniędzy umieściliśmy na lokacie, a część przeznaczyliśmy na bieżące leczenie.
Stan zdrowia Bożeny poprawia się po wyjazdach do sanatorium. Kosztuje to niemało, ale nie zamierzam na tym oszczędzać. Została mi już tylko żona.
Czytaj także:
„Ten drań mnie uwiódł, upił i oszukał. Zrobił mi nagie zdjęcia bez zgody, a teraz mnie szantażuje. Jestem skończona"
„Bratowa to manipulantka. Podburza Marka przeciwko mamie, bo woli zadbać o siebie, niż zająć się nadpobudliwym synem"
„Myślałam, że Mirek robi sobie żarty. Nie odzywał się przez cały dzień. Wróciłam do domu i okazało się, że... nie żyje"